Janusz Maszczyk: Wyprawy do zielonej „Skałki”…

„Ziemio moja rodzinna,

miodna, chlebna, równinna.

ziemio czynów i ludzi,

których śmierć nie ostudzi”…

Jan Szczawiej

Naszym celem wypraw w nieznane, w niezwykle zresztą romantyczne okolice, najczęściej była dzisiaj już chyba nikomu nieznana skąpana w rzece Białej Przemszy okolica zwana potocznie „Skałką”. Ta podróżnicza majówkowa i daleka trasa początkowo wiodła od Placu Tadeusza Kościuszki, by po przekroczeniu drewnianego mostu na rzece Czarnej Przemszy zanurzyć się już w wąskie i zwarte w zabudowie, znane nam zresztą doskonale uliczki nowego Sielca: Browarną, dworską i Piekarską.

Wraz z dynamicznym rozwojem przemysłu w drugiej połowie XIX wieku, dotychczas nieskażone toksynami tereny późniejszego Sosnowca przestały już oddychać pełną piersią zielonej przyrody1/. Natomiast lata 30. XX wieku w wolnej od zaborców Ojczyźnie już tak zadymiały setkami kominów dzielnice Sosnowca, że dawne lazurowe sklepienie zapewne w geście protestu w większości dni już pokryte było szarą zawiesiną i tak skutecznie filtrowało promienie słoneczne, że widoczne już były znaczne różnice w napromieniowaniu w porównaniu z letniskową w tym jeszcze czasie pozostałą nieuprzemysłowioną częścią kraju. Ten boży dar w postaci nie do końca jeszcze nieskażonego zagłębiowskiego krajobrazu, ku przerażeniu wielu wrażliwych na piękno przyrody sosnowiczan, z każdym niemal rokiem przerażająco się jednak kurczył i coraz to bardziej kurczył… Lekarze miejscowi radzili więc mieszkańcom tej zadymionej sosnowieckiej miejscowości, by w tych trudnych kapitalistycznych i co tu ukrywać ale i biednych latach, wykorzystywać każdą wolną i niezagospodarowaną chwilę na karmienie ciała promieniami słonecznymi, rozgrzanym piachem i świeżym powietrzem. Te pełne sugestii lekarskie zalecenia miały być ponoć uzdrowicielskim panaceum przede wszystkim na wszelkie choroby związane z dolegliwościami płucnymi, reumatologicznymi i nerwicowymi. A były to przecież jeszcze takie odległe lata, gdy dolegliwości płucne, zwane wówczas popularnie gruźlicą były chorobą w zasadzie śmiertelną. Po upływie dziesiątków lat od tamtych czasów, przypominam więc sobie doskonale, że nasza rodzina, niemal tradycyjnie, zgodnie zresztą z zaleceniami znanych nam doskonale, zresztą też zaprzyjaźnionych z nami sosnowieckich lekarzy, by napełnić płuca względnie jeszcze świeżym i rześkim, a nie zatrutym powietrzem, wyruszała więc wtedy na takie dalekie wyprawy do miejsc, gdzie przyroda nie uległa jeszcze aż tak radykalnemu skażeniu. Ale to co autor tego artykułu z dziecinnych wypraw stosunkowo już dobrze zapamiętał dotyczy okresu jakże krwawej dla nas Polaków okupacji niemieckiej.

