Janusz Maszczyk: Gdy śpiewały nam skowronki… Cz.4 – Kamieniołom Pekiński, Stodoły Dworskie Hr. Renarda, Cmentarz Pekiński i Górka Pekińska.

„KAMIENIOŁOM PEKIŃSKI”

Tuż, tuż za końcowymi murami szpitala, od jego strony południowej, ciągnął się niczym dziki wąż kilkusetmetrowy „Kamieniołom Pekiński”, który kończył się niemal przy samych renardowskich „Dworskich Stodołach”. Na całej swej długości jego dwustronne spadziste brzegi, a utworzone z wydobywanych tu przez dziesiątki lat kamieni wapiennych, zwłaszcza porą deszczową, mieniły się specyficznym kolorytem i różnorodną strukturą. Wysokości tych spadzistych poboczy były jednak niezwykle zróżnicowane. U czoła wąwozu, czyli od jego strony północnej (od strony szpitala), wznosiły się bowiem nawet do wysokości kilkunastu metrów, by w końcowej fazie od strony południowej, tuż przy stodołach dworskich całkowicie się już zrównać z podłożem ornej ziemi. Jego eksploatację już po 1945 roku całkowicie zakończono. Czoło tego kamieniołomu oraz zbocza wydrążonego wąwozu pokrywały liczne kamienie wapienne. Wśród nich można było też odnaleźć niezwykle ciekawe amonity. Autor kilka takich okazów posiada w swym mieszkaniu.
Mozolnie czerpane przez dziesiątki lat kamienie wapienne ozdabiały kiedyś liczne sieleckie, konstantynowskie i katarzyńskie, a nawet i pogońskie budowle. Ich ślady widoczne są jeszcze do dzisiaj. Poprzez kamieniołom przebiegała znana starszemu pokoleniu ścieżka wiodąca na skróty poprzez „Górkę Pekińską” do leżącego kilkadziesiąt metrów dalej „Pekińskiego Cmentarza”. W tym romantycznym miejscu, pełnym bajecznie wyrzeźbionych kamieni, których sprawcami były deszcze i zmienne warunki atmosferyczne przebywałem wiele, wiele razy. To tutaj, o czym wielu dzisiejszych licealistów nawet nie ma pojęcia, w latach 50. XX w. mieściła się też niestrzeżona strzelnica Liceum Ogólnokształcącego im. St. Staszica w Sosnowcu. Lekcje strzelania ostrą amunicją prowadzono wówczas w ramach tak zwanego Przysposobienia Wojskowego. Tarcze, do których strzelano były usytuowano w końcowych metrach kamieniołomu od strony północnej, czyli od strony stojącego jeszcze wtedy szpitala. Wielka szkoda, że tak bajecznie piękny kamieniołom zasypano w latach 70. XX w. Dzisiaj w dobie rozwoju turystyki zapewne byłby jednym z przyrodniczych cukierków geologiczno – przyrodniczych i wielką atrakcją i niebawem też sensacją dawnego Sosnowca.
Nasz przemiły nauczyciel z Przysposobienia Wojskowego pan Z.L. z sosnowieckiego liceum „Staszica” te lekcje strzelania zapamiętał chyba na całe swe ziemskie życie, bowiem w majestacie ówczesnego prawa, a raczej bezprawia, został zwolniony, czy „poprosił” tylko grzecznie o zwolnienie ówczesne sosnowieckie władze oświatowe, na co one natychmiast wyraziły zgodę. Przepraszam za skróty myślowe. Mimo, iż był bratem ówczesnego dyrektorem liceum „Staszica”, pana J.L., to jednak musiał się poddać bezprawiu i odejść z tego liceum. Ten sympatyczny pedagog zawsze bardzo grzeczny, nawet przesadnie grzeczny, i niezwykle też życzliwy wobec uczniów, nie wziął bowiem wtedy jednego pod uwagę, że w chwili zagrożenia nie może absolutnie nigdy liczyć na prawdomówność swoich uczniów. Nawet więc nie uzyskał wtedy poparcia od licealisty, który później został księdzem z tytułem naukowym prof. dr habilitowanego nauk teologicznych. Bowiem z partią i bezpieką i grającymi w tej samej orkiestrze licealistami, przynajmniej za moich czasów, nikt nigdy nie wygrał, nawet gdy prawda leżała po stronie pedagoga. Możliwe jednak, że biorący udział w tej farsie licealiści nie wiedzieli, że są tylko wykorzystywani przez pracowników z Komitetu Miejskiego PZPR i Urząd Bezpieczeństwa Państwowego oraz Inspektorat Wydziału Oświaty. Być może. Nie wiem co jest tego powodem, ale podobne zasady wilczej lojalności uczniowskiej funkcjonowały też w szkolnictwie nawet jeszcze w latach 80. i 90 XX wieku, gdy już ja trafiłem do katowickiego szkolnictwa jako nauczyciel.

