Janusz Maszczyk: Wyprawy do zielonej „Skałki”…

„Ziemio moja rodzinna,

miodna, chlebna, równinna.

ziemio czynów i ludzi,

których śmierć nie ostudzi”…

Jan Szczawiej

Naszym celem wypraw w nieznane, w niezwykle zresztą romantyczne okolice, najczęściej była dzisiaj już chyba nikomu nieznana skąpana w rzece Białej Przemszy okolica zwana potocznie „Skałką”. Ta podróżnicza majówkowa i daleka trasa początkowo wiodła od Placu Tadeusza Kościuszki, by po przekroczeniu drewnianego mostu na rzece Czarnej Przemszy zanurzyć się już w wąskie i zwarte w zabudowie, znane nam zresztą doskonale uliczki nowego Sielca: Browarną, dworską i Piekarską.

Wraz z dynamicznym rozwojem przemysłu w drugiej połowie XIX wieku, dotychczas nieskażone toksynami tereny późniejszego Sosnowca przestały już oddychać pełną piersią zielonej przyrody1/. Natomiast lata 30. XX wieku w wolnej od zaborców Ojczyźnie już tak zadymiały setkami kominów dzielnice Sosnowca, że dawne lazurowe sklepienie zapewne w geście protestu w większości dni już pokryte było szarą zawiesiną i tak skutecznie filtrowało promienie słoneczne, że widoczne już były znaczne różnice w napromieniowaniu w porównaniu z letniskową w tym jeszcze czasie pozostałą nieuprzemysłowioną częścią kraju. Ten boży dar w postaci nie do końca jeszcze nieskażonego zagłębiowskiego krajobrazu, ku przerażeniu wielu wrażliwych na piękno przyrody sosnowiczan, z każdym niemal rokiem przerażająco się jednak kurczył i coraz to bardziej kurczył… Lekarze miejscowi radzili więc mieszkańcom tej zadymionej sosnowieckiej miejscowości, by w tych trudnych kapitalistycznych i co tu ukrywać ale i biednych latach, wykorzystywać każdą wolną i niezagospodarowaną chwilę na karmienie ciała promieniami słonecznymi, rozgrzanym piachem i świeżym powietrzem. Te pełne sugestii lekarskie zalecenia miały być ponoć uzdrowicielskim panaceum przede wszystkim na wszelkie choroby związane z dolegliwościami płucnymi, reumatologicznymi i nerwicowymi. A były to przecież jeszcze takie odległe lata, gdy dolegliwości płucne, zwane wówczas popularnie gruźlicą były chorobą w zasadzie śmiertelną. Po upływie dziesiątków lat od tamtych czasów, przypominam więc sobie doskonale, że nasza rodzina, niemal tradycyjnie, zgodnie zresztą z zaleceniami znanych nam doskonale, zresztą też zaprzyjaźnionych z nami sosnowieckich lekarzy, by napełnić płuca względnie jeszcze świeżym i rześkim, a nie zatrutym powietrzem, wyruszała więc wtedy na takie dalekie wyprawy do miejsc, gdzie przyroda nie uległa jeszcze aż tak radykalnemu skażeniu. Ale to co autor tego artykułu z dziecinnych wypraw stosunkowo już dobrze zapamiętał dotyczy okresu jakże krwawej dla nas Polaków okupacji niemieckiej.

****

Naszym celem majówkowych wypraw w „nieznane”, w niezwykle zresztą romantyczne i pełne kolorów przyrodniczych okolice, najczęściej była wówczas dzisiaj już chyba nikomu zupełnie nieznana, skąpana jeszcze wtedy w rzece Białej Przemszy okolica zwana potocznie „Skałką”. Tereny tej bajkowej, lesistej i o dużych stosunkowo powierzchniach trawiastych polan, przeciętej do tego jeszcze wijącą się zakolami czystą niczym łza Białą Przemszą, rozlokowane były wówczas tuż, tuż poza murami Kopalni Węgla Kamiennego „Juliusz”. Ta podróżnicza i stosunkowo wówczas daleka dla nas trasa, bowiem pokonywana była tylko pieszo. Początkowo wiodła od Placu Tadeusza Kościuszki, by po przekroczeniu już drewnianego mostu na rzece Czarnej Przemszy zanurzyć się w wąskie i zwarte w zabudowie, znane nam zresztą doskonale uliczki Nowego Sielca: Browarną, Dworską i Piekarską. Z tym, że na końcowych już metrach urokliwej uliczki Piekarskiej nie dominowała jednak wtedy jak na poprzednich zaułkach Nowego Sielca tak zwarta dwustronnie zabudowa, a zdecydowanie przedzierały się już tereny zielone. A po przekroczeniu już samego wiaduktu kolejowego, po którym jeszcze wtedy biegła trasa tramwajowa z Konstantynowa do Milowic, a pod nim w głębokim wąwozie zanurzona była kopalniana renardowska bocznica kolejowa, to gdzieś w okolicy malutkich tulących się do ziemi renardowskich dworskich domków fornalskich przy uliczce Zamkowej 2/, już sugestywnie wreszcie pozostawialiśmy poza sobą las dymiących kominów i skażonego powietrza. I najczęściej ku naszej nieograniczonej radości i pełni szczęścia, wreszcie zanurzaliśmy się już w wymarzona i nieskażoną kolorową przyrodę, i w pachnące kwieciem rozległe polany łąk oraz falujące łany zburz dawnego Gwarectwa „Hrabia Renard”, teraz już jednak przejętego przez okupanta niemieckiego.