****

Naszym celem majówkowych wypraw w „nieznane”, w niezwykle zresztą romantyczne i pełne kolorów przyrodniczych okolice, najczęściej była wówczas dzisiaj już chyba nikomu zupełnie nieznana, skąpana jeszcze wtedy w rzece Białej Przemszy okolica zwana potocznie „Skałką”. Tereny tej bajkowej, lesistej i o dużych stosunkowo powierzchniach trawiastych polan, przeciętej do tego jeszcze wijącą się zakolami czystą niczym łza Białą Przemszą, rozlokowane były wówczas tuż, tuż poza murami Kopalni Węgla Kamiennego „Juliusz”. Ta podróżnicza i stosunkowo wówczas daleka dla nas trasa, bowiem pokonywana była tylko pieszo. Początkowo wiodła od Placu Tadeusza Kościuszki, by po przekroczeniu już drewnianego mostu na rzece Czarnej Przemszy zanurzyć się w wąskie i zwarte w zabudowie, znane nam zresztą doskonale uliczki Nowego Sielca: Browarną, Dworską i Piekarską. Z tym, że na końcowych już metrach urokliwej uliczki Piekarskiej nie dominowała jednak wtedy jak na poprzednich zaułkach Nowego Sielca tak zwarta dwustronnie zabudowa, a zdecydowanie przedzierały się już tereny zielone. A po przekroczeniu już samego wiaduktu kolejowego, po którym jeszcze wtedy biegła trasa tramwajowa z Konstantynowa do Milowic, a pod nim w głębokim wąwozie zanurzona była kopalniana renardowska bocznica kolejowa, to gdzieś w okolicy malutkich tulących się do ziemi renardowskich dworskich domków fornalskich przy uliczce Zamkowej 2/, już sugestywnie wreszcie pozostawialiśmy poza sobą las dymiących kominów i skażonego powietrza. I najczęściej ku naszej nieograniczonej radości i pełni szczęścia, wreszcie zanurzaliśmy się już w wymarzona i nieskażoną kolorową przyrodę, i w pachnące kwieciem rozległe polany łąk oraz falujące łany zburz dawnego Gwarectwa „Hrabia Renard”, teraz już jednak przejętego przez okupanta niemieckiego.

****

Na szczyt „Pekińskiej Górki”, gdzie obecnie rozlokowane są pracownicze ogródki, wiodły wówczas wydeptane przez miejscowych dwie o różnej szerokości piaszczyste ścieżki, a środkiem tej wydeptanej trasy wiło się jeszcze zygzakami charakterystyczne wgłębienie, którego sprawcami były zapewne potoki wody podeszczowej jakie od wielu, wielu już wieków spływały ze szczytów tego wzniesienia. Zarówno wiodące na szczyt ścieżki jak i wspomniany rów oraz ich pobocza były pokryte sterczącymi z ziemi o różnej wysokości i kształcie kolorowymi kamieniami wapiennymi. Sprawcą tych różnorodnych kolorów i odcieni były zapewne promienie słoneczne, podobnie jak zmienna temperatura otoczenia, które przez setki lat kształtowały w taki oto charakterystyczny kolorystyczny wystrój ten niezwykle ozdobny kamień. Bowiem wydobyty z ziemi kamień wapienny z upływem lat pokrywał się głębokimi rysami i paletą wielobarwnych kolorów. A kamienia wapiennego w tej okolicy przecież nigdy nie brakowało, gdyż ogromne jego ilości do dzisiaj są jeszcze ukryte w jego wnętrzach. To tutaj bowiem kilkaset metrów jednak dalej od tego wzniesienia, na samym już szczycie płaskowyżu „Pekińskiej Górki”, Gwarectwo „Hrabia Renard” czerpało kamień wapienny z ciągnącego się kilkusetmetrowego kamieniołomu.