„GÓRKA PEKIŃSKA”
„Górka Pekińska” była stosunkowo wysokim płaskowyżem jak na nizinne warunki sosnowieckie. Z jej szczytów rozciągał się przepiękny widok w trzech kierunkach: południowym, zachodnim i północnym. Jeszcze w czasach okupacji niemieckiej można było dostrzec ze szczytów tej górki setki krów, cieląt, koni i źrebaków, jakie pasły się całymi stadami na pastwiskach przy dzisiejszej ulicy Kukułek, na polach od strony Dańdówki. Widok był bajecznie romantyczny, przypominający realistyczne pejzaże olejne naszych malarskich mistrzów z XX w., więc z trudem odrywało się od niego wzrok… To takie bajeczne polskie pejzaże zapewne tak pobudziły mą romantyczną duszę i wyobraźnię, że przez kilkadziesiąt lat nanosiłem je pędzlem na płótno. Jeszcze wiele miesięcy po 1945 roku, na szczycie tego kamienistego wzniesienia można było dostrzec okolicznych mieszkańców jak relaksowali się rozciągającym się przed nimi pejzażem. Ta górka, jak wspominała moja rodzina, była już w drugiej połowie XIX wieku romantycznym miejscem widokowym i relaksowo – piknikowym. Z tym miejscem, dzisiaj dla wielu już niedostępnym, związanych jest tyle sentymentalnych i romantycznych wspomnień i to nie tylko rodzinnych, że autor nie jest ich w stanie teraz opisać. Nawet operując skrótami myślowymi. Dzisiaj cała „Pekińska Górka” jest już poćwiartowana, ogrodzona szczelnie siatką drucianą i pokryta prywatnymi ogródkami pracowniczymi. W jej wnętrzu ukryte są jednak jeszcze ogromne pokłady niewyeksploatowanego ozdobnego kamienia wapiennego.
Wzniesienie od zawsze było niezwykle zróżnicowane. Od strony „Dworskiej Drogi” (od ul. Kombajnistów) w kierunku wschodnim (w stronę Klimontowa) na tyle jeszcze była pokryte grubą warstwą ziemi ornej, że nadawało się do uprawy żyta, owsa i warzyw. Natomiast sam malowniczy szczyt przez wieki niemiłosiernie wypłukiwany deszczem, mimo, że pokryty był trawą, jednak wyraźnie już odkrywał tysiące drobnych kamieni wapiennych. Te niezwykle różnokształtne kobierce kamieni, pokryte wiekową patyną starości, głównie żółci i brązów, sprawiały wrażenie wielkiego perskiego dywanu. Na szczytach tej górki znajdowały się też liczne malownicze malutkie kamieniołomy, a w nich ukryte muszelki i amonity. Poprzez „Górkę Pekińską” dla wtajemniczonych mieszkańców z Sosnowca wiła się kiedyś wąska ścieżyna „miedzy pólkami jęczmienia i żyta”, którą na skróty – pokonując jeszcze po drodze bajkowy „Kamieniołom Pekiński” – można było bez trudu i stosunkowo szybko dotrzeć do leżącego obok „Cmentarza Pekińskiego”.
„CMENTARZ PEKIŃSKI”

[Zdjęcie autora nr 46 z 2009 r. „Cmentarz Pekiński”. Dawniej wręcz kameralny, nieogrodzony, powierzchniowo niezwykle malutki i przypominający nasze romantyczne cmentarze kresowe. Jeszcze po 1945 roku, groby na tym cmentarzu zalegały najdalej kilka metrów za widocznym pierwszym drzewem po prawej stronie zdjęcia. Tu na tym cmentarzu, spoczywają groby moich rodziców, dziadków, ciocie i wujkowie oraz liczni znajomi, koledzy i przyjaciele i przyjaciółki…]

Urokliwy kiedyś „Cmentarz Pekiński”, przypominający jeszcze nasze polskie romantyczno–sentymentalne cmentarze kresowe, powstał już pod koniec XIX wieku. Jeszcze w latach 50. XX wieku, z powodów jego specyficznego zamknięcia w pierwszych latach XX wieku (patrz więcej wyżej – „Szpital Pekiński”) był terytorialnie niezwykle powierzchniowo malutki, wręcz mikroskopijny. Z tym kiedyś nieogrodzonym cmentarzem, leżącym wtedy na krańcach mego Sosnowca, pośród urokliwej polskiej przyrody, autor jest niezwykle emocjonalnie i uczuciowo związany. Na tym bowiem cmentarzu zostało pochowanych kilkanaście niezwykle bliskich memu sercu osób tylko z mojej rodziny. Jest to więc cmentarz niemal rodzinny, gdzie są groby moich rodziców, dziadków, pochowano też ciocie i wujków, kolegów, przyjaciół i znajomych… Opisom tego cmentarza poświęciłem kiedyś stosunkowo wiele sentymentalnych wątków wspomnień na portalu internetowym „Poznaj Sosnowiec”. Do dzisiaj się jednak nie zachowały, gdyż portal z dniem 1 stycznia 2012 roku całkowicie zawiesił publiczną działalność. O ile będzie intelektualne zapotrzebowanie na tego typu historyczne wspomnienia, to gotowy jestem ten temat jeszcze uzupełnić. Tym bardziej, że posiadane przez autora informacje absolutnie nie pokrywają się ponoć z pewnymi i sensacyjnymi rewelacjami jakie kiedyś, a nawet w ostatnich jeszcze latach, pojawiły się na jednym z sosnowieckich portali internetowych.