****

Na szczyt „Pekińskiej Górki”, gdzie obecnie rozlokowane są pracownicze ogródki, wiodły wówczas wydeptane przez miejscowych dwie o różnej szerokości piaszczyste ścieżki, a środkiem tej wydeptanej trasy wiło się jeszcze zygzakami charakterystyczne wgłębienie, którego sprawcami były zapewne potoki wody podeszczowej jakie od wielu, wielu już wieków spływały ze szczytów tego wzniesienia. Zarówno wiodące na szczyt ścieżki jak i wspomniany rów oraz ich pobocza były pokryte sterczącymi z ziemi o różnej wysokości i kształcie kolorowymi kamieniami wapiennymi. Sprawcą tych różnorodnych kolorów i odcieni były zapewne promienie słoneczne, podobnie jak zmienna temperatura otoczenia, które przez setki lat kształtowały w taki oto charakterystyczny kolorystyczny wystrój ten niezwykle ozdobny kamień. Bowiem wydobyty z ziemi kamień wapienny z upływem lat pokrywał się głębokimi rysami i paletą wielobarwnych kolorów. A kamienia wapiennego w tej okolicy przecież nigdy nie brakowało, gdyż ogromne jego ilości do dzisiaj są jeszcze ukryte w jego wnętrzach. To tutaj bowiem kilkaset metrów jednak dalej od tego wzniesienia, na samym już szczycie płaskowyżu „Pekińskiej Górki”, Gwarectwo „Hrabia Renard” czerpało kamień wapienny z ciągnącego się kilkusetmetrowego kamieniołomu.

Odcinek trasy majówkowej od samej już „Dworskiej drogi” 3/, a zwłaszcza ze szczytu „Pekińskiej Górki”, był wówczas niezwykle urozmaicony i przepojony bajecznymi widokami na falujące u podnóża tego wzniesienia łany zbóż i rozległe polany pachnące wonią stokrotek, chabrów, maków, malw i dziewann oraz pokrytych żółcią słoneczników. Również widok na rozległe polany położone znacznie dalej, bowiem już poza „Pekińskim Cmentarzem” i uliczką Kukułek, gdzie pasły się jeszcze wtedy z dworskiego „Renrada” setki krów i koni oraz brykających źrebaków i cieląt był iście taki sam jak romantyczne malowidła naszych znakomitych polskich pejzażystów. Do tego jeszcze w tym raju przyrody ponad naszymi głowami, aż hen, hen wysoko, zawsze nam też jeszcze towarzyszył rozśpiewany malutki polski skowronek. Te dworskie okolice szczególnie były jednak urokliwe i niezwykle też kolorowe w słoneczne dni wiosenne, gdy pola pokrywał już żółty, aż do bólu oczu mniszek pospolity, a posadzone przez Gwarectwo „Hrabia Renard” drzewa owocowe już tonęły i uginały się pod ciężarem wiśniowych i czereśniowych kwiatów. W tych romantycznych podróżach po zdrowie i w pogoni za pełną uroków polską przyrodą, chociaż na chwilę, ale jednak, zapominało się wówczas o terrorze, wisielczych stryczkach, obozach koncentracyjnych i jakże krwawej dla nas Polaków i Żydów okupacji niemieckiej. A moja mama zaangażowana już od października 1939 roku jeszcze do tego w tajne konspiracyjne i nielegalne nauczanie polskich dzieci, zawsze wówczas – jak to głośno i sugestywnie podkreślała – chociaż na chwilę, ale jednak czuła się jak nietropiony przez Gestapo – wolny jeszcze człowiek.

Strony: 1 2 3 4

Bear