Odcinek trasy majówkowej od samej już „Dworskiej drogi” 3/, a zwłaszcza ze szczytu „Pekińskiej Górki”, był wówczas niezwykle urozmaicony i przepojony bajecznymi widokami na falujące u podnóża tego wzniesienia łany zbóż i rozległe polany pachnące wonią stokrotek, chabrów, maków, malw i dziewann oraz pokrytych żółcią słoneczników. Również widok na rozległe polany położone znacznie dalej, bowiem już poza „Pekińskim Cmentarzem” i uliczką Kukułek, gdzie pasły się jeszcze wtedy z dworskiego „Renrada” setki krów i koni oraz brykających źrebaków i cieląt był iście taki sam jak romantyczne malowidła naszych znakomitych polskich pejzażystów. Do tego jeszcze w tym raju przyrody ponad naszymi głowami, aż hen, hen wysoko, zawsze nam też jeszcze towarzyszył rozśpiewany malutki polski skowronek. Te dworskie okolice szczególnie były jednak urokliwe i niezwykle też kolorowe w słoneczne dni wiosenne, gdy pola pokrywał już żółty, aż do bólu oczu mniszek pospolity, a posadzone przez Gwarectwo „Hrabia Renard” drzewa owocowe już tonęły i uginały się pod ciężarem wiśniowych i czereśniowych kwiatów. W tych romantycznych podróżach po zdrowie i w pogoni za pełną uroków polską przyrodą, chociaż na chwilę, ale jednak, zapominało się wówczas o terrorze, wisielczych stryczkach, obozach koncentracyjnych i jakże krwawej dla nas Polaków i Żydów okupacji niemieckiej. A moja mama zaangażowana już od października 1939 roku jeszcze do tego w tajne konspiracyjne i nielegalne nauczanie polskich dzieci, zawsze wówczas – jak to głośno i sugestywnie podkreślała – chociaż na chwilę, ale jednak czuła się jak nietropiony przez Gestapo – wolny jeszcze człowiek.

[Zdjęcia ze zbiorów autora. …. ”Te okolice jednak szczególnie były urokliwe i niezwykle też kolorowe w słoneczne dni wiosenne, gdy pola pokrywał już żółty, aż do bólu oczu, mniszek pospolity, a posadzone przez Gwarectwo „Hrabia Renard” drzewa owocowe tonęły w kwiatach i uginały się pod ich ciężarem”…]

****

Dalsza trasa tej majówkowej wyprawy, już po pokonaniu nieogrodzonego jeszcze wówczas malutkiego i niemal rodzinnego „Pekińskiego Cmentarza”, a przypominającego do złudzenia nasze malownicze kresowe zarośnięte trawą i chwastami wschodnie nekropolie, wiodła już w zasadzie tylko klepiskową, częściowo tylko utwardzoną drogą – to dzisiejsza szumnie już określana ulica majora Henryka Hubala Dobrzańskiego. W tamtych jednak latach ta do złudzenia wiejska droga, a zwana współcześnie szumnie ulicą, wyglądała jednak zupełnie, ale to zupełnie inaczej niż jest to obecnie. Bowiem tylko w pobliżu samego „Cmentarza Pekińskiego”, przy krzyżówce ulicznej, stały wtedy samotnie jakby wymarłe, czy opuszczone już przez właścicieli dwie lub trzy chałupy. Natomiast od tego już miejsca aż do samego osiedla Klimontowskiego po dwóch stronach tej wiejskiej drogi zalegały ogromne przestrzenie uprawnych pól i niezagospodarowanych jeszcze łąk. Pobocza tego zagubionego w szczerych polach traktu bowiem nie były jeszcze tak zagospodarowane jak to jest obecnie. Ta niebawem wiekowa już trasa, a raczej stary trakt pamiętający bowiem jeszcze rżenie i stukot końskich kopyt legendarnego pułkownika Apolinarego Kurowskiego z czasów Powstania Styczniowego, gdy zdążał z dalekiej Granicy (obecne Maczki) do Sosnowic (obecny Sosnowiec), by zdobyć uruchomiony tam zaledwie kilka lat wcześniej Dworzec Główny i Komorę Celną przy Kolei Warszawsko – Wiedeńskiej, był jeszcze w czasach drugiej okupacji niemieckiej (lata 1939 – 1945) cichutką, wręcz prawie wymarłą okolicą. Bowiem jedynymi pojazdami jakie wówczas od czasu do czasu pokonywały ten klepiskowy trakt, posypany tylko drobnymi kamieniami wapiennymi, były jednokonne lub dwukonne wysokoburtowe furmanki, całe aż po brzegi wypełnione czarnym jak smoła węglem oraz spotykani co jakiś tylko czas na wijącej się drodze pojedyncze osoby. Bowiem ruch samochodowy, taki jak obecnie, wówczas prawie nie istniał, poza pojedynczymi niemieckimi wojskowymi pojazdami samochodowymi, które raczej z żółwią częstotliwością pokonywały tę wymarłą trasę, niesamowicie przy tym jeszcze kopcąc, gdyż najczęściej ich paliwem był tylko gaz drzewny. Miejscowych w tamtych czasach raczej się tutaj prawie nie widywało. Każdą więc spotkaną, nawet nieznaną nam osobę pozdrawiano wtedy nie tradycyjnym zwrotem – „dzień dobry” – lecz starym polskim, jakże pięknym i romantycznym przesłaniem – „Szczęść Boże”.