****
Warto jeszcze raz powrócić do tematu lotniska jakie kiedyś było usytuowane pomiędzy „Cmentarzem Pekińskim”, a zagubioną pośród pól uliczką Kukułek. Otóż! Na samym już końcu tej uliczki, w pobliżu dosłownie jedynego stojącego tam wtedy budynku miał swoją siedzibę generalny rządca renardowskich dóbr rolno- dworskich pan W. (imię ?). Temat lotniska wprost precyzyjnie i niezwykle ciekawie został zresztą opisany przez pana Redaktora w klimontowskim portalu internetowym „www.klimontow-forum.prv.pl” – „Lotnisko polowe w Klimontowie”. Do tego frapującego tematu w 2011 roku na portalu „Poznaj Sosnowiec” dorzuciłem też swój malutki cukierek. Artykulik został jednak już skasowany, a portal zlikwidowany. Może więc w ogromnym skrócie, a raczej w uproszczeniu go przypomnę. Według rozeznania autora, o czym już wspominałem na forach internetowych „Poznaj Sosnowiec” to jednak wojskowe lotnisko nie znajdowało się na terenie sosnowieckiego Klimontowa, jak to informują źródła internetowe, bowiem Klimontów został przyłączony do Sosnowca dopiero w 1975 roku. Zgodnie z historycznymi faktami lotnisko mieściło się wówczas na renardowskim pastwisku, a ten teren był już wtedy integralną, administracyjną częścią Sosnowca, a nie Klimontowa. Zresztą te tereny jeszcze przed śmiercią w 1874 roku hrabiego Jana Renarda były już jego własnością. Takie są po prostu niezaprzeczalne fakty! Na tym sosnowieckim polowym lotnisku, o czym wtedy też wspominałem, w okresie Powstań Śląskich wylądował malutki dwupłatowy aeroplan (samolot), którego jednym z pasażerów był Wielki Polak – Wojciech Korfanty. Po wylądowaniu aeroplanu na tym polowym lotnisku został odtransportowany do sieleckiego pałacu Schoena, gdzie ponoć wówczas odbywała się ważna narada dotycząca Powstania Śląskiego.
W mojej rodzinie funkcjonowała też ciekawa, ale jednocześnie nieprawdopodobna opowieść, że na tym samym lotnisku w roku 1938 i 1939 lądowały nieznane samoloty, które uczestniczyły w zorganizowanej przez Francuzów kontrabandzie. Ponoć jakaś grupa Francuzów zatrudniona na kierowniczych stanowiskach w sosnowieckich fabrykach i kopalniach uprawiała kontrabandę, trudniąc się wywozem drogich futer. Lokalizację tego polowego lotniska jeszcze podczas okupacji niemieckiej wskazał autorowi i bratu mój ojciec. Plotkarska historia kontrabandy i lotniska funkcjonowała początkowo wśród mieszkańców Sielca i Katarzyny, później dotarła nawet do urzędniczych białych kołnierzyków i gabinetów w „Rurkowni Hulczyńskiego”, gdzie zatrudniony był mój ojciec. Jej kanwa była jednak tak niedorzeczna i naiwna, że nigdy w naszej rodzinie nie traktowaliśmy jej poważnie. Dopiero dzisiaj po zagłębieniu się w klimontowską lekturę odkrywam drugie jej oblicze. Okazuje się bowiem, że faktycznie w 1938 na tym prowizorycznym polowym lotnisku stacjonowały jednak polskie wojskowe samoloty typu PZL P.23 Karaś, które były ponoć zaangażowane w tak zwaną zaolziańską misję. Natomiast od 31 sierpnia do 3 września 1939 roku stacjonował tam II pluton z 26 Eskadry Obserwacyjnej Armii Kraków 3. samoloty obserwacyjne R-XIIID i 1. łącznikowy RWD – 8. Podobno dowódca tego ostatniego wymienionego w kolejności samolotu był por. obs. Stanisław Król 9/. Dzisiaj, będąc już człowiekiem starym, który w życiu wiele widział i słyszał, patrzę więc zupełnie inaczej na tę ponoć plotkarką historyjkę. Prawdopodobnie historię o rzekomej francuskiej kontrabandzie z premedytacją rozgłaszali pośród miejscowych mieszkańców pracownicy polskiego kontrwywiadu z II Oddziału Sztabu Generalnego WP, by ukryć przed obcym wywiadem prawdziwą funkcję jaką spełniało w 1938 roku to polowe lotnisko, i jaką w planach miało spełniać w dalszych latach…

