Janusz Maszczyk: W przeszłość dymiącej huty…

W 1881 roku powstają pierwsze elementy budowlane i produkcyjne Huty „Katarzyna”. Już niebawem w tej hucie znajdzie zatrudnienie kilka tysięcy miejscowych i napływowych osób. od samego niemal początku, bowiem już w 1895 roku, podejmie w niej też pracę mój dziadziuś, Wawrzyniec Doros – ojciec mojej mamy, Stefani Maszczyk. Później w jej murach po 1950 roku, aż do śmierci (1954 r.) będzie TAM jeszcze pracował TAKŻE mój ojciec, Ludwik Maszczyk.

[Powyżej rysunek autora. Lata II Rzeczypospolitej Polski. Fragment dawnej ulicy Gampera, a obecnej Fabrycznej. Po prawej dawna Huta „Katarzyna” i dwa wielkie piece. Po lewej zakład popularnie określany jako „Fabryka Kotłów Parowych W. Fitzner i Gamper.]
Jest rok 1880. Państwa Polskiego jeszcze nie ma, zostało bowiem wymazane nie tylko z mapy Europy, ale też z wielu sumień i serc stopniowo i skutecznie rusyfikowanych Polaków. Sosnowiec pod względem administracyjnym jako miasto jeszcze nie istnieje. Powstanie bowiem dopiero w 1902 roku, jako rosyjskie miasto na dalekich zachodnich kresach wielkiego Cesarstwa Rosyjskiego. Jak to symptomatycznie określił nieżyjący już badacz dziejów Sosnowca – pan Jan W. Przemsza Zieliński –w drugiej połowie XIX wieku do tej „największej wsi na świecie” docierają kolejni kapitaliści spoza zaboru carskiego, głównie z Cesarstwa Niemieckiego 1/.

Wówczas Katarzyna, podobnie jak stykający się już z nią Konstantynów i położona o krok dalej Środula, są jeszcze w zasadzie terytoriami nierozpoznawalnymi i to zarówno przez tutejszych mieszkańców, jak i pierwszych przybyszy jacy tu zawitają za chlebem i pracą z sąsiednich i dalszych wiosek Królestwa Polskiego; o cudzoziemcach to nawet już nie wspominam, gdyż oni z pewnością całkowici zatracili w tym zakresie jakiekolwiek rozeznanie. Zamieszkujący więc te tereny dotychczasowi mieszkańcy, przeważnie analfabeci – biedacy, podobnie jak stosunkowo duża rzesza grupka osób przyjezdnych, będą więc te tereny zaliczali jeszcze do wsi Sielce. W roku 1929 Stanisław Andrzej Radek tak wspominał tamte czasy:

– „Robotnicy w dzisiejszym Zagłębiu, a blisko trzydzieści lat temu, to ogromna różnica. Nie tylko tu szkół nie było, nie wychodziło ani jedno pismo, nie było żadnych instytucji oświatowych; ówcześni górnicy, to przeważnie analfabeci, zapędzeni pracą, zgnębieni biedą, maltretowani przez dozorców, bici przez policję, terroryzowani przez bandy zorganizowanych złodziei – ledwie, że żyli i to jakby z łaski tych wszystkich ‘potęg’ przemożnych i wielmożnych” 2/.

To ostatnie jakże trafne określenie dokonane przez pana St. Andrzeja Radka odnosiło się też do rzeszy zatrudnionych tu robotników i ich rodzin. Nawet więc na starych pocztówkach utrwalających Hutę „Katarzynę”, które prezentuję poniżej, ten charakterystyczny napis, a dotyczący starej jeszcze nazwy widnieje jako – „Widok z Sielca”, a nie widok na Katarzynę i Konstantynów. Niebawem jednak, dzięki rozbudowie przemysłu i zdobyciu wykształcenia, ich dzieci i bardziej inteligentni przyjezdni już bez trudu i nawet z dużą dozą dokładności będą odróżniali Środulę od Konstantynowa, a ten ostatni od Katarzyny, która przecież była położona znacznie dalej od Sielca.