W tamtych okupacyjnych czasach jak już wyżej wspominałem, ta początkowa trasa wydawała więc nam się jako cicha, ale też jednak smutna i płacząca z powodu utraty wolności. Ta dołująca nasze uczucia i psychikę okupacyjna atmosfera, w zasadzie to już dawała się nam we znaki, niemal zaraz po minięciu „Cmentarza Pekińskiego”. Tam bowiem na klimontowskich północnych rozległych łąkach w popołudniowych porach dnia, niektórzy internowani żołnierze angielscy, pilnowani przez starszych już wiekiem żołnierzy z Wehrmachtu, bardzo często grali w piłkę nożną i nieznaną nam jeszcze wtedy grę zespołową – rugby, a z kolei inni jeńcy siedzieli tylko na skoszonej trawie i im emocjonalnie kibicowali. Z tym miejscem i jeńcami angielskimi z czasów okupacji niemieckiej związany jest pewien incydent, który mógł się jednak dla naszej rodziny zakończyć niezwykle tragicznie.

Moja mama bowiem – jak pamiętam – bardzo często z ogromną tęsknotą wspominała uwięzienie przez Niemców jej rodzonego brata, Franciszka Dorosa – kapitana WP z 80. Pułku Piechoty im. Strzelców Nowogródzkich ze Słonima 4/. Widząc więc internowanych przez Niemców i grających w piłkę Anglików i siedzących w kucki obok boiska zadumanych kompanów, w pewnej chwili poczuła miłosierną potrzebę sugestywnego przekazania im pewnego gestu życzliwości i współczucia w niedoli. Może jeszcze tylko wspomnę, że ta prośba była wówczas wyjątkowo jednak nierozsądna, gdyż mama w tym czasie prowadziła już w naszym mieszkaniu przy Placu Tadeusza Kościuszki tajne konspiracyjne nauczanie polskich dzieci. Więc w każdej chwili mogła być zdekonspirowana, a w takiej sytuacji cała nasza rodzina mogła wtedy trafić w najlepszym przypadku przynajmniej za druty kolczaste do obozu koncentracyjnego. Ale jak sądzę znając doskonale psychikę mojej mamy, to dobro i życzliwość do drugiego człowieka zawsze w jej długim ziemskim życiu było normą powszechną. Stąd zapewne w jej przypadku najczęściej rodziły się wieczne kłopoty i szykany w sosnowieckim szkolnictwie oraz bieda, która się do niej i do naszej rodziny po 1945 roku przykleiła.

Powracając jednak do zasadniczego toku tematycznego. W pewnej chwili prawdopodobnie emocjonalnie więc poprosiła mnie bym – „tym uwięzionym biedakom na znak polskiej przyjaźni i otuchy” – pomachał w ich stronę ręką. Gdy tylko to uczyniłem, to ku naszemu zaskoczeniu siedzący dotąd na trawie Anglicy jakby się z letargu smutku obudzili. Bowiem nagle jeden po drugim zaczęli się podnosić z ziemi i wymachując rękami oraz rzucając w górę zdjęte okrycia ze swych głów zaczęli coś donośnym głosem w naszą stronę krzyczeć. W tej atmosferze radosnego krzyku i oklasków, grający dotąd miedzy sobą jeńcy angielscy, też przerwali grę i też coś gestykulując starali się nam krzykiem przekazać. Na interwencję umundurowanych i uzbrojonych Niemców w tym przypadku nie trzeba było więc nawet długo czekać, gdyż przy pierwszych już tylko objawach okazywanego entuzjazmu przez Anglików, dwóch z nich z karabinami zaczęło biec w naszą stronę i coś donośnym głosem wrzeszczeć. W tej sytuacji szybka ucieczka naszej rodziny prawdopodobnie uratowała nas przed poważnymi kłopotami. Na szczęście znane nam alejki „Cmentarza Pekińskiego” był wyjątkowo bardzo blisko, gdzie w pierwszej chwili dotarliśmy. Prawdopodobnie starsi już wiekiem niemieccy klawisze dotknięci do tego jeszcze zadyszką zrezygnowali więc jednak z dalszego pościgu. Dalsza więc ucieczka znanymi nam doskonale drużkami poprzez „Pekiński Kamieniołom” zmyliła niemiecką pogoń i zapewne też nas uratowała przed poważnymi konsekwencjami tego nierozsądnego, ale pełnego współczucia w ich niedoli okazanego gestu.