[Zdjęcie autora nr 47 z 2004 r. Renardowskie kolorowe pastwiska – dawne polowe, tak zwane zapasowe wojskowe lotnisko. Po lewej stronie ul. Kukułek, a po prawej niewidoczny na zdjęciu „Cmentarz Pekiński”.]
Może tylko jeszcze zasygnalizuję, że agentów obcych służb wywiadowczych wówczas nie brakowało w sosnowieckich fabrykach i kopalniach, gdyż większość kierowniczych i częściowo też urzędniczych stanowisk obsadzona była przez ludzi obcej narodowości, spoza II Rzeczypospolitej Polski i niejednokrotnie wrogo też nastawionych do Polski. O stosunkowo sporej ilości kolaborantów i agentów, wywodzących się ponoć z polskiej narodowości, o pięknie brzmiących polskich imionach i nazwiskach, którzy jednak zawsze ochoczo grali z każdym zaborcą też warto pamiętać. Bo też są przecież cząstką, ale tej wrednej naszej z przeszłości historii. Wśród obcych narodowości szczególnie liczną grupę stanowili Niemcy. Niektórzy z nich się jednak spolonizowali i we wrześniu 1939 roku, broniąc swej jedynej Ojczyzny – Polski stracili nawet życie. Inni tracili życie w czasie okupacji niemieckiej, gdyż czynnie uczestniczyli w polskich organizacjach patriotycznych, jak SZP, ZWZ, AK, czy w PPS- WRN. Pamiętajmy więc i o Nich…
Czy tajemnicę polowego wojskowego lotniska faktycznie jednak wówczas ukryto przed obcym wywiadem poprzez zastosowanie plotkarskiego fortelu?… O tym troszeczkę więcej poniżej.
„STODOŁY DWORSKIE HR. RENARDA”
Opodal „Cmentarza Pekińskiego”, w zasięgu przysłowiowej wyciągniętej ręki i opisywanego już wyżej kamieniołomu, jeszcze po 1945 roku stały ogromne stodoły dworskie. Już wtedy były jednak własnością PGR Sielec, który był integralną jednostką gospodarczą powiązaną organizacyjnie z sielecką KWK „Sosnowiec” (była Kopalnia „Hrabia Renard”). Dzisiaj niestety nie jestem już w stanie z precyzją zegarka szwajcarskiego określić ich konkretnej ilości. Pamiętam za to doskonale, że stały tam luzem nieogrodzone, całodobowo dozorowane, a było ich w sumie co najmniej kilka. Były wprost gabarytowo ogromne i stały tu w niezmienionej architektonicznej postaci od drugiej połowy XIX wieku. Budowle były w zasadzie niezwykle proste, ale też i bajecznie harmonizujące z otoczeniem. Szkieletem nośnym i wysoką podmurówką stodół był ozdobny kamień pekiński, a niezabudowane ich przestrzenie wraz z potężnymi bramami dwuskrzydłowymi pokrywały elementy drewniane: belki i deski. Tylko jedna z tych stodół była przeznaczona na sprzęt rolniczy, pozostałe na siano, ziarno zbożowe i słomę. Ziarno (głownie żyto i jęczmień) ze skoszonych wielohektarowych uprawnych pól oddzielano od słomy na miejscu za pomocą od sapiącej i buchającej parą młockarni (funkcjonowała jeszcze po 1945 roku).
Sięgając pamięcią w sentymentalną przeszłość, parowa młockarnia składała się z dwóch elementów:
– lokomobili – tak bowiem wówczas popularnie takie urządzenie określano. W zasadzie był to malutki, jakby skrócony parowóz z charakterystycznym wysokim na ponad dwa metry kominem; pojazd był jednak pozbawiony charakterystycznej dla tego typu parowozów budki maszynisty i węglarki, ale za to wyposażony był z boku w stosunkowo duże koło zamachowe; paliwem był węgiel, lub o ile się nie mylę również koks;
– młockarnia stojąca obok poruszana była poprzez pas transmisyjny, jaki biegł z koła zamachowego lokomobili do mniejszego koła zamachowego umocowanego na tej maszynie rolniczej.
W latach 60. XX w. PGR Sielec zastąpił parową młockarnię młockarnią elektryczną. Ta z kolei, bardziej już nowoczesna maszyna rolnicza, nie była jednak już tak bajecznie romantyczna i widowiskowa, gdyż nie buchała parą i nie „sapała” gdy wprowadzała w ruch koło zamachowe. Kable do elektrycznej młockarni, jak to u nas niestety bywa, poprowadzono jednak bardzo nisko nad ziemią i po prostacku oraz prowizorycznie z pobliskiego drewnianego słupa energetycznego. Przypominam sobie, że drąg podtrzymujący ostatnie metry tego kabla był wiecznie przewracany przez nieznanych sprawców. Pikanterii dodaje fakt, że obiekty podobno były w tym czasie całodobowo dozorowane.
Obok stodół usytuowano też co najmniej kilkanaście długich na około 20 m „ziemianek”, które całe zawsze były przykryte miejscową ziemią, a tylko z przodu wiodło do nich malutkie wejście. W tych pod gołym niebem spiżarniach, czy jak nawet mawiano „zamrażalkach” przechowywano zebrane z wielu hektarów tony ziemniaków, buraków, marchwi, brukwi i wiele jeszcze innych warzyw. Później, w zależności od potrzeb, te zmagazynowane płody rolne transportowano opisywaną już wyżej dworską „Polną Drogą” do centralnych zabudowań dworskich, które się mieściły na terenie sieleckiego „Renarda”. W okolicy stodół bywałem wielokrotnie z moimi rodzicami, a później też samodzielnie, gdy już dorastałem.