[Źródło: Sosnowiec Archiwum, własność pana Pawła Ptak.
Pocztówka z dużą doza prawdopodobieństwa pochodzi jeszcze z końcowych lat XIX wieku. Proszę zwrócić uwagę na pieczęć, gdyż widnieje jeszcze na niej napis – „SOSNOWICE”. Prawdopodobnie została wydana w związku z sensacyjnym, bowiem dotąd niespotykanym na tych wiejskich terenach uruchomieniem wielkich pieców w 1890 i 1895 roku.]

****
Mimo, że huta już stoi i niemiłosiernie dymi oraz zatruwa powietrze, to wokół jak okiem tylko sięgnąć dalej zalegają tu jeszcze rozległe i niezagospodarowane pod względem urbanistycznym i ulicznym tereny, a w stronę dzisiejszego katarzyńskiego Pekinu ciągną się jeszcze ogromne obszary kolorowych i rozśpiewanych ptactwem łąk i gdzieniegdzie tylko uprawnych pól. Natomiast już w kierunku zachodnim zalegają ugory i dzikie łąki, porosłe tylko drobną, niemal skarłowaciałą, bowiem zduszoną od bagien sosną, które im bliżej są położone rzeki Czarnej Przemszy, to tym bardziej zamieniają się w tereny coraz bardziej podmokłe, a nawet i bagniste. Jednak już nieco dalej, gdyż za tą szeroko toczącą swe wody krystalicznie czystą rzeką, na dzikim jeszcze wtedy i niezagospodarowanym terenie, już od 1859 roku przebiega główne torowisko Kolei Warszawsko – Wiedeńskiej (Варшавско-Венская железная дорога), znanej jeszcze wtedy jako Droga Żelazna Warszawsko – Wiedeńska. Jest to pierwsza w dziejach linia kolejowa jaka pojawiła się na tych, przygranicznych jeszcze wówczas, terenach. To właśnie dopiero co przeprowadzona kolej, podobnie jak czysta rzeczna woda i drzemiące tu od wieków pod ziemią ogromne pokłady węgla kamiennego oraz zręczne granie przez carat cłami eksportowymi spowoduje, że lokowanie inwestycji na tych wiejskich terenach stanie się prawdziwą kopalnią pieniędzy dla ludzi z żyłką do interesów, reprezentujących obcy kapitał – prawdziwym złotym eldoradem.

Jako pierwsi przedstawiciele świata fabrykanckiego, już w 1877 roku, na tych prawie jeszcze opustoszałych terenach pojawiają się wysłannicy z pruskiego towarzystwa akcyjnego założonego przez hrabiego H. Henckela von Donnersmarcka – VereinigteKoenigs- undLaurahutte, z siedzibą w Berlinie, którzy po wstępnej transakcji nabywają od niemieckich właścicieli terenów Modrzejowa i Sielca – hrabiego Mortimer von Tschirsky-Renard i hrabinyEufemiiEulenburg-Prassen – część terenu jeszcze wtedy określanego jako wieś Sielec. I tak na tych wiejskich i porosłych jeszcze lasami obszarach w latach 1881-1883 powstanie huta, która swą nazwę przyjmie od imienia Katarzyny II Aleksiejewnej Wielkiej, carycy Rosji, pochodzenia niemieckiego; notabene monarchini, która zawsze była nieprzychylnie ustosunkowana do Polaków.
Drugim w kolejności przybyszem, który dotrze na tereny sieleckie, będzie siemianowicki fabrykant kotłów parowych pan Wilhelm Fitzner, który już w roku 1880 obok przebiegających w Konstantynowie torów Drogi Żelaznej Warszawsko–Wiedeńskiej uruchomi „wytwórnię kotłów, przewodów rurowych, konstrukcji stalowych oraz aparatów dla cukrowni, gorzelni i fabryk chemicznych”.
* * * *