****

Opisywany trakt drogowy nie był jeszcze wtedy dla autora tak mozolny jak współcześnie, chociaż ciągnął się niemiłosiernie długo poprzez jeszcze piękny i malowniczy górniczy Klimontów, aż do położonego pośród lasów i pól cichego oraz jakby uśpionego Juliusza. Leżącego wtedy w mych dziecięcych oczach niemal, aż na krańcach mojego może nawet przesadnie widzianego ludnego Sosnowca. Tereny popularnie określane Juliuszowi „Skałką” były bowiem jeszcze wówczas typową enklawą wypoczynkową, zanurzoną wśród przepojonych zapachem żywicy skarłowaciałych lasów sosnowych, poprzecinane już jednak wielkimi polanami zielonych łąk i rosnącymi liściastymi drzewami oraz krzakami. Te ostatnie dziko rosnące drzewa i gąszcze krzewów szczególnie zarastały tereny przybrzeżne.

Niemal u kresu tej pełnej uroków bajkowej dziecięcej podróży po prawej stronie mijaliśmy mury Kopalni Węgla Kamiennego „Juliusz”, a po lewej stronie stało jeszcze wtedy zaledwie kilka charakterystycznych willowych, ponoć górniczych domków. Już niemal po chwili po minięciu murów kopalni, która trwała jak mgnienie oka, docierało się do krystalicznej i pełnej jeszcze wtedy fauny i flory rzeki Białej Przemszy. Toczącą swe leniwe wody zakolami Białą Przemszę, pokonywaliśmy wówczas nie w bród, lecz przechodząc poprzez niezwykle chybotliwy wąski drewniany mostek. Taka przeprawa była wówczas dla mnie nie lada dziecięcym wyzwaniem, gdyż w mostku najczęściej brakowało drewnianych klepek, a na pewnych jego odcinkach pozbawiony był też drewnianych poręczy. Tuż, tuż poza chybotliwym mostkiem wtapialiśmy się już wówczas w inny niż dotychczas przyrodniczy krajobraz, ale też niezwykle bajkowy.

****

Jak już wspominałem „Skałka” w okresie okupacji niemieckiej była więc cichutką i przyrodniczą enklawą. Dopiero po 1945 roku okolice drewnianego mostku zaczęły już tętnić gwarnym życiem, szczególnie w popołudniowe sobotnie i świąteczne niedziele. Tutaj bowiem okolica charakteryzowała się zabawami, rozrywkami i możliwością dokonywania od miejscowej ludności drobnych zakupów, w tym również narkotycznego piwa i typowego alkoholu. Przypominam sobie, że nad rzeką rozpięta była stalowa lina, a śmiałkowie trzymając oburącz uchwyt zamocowany do rolki, pokonywali niezbyt odległą nadrzeczna trasę, która wiodła z jednego brzegu rzeki na drugi. Ale nas zamieszkałych w zadymionym i gwarnym urzędniczym osiedlu z Placu Tadeusza Kościuszki ciągnęła w te okolice, tylko żywa i nieskażona jeszcze przyroda oraz czysta niczym łza Biała Przemsza. Więc ten zakątek zagłębiowskiej ziemi, gdzie dominowała orkiestra i gwar setek siedzących na trawie i tańczących ludzi, i widok pędzącego śmiałka po linie oraz zgrzyt rolki, tylko kątem oka dostrzegaliśmy. Bowiem trochę już dalej, za niewielkim wzgórkiem, od zawsze, rozpościerał się już dla nas zupełnie inny świat .Nasz świat. Pełen dostojnej ciszy i pełen też kolorów polskiej nieskażonej jeszcze wówczas przyrody oraz leniwie zakolami toczącej swe wody Białej Przemszy.