[Zdjęcie autora nr 48 z 2007 r. Dawne renardowskie pastwiska i uprawne pola. To tu po prawej stronie zdjęcia jeszcze w latach 50. XX wieku stały wiekowe stodoły dworskie z Gwarectwa „Hrabia Renard”…]

Pracownicy zatrudnieni w renardowskim dworze byli pod względem społeczno–socjalnym niezwykle zróżnicowani. Najniższą warstwę społeczną stanowili zapewne fornale, którzy już swym skromnym i wieśniaczym strojem przypominali postacie z obrazów Juliana Fałata, czy Jacka Malczewskiego. Dozorcy wyposażeni w gwizdki, a było ich co najmniej kilkunastu, już swym wyrazistym ubiorem i specyficznym poruszaniem się znacznie różnili się od fornali. Pośród zalegających aż po horyzont pól przemieszczali się bowiem zawsze dostojnie i wyniośle, w przeciwieństwie do wiecznie usłużnie pochylonych i umorusanych fornali. Prezentowali się więc już bardziej dostojnie, jak mawiano „z pańska”. Przypominam sobie, że w zasadzie ich głowy zawsze pokryte były czarnymi kapeluszami, z kolei zewnętrzną wiosenno-letnią odzieżą były marynarki, lub na białych koszulach zaciągnięte czarne kamizelki, natomiast porą jesienno-zimową kurtki, pod którymi kryły się białe bezkołnierzykowe koszule, resztę zewnętrznego stroju dopełniały ozdobne spodnie (tak zwane bryczesy), które były wpuszczane do czarnych lśniących butów z wysokimi cholewkami (tak zwanych„oficerek”). Dozorcy wyjątkowo często korzystali z atrybutu gwizdkowego, gdyż po polach można było się poruszać tylko dworskimi drogami, ścieżkami i alejkami. Tej zasady nie wszyscy jednak przestrzegali. W zasadzie nie kwestionowano spacerów po bruzdach jakie dzieliły poszczególne sektory pól, kategorycznie zabronione było jednak zrywanie na nich trawy.
Nad całością ornych i pastewnych pól, dworskiego mienia i zatrudnionych w dworze pracowników sprawował pieczę generalny rządca potężnego kompleksu majątku rolno-dworskiego Gwarectwa „Hrabia Renard”, pan W. (nazwisko doskonale znane autorowi; nie zapamiętałem jednak imienia). Jak już wspominałem wyżej, pan W. swą siedzibę miał w okolicy wojskowego polowego lotniska, przy uliczce Kukułek. Raczej nigdy nie spotkałem go jak poruszał się pieszo. Zawsze przemieszczał się po dworskiej drodze i alejkach specyficznym czterokołowym konnym pojazdem, tak zwaną „linijką”, ciągniętą przez kłusującego rumaka. Pojazd przypominał stosunkowo wąską drewnianą ławę, wyścieloną miękką warstwą dodatkowego materiału, która z kolei pokryta była skórą. Powożący tym pojazdem siedział okrakiem na ławie. Pojazd był pozbawiony oparcia, a zatem to nogi, a ściślej mówiąc uda decydowały więc o zachowaniu równowagi, szczególnie wtedy, gdy wehikuł konny pędził jak oszalały po wyboistej drodze. Rządca pan W. sprawiał raczej wrażenie człowieka niezwykle wymagającego i surowego. Takie przynajmniej odnosiłem subiektywne wrażenie w dziecięcych latach, a szczególnie w okresie okupacji niemieckiej, gdy w szczerych polach spotykaliśmy go z ojcem. Ale to jak sądzę było chyba wtedy jego drugie oblicze. O tym bardziej ludzkim za chwilę.