Już w okresie od 1890 do 1895 roku zostaną w Hucie „Katarzyna” wybudowano dwa wielkie piece do produkcji surówki, każdy z nich z roczną„produkcją 1.800.000 pudów surowca wytapianego z miejscowej rudy żelaznej brunatnej i gliniastej (sferosyderytów), jak również z rudy sprowadzanej z Krzywego – Rogu”. Huta w tym czasie dysponuje też specjalną stalownią z „2–ma piecami systemu Martina”, więc każdy z tych pieców jest wstanie wyprodukować w ciągu tylko jednego roku „1.250.000 żelaza zlewnego”. Ponadtohuta dysponuje już nowoczesną, jak na ówczesne raczkujące przemysłowe czasy, „puddlingarnią z 14 puddlowemi piecami i trzema młotami (przyp. autora: – wszystkie cytaty są zgodne z oryginalną pisownią z poniższej ulotki)”. Roczna produkcja puddlingarni sięgała aż „1.250.000 pudów milbarsów”. Już w roku 1894 podjęto też kooperację z usytuowaną na Pogoni „Rurkownią Huldczyńskiego”, gdzie odpłatnie do dalszej przeróbki przekazywane są duże ilości wyprodukowanych u siebie blach i wstęg. W nowouruchomionym wydziale walcowni blach, wyposażonym w 5 maszyn do walcowania i 600-tonowy młot parowy produkowano więc rocznie „1.750.000 pudów żelaza”, w tym blachy cienkie i grube, jak również płaskowniki z przeznaczeniem do budowy mostów, kotłów parowych i parowozowych oraz innych jeszcze urządzeń, w których niezbędne były elementy metalowe. Większość produkcji z tego wydziału przeznaczona została jednak „dla rządowych dróg żelaznych (przyp. autora: – czyli Rosji Carskiej). Natomiast tylko część odsprzedawano też „prywatnym odbiorcom”.

[Ulotka reklamująca produkcję i osiągnięcia uruchomionej w latach 1881-1883 Huty „Katarzyna”.]
W roku 1896 uruchomiono też duży oddział produkujący różnego rodzaju i przeznaczenia rury spawane oraz „części łączące ze szwejsowego i zlewnego żelaza”, a mianowicie: rury gazowe, wodociągowe, do kotłów parowych i do parowozowych, naftociągów, „ jak również dla burlochów i artezyjskich studzien”. Roczna produkcja w tym wydziale już wówczas będzie wynosiła 450.000 pudów. Huta dysponowała też kilkoma własnymi specjalistycznymi oddziałami: cynkowania rur – z roczną produkcją 250.000 pudów, odlewni żelaza „z trzema kupolakami i modelarnią – roczna produkcja 120.000 pudów”, mechanicznymi warsztatami, specjalną kuźnią z wielotonowym młotem parowym, własną cegielnią,w której już wtedy, w tak odległych latach, potrafiono wykorzystywać własny żużel wielkopiecowy do produkcji doskonałej jakości cegieł, w kolorze jasnym z wyraźnym dominującym odcieniem bieli, o czym znacznie więcej w dalszej części tej publikacji.

****
W październiku 2015 roku otrzymałem od redaktora portalu Sosnowiec Archiwum – znanego zresztą w Sosnowcu badacza i gloryfikatora dziejów Sosnowca, pana Pawła Ptak – starą pocztówkę, prawdopodobnie mającą właśnie udokumentować akt uruchomienia tych dwóch wielkich pieców, co jak na powstałe już miasto Sosnowiec było w tamtych czasach nie tylko w sferze hutnictwa, ale niezwykłego postępu technologicznego wydarzeniem wprost epokowym. Tę pozyskaną, unikatową dla mnie pocztówkę prezentuję poniżej.