[Zdjęcia ze zbiorów autora z lat 60. XX wieku. Okolice „Skałki”.]

 ****

Rzeka Biała Przemsza w okolicy lesistej „Skałki”, jak już wspominałem płynęła jeszcze wtedy leniwie i zakolami, a jej brzegi pokryte był szerokimi niesymetrycznymi łachami żółtego niczym wosk piasku. Na pewnych jednak odcinkach tej urokliwej rzeki, brzegi zarastały już wtedy dzikimi i gęstymi nie do pokonania chaszczami i jednocześnie tak podstępnie wtapiały się w nurt wodny, że w pewnych miejscach jej wody jakby z trwogą przycichły i zawęziły swe rzeczne koryto. Szczególnie duże połacie piachu zalegały jednak w zakolach rzeki.

[Zdjęcie ze zbiorów autora (lata 50. XX w.). Rzeka Biała Przemsza w okolicach „Skałki”.]

Lasy na „Skałce” były jeszcze wtedy stosunkowo gęste i ciemne jak gdyby jaskinie, a niektóre czarne sosny były oblepione leśnymi grzybami już niemal od samych korzeni. Drzewa więc iglaste były już na ogół pozbawione od leśnego ścierniska zdrowych odrostów, a trochę wyżej sterczące natomiast gałęzie były tak niesamowicie powyginane w przeróżne strony, że sprawiały wrażenie cierpiących z bólu starców, więc skutecznie na pewnych odcinkach drogi blokowały swobodne pokonywanie lasu przez człowieka. Jednak z mozołem, by zachować swe życie skutecznie pięły się ku górze w poszukiwaniu zbawiennego dla nich światła. Las miejscami był więc tak poplątany zamarłymi odrostami, że to nie człowiek wybierał trasę marszu, lecz sterczące drzewa ukierunkowywały dalsze jego poruszanie się w tej zastygłej gmatwaninie drewnianych odrostów.

W dni gorącego lata te łachy nadrzecznego piachu były tak niesamowicie rozgrzane, że z trudem docierało się po nich do rześkiej jak podmuch powietrza rzeki. Tam już brodząc w nurtach Białej Przemszy człowiek mimo woli, chociaż na chwilę, ale jednak zapominał o troskach codziennego okupacyjnego dnia. Przypominam też sobie takie niezwykłe dni okupacyjne, gdy leżąc jeszcze mokry na plecach, na rozpostartym kocu wśród morza pachnącej zieleni, zanurzaliśmy się w marzenia o wolnej i niepodległej Polsce. Zapamiętałem takie romantyczne chwile, gdy moja mama i wiecznie zatroskany ojciec, opowiadali mi jaka nie tak jeszcze dawno temu była piękna nasza II Rzeczypospolita Polska, nasza wolna i niepodległa Ojczyzna, ale teraz już utracona. Dopiero po latach kiedy już dorosłem, to sobie uświadomiłem, że te bajkowe przedwojenne lata moi rodzice trochę jednak koloryzowali. Zapewne ku pokrzepienie swych serc, gdyż mama w tej wymarzonej Ojczyźnie, przez większość lat pozostawała jednak bez pracy. Była po prostu bezrobotną dyplomowaną nauczycielką. Ale ja wtedy byłem jeszcze dzieckiem, a te bajkowe opowieści to były przecież lekcje polskości, które miały zaszczepić na wieki, w mym nieskrystalizowanym jeszcze wtedy dziecięcym umyśle patriotyzm, dumę narodową i miłość do Boga i Ojczyzny. Te ciekawe opowieści snute były charakterystycznym tokiem myślenia, gdyż moja mama w tym samym okrutnym dla nas Polaków czasie prowadziła też jeszcze w naszym mieszkaniu przy Placu Tadeusza Kościuszki tajne, konspiracyjne nauczanie polskich dzieci. Te opowiadania o polskiej przyrodzie miały więc tak skrystalizować specyficznie moją wrażliwość na jej ukryte walory, że później gdy już dorosłem to ich piękno i romantyzm utrwalałem na płótnach malarskich i tęskniłem, by je na nowo odnaleźć. Te tereny więc, gdy już dorastałem to po 1945 roku z moim bratem – Wiesławem Maszczykiem – odwiedzałem jeszcze później wiele, wiele razy. Wtedy jednak już tę odległą trasę pokonywaliśmy nie pieszo jak dawniej, ale darowanym nam przez naszego wujka wojskowym rowerem, bydgoskiej produkcji Łucznik”. Oczywiście, że ja siedziałem wówczas na rurce, a starszy od autora o cztery lata brat jak zwykle zawzięcie tylko pedałował i jednocześnie snuł ciekawe opowieści o losach naszej kiedyś wolnej i niepodległej Ojczyzny.