W okresie okupacji niemieckiej, mimo polskiego nazwiska i patriotycznej postawy jaką prezentował w okresie II Rzeczypospolitej, podobno jednak podpisał tak zwaną Volkslistę (niem. Deutsche Volksliste DVL – niemiecka lista narodowościowa wprowadzona 2 września 1940 na podstawie reskryptu Heinricha Himmlera). W tych krwawych i okrutnych dla Polaków latach dalej jak w czasach II Rzeczypospolitej Polski sprawował też bardzo intratną i niezwykle ważną w hierarchii „Gwarectwa” funkcję generalnego rządcy majątku rolno-dworskiego. Sosnowiec na zawsze opuścił nagle wraz rodziną w styczniu1945 roku, prawdopodobnie wraz z falą niemieckich okupantów, gdy Armia Czerwona oraz policja polityczna NKWD i sowiecki kontrwywiad Smiersz zbliżali się już do wrót naszego Kazimierza Górniczego. Mój ojciec pana W. znał wprost doskonale jeszcze z czasów II Rzeczypospolitej Polski. Wielokrotnie zresztą z nim się wtedy spotykał w „Dworze” na terenie „Renarda”, najczęściej wtedy, gdy udawał się tam po mleko. Zawsze się o nim wyrażał z ogromnym szacunkiem, i w samych superlatywach. Podobną opinię o tym panu wyrażał też długoletni proboszcz kościoła z Nowego Sielca – pw. Niepokalanego Poczęcia NMP – ks. Czesław Drożdż, nawet po 1945 roku. W końcowych latach 50. XX wieku podczas spotkania z absolwentami Liceum Ogólnokształcącego im. St. Staszica w Sosnowcu odkryłem chyba jego pierwsze oblicze, które pokrywało się z opinią mojego ojca i ks. Proboszcza. Takie przynajmniej odnoszę ludzkie wrażenie. Chociaż czucie i wiara oraz przeżyte lata podczas okupacji niemieckiej, podobnie jak lata po 1945 roku, każą zachować wyjątkową ostrożność w kreowaniu osądów o nieznanych mi bliżej osobach… Jak wspominali dużo już starsi absolwenci „Staszica”, był człowiekiem wymagającym i surowym, ale niezwykle też ludzkim i podobno bardzo przyjaźnie ustosunkowanym do Polaków. Podobno w mrocznych i krwawych latach okupacji niemieckiej przymykał wielokrotnie oko na wiele uchybień i fuszerek w pracy, którymi sprawcami byli miejscowi Polacy i zatrudniał też nielegalnie w „Dworze” na „Renardzie” w Sielcu, bez wiedzy swych niemieckich przełożonych, co najmniej kilku młodych Polaków. Już za ten ostatni czyn, w przypadku wykrycia go przez Gestapo, groziła niezależnie od narodowości kara śmierci, lub przynajmniej obóz koncentracyjny. To fikcyjne zatrudnienie, jak twierdzili absolwenci z sosnowieckiego „Staszica”, dużo starsi wiekiem od autora, niechybnie uratowało im życie, gdyż zostali przez Arbeitsant zwolnieni z przymusowych prac w III Rzeszy Niemieckiej.

I już na zakończenie.
Wszystko to, co wiązało się z pojęciem „Pekinu Katarzyńskiego” opisałem w ogromnym uproszczeniu i z zastosowaniem znacznych skrótów myślowych. Przypominam sobie, że na tych niemal dziewiczych terenach skąpanych w soczystej przyrodzie było też jeszcze takie malutkie, ale jakże urokliwe dzikie jeziorko, pełne różnorodnej fauny i flory. Takiego zaczarowanego jeziorka, o tak krystalicznie czystej wodzie, pełnego aż tylu gatunków fauny i flory, nigdy już w swoim życiu nie spotkałem. Ten pogląd w pełni podziela też mój straszy brat, Wiesław. To tam przy bajkowym jeziorku i w rzece Czarnej Przemszy, jako dziecko, podpatrując całymi godzinami wodny świat, mimo woli doświadczałem też prawdziwych praktycznych lekcji o polskiej przyrodzie. Byłem nawet tak „obkuty” w tym temacie, że wprowadziłem w podziw niezwykle wymagającą, ale uwielbianą przez młodzież, moją panią profesor– przyrody, mgr Janinę Mazurkiewicz, z sosnowieckiego Liceum Ogólnokształcącego im. St. „Staszica”. W zasadzie nie funkcjonowało jeszcze wówczas, tak jak obecnie, pojęcie nieużytków rolnych. Jak bowiem człowiek okiem sięgał, to całe renardowskie tereny były z premedytacją i pieczołowicie pokryte jednym wielkim i różnokolorowym dywanem soczystej zieleni i bajecznie kolorowych kwiatów.