****

Ostatni raz jako kawaler byłem na „Skałce” w latach 50. XX wieku, gdy penetrowaliśmy te okolice wraz moimi kolegami klasowymi z Liceum Ogólnokształcącego im. Stanisława Staszica w Sosnowcu w ramach lekcji z Przysposobienia Obronnego. Nauczycielem tego przedmiotu w „Staszicu” był wówczas pan Zdzisław Latosiński, brat pana dyrektora – Juliana Latosińskiego5/. Może warto w tym miejscu chociaż w kilkunastu słowach przypomnieć, że pana Zdzisława Latosińskiego, gdy jeszcze byłem licealistą „Staszica” to podstępnie wplątano w takie dramatyczne sytuacje, że zmuszony był w trybie natychmiastowym opuścić „Staszica”. Mimo, iż wtedy jego rodzony brat był dyrektorem tego liceum. Po prostu, wezwaną do „Staszica” specjalną komisję PZPR i SB, za wiedzą Wydziału Oświaty Prezydium Miejskiej Rady Narodowej, poparła też wtedy pewna grupka uczniów, a wśród nich nawet jeden prymus. Czy uczniowie piszący wówczas w auli szkoły kłamliwe donosy kartkowe i przekazy ustne zdawali jednak sobie z tego sprawę jaką robią temu uczciwemu i niezwykle życzliwemu nauczycielowi krzywdę, to dzisiaj to trudno już uczciwie i merytorycznie określić. Możliwe jednak, że ich tępą głupotę i jak zwykle bałamutną „solidarność uczniowską”, tylko wówczas precyzyjnie i skrupulatnie oraz niezwykle zręcznie wykorzystano.

****

Zaledwie ponad 13. lat później, gdy byłem już żonaty, a były to lata 60. XX wieku, to na tę wielką sentymentalną i romantyczną wyprawę w okolice mojej zielonej „Skałki” pojechałem wraz z moją młodziutką jeszcze wówczas żoną – Renią6/. Cześć tej sentymentalnej klimontowskiej trasy nie pokonywaliśmy już jednak tak jak dawniej nasza rodzina pieszo, tylko tramwajem. Moim zamiarem było pokazanie młodziutkiej jeszcze wtedy żonie, piękno nieskażonej jeszcze przyrody, i dosłownie jeszcze tego wszystkiego czego sam od rodziców za mych dziecinnych lat w czasie okupacji niemieckiej doświadczyłem. Już jednak, gdy zbliżaliśmy się do murów Kopalni Węgla Kamiennego „Juliusz”, to znajoma mi dotąd okolica wydała się teraz jakaś taka dziwna. Była mi po prostu obca. Bowiem kiedyś słoneczna kamienna droga wiodąca wzdłuż murów tej kopalni i miejscami tylko pokryta żółtawym piaskiem, teraz jednak wyglądała tak jakby ją ktoś specjalnie posypał ciemnym pyłem. Okolica również nie była już tak jak kiedyś bajecznie kolorowa i nasycona zielenią polskiego pachnącego lata. Kilkaset metrów dalej, tuż, tuż opodal Białej Przemszy, do której jednak już nie dotarliśmy, teren był już tak niemiłosiernie przeorany, że widoczne było tylko morze piasku, a wśród niego sterczała i zgrzytała niemiłosiernie niebotyczna metalowa, i jakże dla mnie wtedy szpetna piaskowa koparka, która z jednego miejsca na drugi przerzucała całe tony czystego pisaku. Okazało się, że kiedyś bajkowe przyrodnicze tereny mojej „Skałki”, teraz po upływie zaledwie tylko 13. Lat od ostatniego mojego tutaj pobytu, zostały już tak zdewastowane, że żal mimo woli targał niemiłosiernie mym sercem i duszą. Dawne nasycone soczystą zielenią tereny „Skałki” zatraciły już bowiem całkowicie swe walory przyrodnicze i wypoczynkowe. Wtedy dopiero poczułem jak me serce ściska tęsknota za utraconym sielskim dzieciństwem…

…………………………………………………………………………………………………

Przypisy:

1 – Miasto Sosnowiec powstało w 1902 roku. W jego skład weszły następujące tereny: Stary Sosnowiec, Pogoń, Sielec, Kuźnica, Środulka, Radocha, Ostra Górka.

2 – Proszę wymienionej nazwy uliczki Zamkowej z okolicy zabudowań fornalskich Gwarectwa „Hrabia Renard” absolutnie jednak nie mylić, z uliczką o tej samej identycznej nazwie ale usytuowanej tak jak obecnie na sieleckim „Renardzie”.

3 – „Dworska droga” – to dawny jeszcze roboczy dworski trakt Gwarectwa „Hrabia Renard”, a obecnie ulica Kombajnistów.

4 – Kapitan Franciszek Doros, był adiutantem dowódcy 80. Pułku Piechoty im. Strzelców Nowogródzkich ze Słonima. Równocześnie pełnił też etatową służbę w Wojskowym Wywiadzie w „Referacie Wschód”, w Oddziale Sztabu Generalnego Wojska Polskiego. Podczas okupacji niemieckiej był internowany.

Więcej na ten temat w moim artykule: „NIEZWYKŁE KOLEJE ZWYKŁEGO ŻYCIA”, opublikowanym na portalu internetowym 41-200.pl Sosnowiec dobry adres – Wydarzenia, ciekawostki, historia… – znanego redaktora sosnowieckiego Pana Pawła Ptak. Artykuł jest w każdej chwili dostępny w specjalnej na tej stronie zakładce pod tytułem: „WE WSPOMNIENIACH JANUSZA”.

5 – Julian Latosiński, dyrektor Liceum Ogólnokształcącego im. Staszica w Sosnowcu w latach 1949 – 1958.

6 – Moja żona – Renia Maszczyk (z domu Prokop) – zmarła 1 sierpnia 2017 roku.

7 – Wspomnienia rodzinne i własne.

Uprzejmie przypominam, że wszystkie artykułu autora jak do tej pory są publikowane bezinteresownie. Z tego tytułu nie korzystałem więc dotąd nigdy i nie czerpię też nadal żadnych korzyści materialnych, ani też innych jakichkolwiek profitów, poza satysfakcją autorską.

 

Wszelkie prawa zastrzeżone. Żadna część tej publikacji nie może być reprodukowana, przechowywana w systemach przetwarzania lub odzyskiwania danych, ani przekazywana w jakiejkolwiek postaci elektronicznej, odbitki kserograficznej, nagrania lub jakiejkolwiek innej bez uprzedniej pisemnej zgody autora tego artykułu.

 

Niniejsza publikacja jest uzupełnieniem już lipcowego z 2012 roku o tym samym tytule artykułu. Tym razem jednak znacznie poszerzonego o nowe informacje.

Katowice, lipiec 2018 rok

 

                                                                         Janusz  Maszczyk

Bear