[Takimi barwami mieniły się kiedyś bezkresne renardowskie łąki; te utrwaliłem sentymentalnym okiem obiektywu aparatu fotograficznego w okolicach dawnego „Kamieniołomu Pekińskiego”…(Zdjęcia autora).]

Przyroda jaka wówczas dominowała na tych bezkresnych obszarach już dzisiaj nie istnieje. Zniknęły całkowicie z sosnowieckiego krajobrazu ogromne obszary uprawnych falujących pól, zielonych pastwisk i łąk pokrytych polskimi makami. Nie widać już stad ryczących krów i łaszących się do człowieka malutkich cieląt, pięknych koni i tryskających swawolą źrebiąt… Jeziorko pełne przeróżnych gatunków ryb, szczególnie rzadkich malutkich cierników, kolorowych traszek, ślimaków i wielu, wielu gatunków wodnych roślin zasypano. Ucichły całkowicie śpiewy naszych malutkich odwiecznych polnych polskich pieśniarzy – skowronków – zniknęły też z renardowskiego pejzażu tysiące kiedyś dostojnie tańczących motyli, i to przeróżnych gatunków, i różnokolorowych ważek, i malutkich skoczków – koników polnych, wydających tajemnicze dźwięki swymi skrzydełkami… Gdzieś zapodziały się przelatujące kiedyś ze świstem na tle sklepienia niebieskiego -jeżyki. Nawet malutkie wróbelki, które kiedyś masowo gniazdowały na tych terenach, trudno teraz dostrzec. Świat bajkowej przyrody moich pradziadków, dziadków i rodziców, podobnie jak mój dziecięcy romantyczny i sentymentalny kolorowy świat niestety, ale już obecnie na tych terenach nie istnieje…

[Powyższe zdjęcie autora nr 53 pochodzi z 2010 roku. A w dali po lewej stronie przebiega ul. Kukułek, a obok powstaje już osiedle domków jednorodzinnych…]

Koniec części czwartej i ostatniej. Poniższe przypisy oraz bibliografia dotyczą całości artykułu.
……………………………………………………………………………………………………………………………………………………..

Opis funkcjonowania potężnego koncernu Renardów na terenie samego tylko dawnego historycznie Sosnowca jest tak niesłychanie rozległy tematycznie, że nie sposób poświęcić mu tylko kilkadziesiąt stron maszynopisu.Stąd autor w tym artykule dokonał opisów wspomnieniowych tylko w formie z zastosowaniem dużych skrótów myślowych. Osoby, które są jednak bardzo zainteresowane tematyką hrabiego Jana Renarda i Gwarectwa „Hrabia Renard” z późniejszymi zmianami przynależnościowymi i mają zamiar zagłębić się w jej najgłębsze tajemnice, to mogą tę wiedzę pozyskać z opracowanych już przez autora kilku innych artykułów. Proszę więc tylko o kontakt e- mailowy.

Artykuł jest zweryfikowaną kolejną już jego wersją na skutek pozyskania nowych nieznanych dotąd faktów jak i źródeł, m.in.: w postaci „Projektu rozbudowy szpitala na Pekinie”. Pierwszy został opublikowany w listopadzie 2013 roku.
Zdjęcie z Narodowego Archiwum Cyfrowego w Warszawie mogłem pobrać, jak zwykle bezproblemowo, w ekspresowym też trybie, dzięki wyjątkowej życzliwości Szanownej Pani Renaty Balewskiej, za co jeszcze raz bardzo serdecznie dziękuję. Zgoda na publikację uzyskana już 30 października 2013 roku. Zdjęcia z Wiki Zagłębie pozyskałem za zgodą Prezesa FdZD, Szanownego Pana Darka Jurka, za co jeszcze raz bardzo serdecznie dziękuję.
Zdjęcie – www.fotoplska.eu pozyskałem od Pani Danuty Bator, za co tej Szanownej Pani jeszcze raz dziękuję. Dziękuję też bardzo serdecznie panu Pawłowi Ptak redaktorowi znanego internetowego portalu„Sosnowiec Archiwum” i „41-200.pl Sosnowiec dobry adres – Wydarzenia, ciekawostki, historia”…oraz panu Arturowi Babik za zgodę na publikację przecudownych zdjęć z okolic sieleckiego wiaduktu kolejowego, pod którym od XIX wieku poprowadzono z Kopalni „Hrabia Renard” bocznicę kolejową aż do samej „Wenecji”.
„Projekt rozbudowy szpitala na Pekinie” pozyskałem za zgodą Państwowego Archiwum w Kielcach, Kierownika Oddziału III Udostępniania Informacji i Edukacji Archiwalnej, pana Łuksza Guldon. Sprawę prowadził starszy archiwista Hubert Mazur. Tym Szanownym Panom jeszcze raz bardzo dziękuję.

Wszelkie prawa zastrzeżone. Żadna część tej publikacji nie może być reprodukowana, przechowywana w systemach przetwarzania lub odzyskiwania danych, ani przekazywana w jakiejkolwiek postaci elektronicznej, odbitki kserograficznej, nagrania lub jakiejkolwiek innej bez uprzedniej pisemnej zgody autora tego artykułu.

Bibliografia i przypisy:

1 – Pierwszy kopalniany szyb w Klimontowie zaczęto drążyć w 1904 roku. W tym czasie pod względem administracyjnym klimontowska kopalnia połączona była z kopalną „Niwka”. Jednak już od 1908 funkcjonuje jako odrębny zakład o nazwie Kopalnia „Klimontów”. W latach 1945 – 1950 wraz z kopalnią „Mortimer” zarządzana była przez jedną dyrekcję pod nazwą KWK. „Klimontów-Mortimer”. Od 1951 roku kopalnia w Klimontowie jest znowu samodzielnym zakładem pracy.W1974 roku została połączona z KWK “Mortimer-Porąbka” i funkcjonowała jako KWK „Czerwone-Zagłębie”. Likwidacji uległa około 2000 roku.
Typowe stare jeszcze osiedle mieszkaniowe składało się z kilkunastu zabudowań o strukturze z kamienia wapiennego. Było niezwykle urokliwe. Dzisiaj część tych zabytkowych budynków jednak już otynkowano.
2 – Za czasów zaborów Rosji carskiej, przynajmniej od roku 1907 jak to wynika z „Wydawnictwa Księgarni Michała Klenica w Sosnowcu” z 1907 roku zwana była już ulicą Zagórską. Identyczną nazwę wg Mapy Sosnowca z 1935 roku nosiła też w okresie II Rzeczypospolitej Polski.
3- Na Planie Sosnowca z 1935 roku „Dwór” jest wyjątkowo nieprecyzyjnie zaznaczony, gdyż sięga obszarowo, aż do samego końca ostatnich metrów dawnej uliczki Piekarskiej, gdzie dopiero stykała się z uliczką Dworską. Uliczka Dworaka od zawsze była wyjątkowo krótką arterią bowiem ciągnęła się tylko w linii prostej od uliczki Browarnej aż do samych tylko dwuskrzydłowych, drewnianych drzwi i portierni wiodącej do „Parku Renardowskiego” (za PRL uliczka Pionierów; obecnie Skautów).
4- Więcej na ten temat w moim artykule:-„ALEJKAMI PARKU RENARDOWSKIEGO”.
5 – „Sprawozdania z działalności Socjalistycznego Magistratu m. Sosnowca za okres od 1925 – 1928, wydanie w drukarni artystycznej ‘Górnik’ w Dąbrowie s.27 – 28 i 33 ” (kserokopia dokumentu oryginalnego w archiwum autora).
6 – Tekst gazetowy dziennika „Polonia” nr 5080 z 7 grudnia 1938 roku, pozyskałem od mojego przyjaciela – Janusza Szaleckiego, za co jeszcze raz bardzo serdecznie dziękuję.
7 – Pismo Archiwum Państwowego w Kielcach z dnia 11 marca 2015 roku znak:0IA.6342.164.2015.HM w sprawie wydania skanów materiałów archiwalnych. Oto treść tego pisma: „Archiwum Państwowe w Kielcach przesyła w załączeniu nieodpłatną płytę ze skanami następujących materiałów archiwalnych pochodzących z zespołu Urząd Wojewódzki Kielecki I z lat 1919 -1939:
– Projekt rozbudowy szpitala na Pekinie z 1938 (sygn..18619)
– Projekt Sali teatralnej w gmachu Związku Metalowców z 1928 r. (sygn.. 18287). Pieczątka – „Kierownik Oddziału III Udostępniania Informacji i Edukacji Archiwalnej Łukasz Guldon. Podpis nieczytelny. Koniec cytatu.
8 –Więcej na ten temat w moim artykule:-„SOSNOWIEC. W PRZESZŁOŚĆ ULICZKI ŻYTNIEJ”.
9 –Pod redakcją: Roberta Krzysztofika i Tomasza Spórny oraz Iwony Kantor – Pietragi. „Sosnowiec między Sielcem a Zagórzem. Badania przestrzeni i dziejów”. wyd. Uniwersytet Śląski Wydział Nauki o Ziemi, Sosnowiec, 2014, s. 18.
10 – Wspomnienia rodzinne i własne.

Katowice, maj 2017 rok
                                                                                                                                     Janusz Maszczyk

Bear