[Zdjęcie prawdopodobnie pochodzi jeszcze z końca XIX wieku, ale sama pocztówka wydana została prawdopodobnie już po 1902 roku i przedstawia „Ogólny widok Sielca”. Widnieje też na niej odręcznie napisana data 22 lipca 1906 roku. Patrząc na tę pocztówkę, autorowi rzuca się w oczy przede wszystkim panujący wokół Huty „Katarzyna” i sąsiadującej z nią fabryki „”Fitzner i Gamper”, ogromny, trudny nawet do logicznego ogarnięcia galimatias i prymitywizm w postaci widocznych klepiskowych ulic i ich poboczy oraz – co jest jeszcze niezmiernie ciekawe? Całkowity brak powstańczej styczniowej kapliczki, która tu ponoć, według sosnowieckich autorytetów, stoi już od 1863 roku.
Na prezentowanej pocztówce jest też widoczna nie miejska arteria w postaci ulicy, ale jeszcze wiejska droga. Zaledwie jej fragmencik jest utrwalony po lewej stronie, tuż obok postawionej już zabudowy fabrycznej Huty „Katarzyna”. Jak się okazuje, owa rozlana szeroka jasna łacha piachu, jeszcze w roku 1907 była drogą zwaną „Katarzyną”, a obecnie jest to już tylko fragment ulicy Staszica. Na jej dalszym odcinku w kierunku Konstantynowa i Środuli, widnieje to samo pasmo drogi, ale już o zupełnie innej nazwie – ulica Konstantynowska – jest to również obecna ulica Staszica. Natomiast stykająca się z nimi dróżka, wyraźnie odbiegająca w kierunku wielkich hutniczych pieców i ciągnąca się pomiędzy Hutą „Katarzyna”, a fabryką kotłów parowych „Fitzner i Gamper”, to nic innego jak tylko klepiskowa jeszcze wtedy droga zwana już jednak uliczką Gampera (obecna uliczka Fabryczna). Te drogi zostały już też utrwalone i opisane na poniżej prezentowanym fragmencie Planu Sosnowca z 1907 roku, opracowanego przez pana Michała Kleńca.]

[Fragmenty Planu Sosnowca z 1907 roku pana Michała Kleńca.]
Mnie akurat odkrycia na temat tutejszej nędzy, analfabetyzmu i rozbojów, opisane powyżej przez pana Stanisława Radka (patrz strona 2 oraz „Bibliografia i przypisy” – punkt2), jak również panujący tu niemal totalny bałagan, jaki jest widoczny na prezentowanej powyżej pocztówce,którą pozyskałem od pana Pawła Ptak, nie powinny jednak aż tak niepomiernie dziwić, gdyż według wspomnień mojej rodziny zamieszkującej już te tereny od 1895 roku, taki oto tok kulturowy serwował nam właśnie zabór Rosji carskiej. Nie ulega wątpliwości, że w dużym jednak stopniu był on akceptowany bez jakiegokolwiek krytycyzmu przez masy napływającej w te strony ludności, z pobliskich i dalszych wsi, jak również  i przez miejscową ludność. Dla nich bowiem, w zdecydowanej większości, to co tu, na tym terenie, nagle ich zdumione oczy odkrywały, to było istne eldorado, a jedyną ich życiową troską było znalezienie jakiekolwiek pracy oraz byle jakiego mieszkania i wykarmienia, najczęściej licznej rodziny. Przecież zdecydowana ich większość to byli po prostu prości ludzie i do tego jeszcze analfabeci, całkowicie pozbawieni jakichkolwiek potrzeb intelektualnych i kulturowych. Garb analfabetyzmu – co już sam widziałem – wielu z nich będzie więc dopiero zrzucało po 1945 roku, na organizowanych pośpiesznie przez komunistyczne władze przeróżnych, tak zwanych dokształceniowych kursach. W tej bezpłatnej akcji dokształcania robotników będzie też brała udział moja mama, jeszcze wtedy jako nauczycielka Szkoły Podstawowej nr 9 im. Tadeusza Kościuszki w Sosnowcu (dawna Szkoła Aleksandrowska). Absolutnie tego okresu czasu jednak nie gloryfikuję, stwierdzam tylko znane mi doskonale z autopsji fakty.

* * * *
Za doskonałą jakość swych wyrobów już w XIX wieku Huta „Katarzyna” będzie wielokrotnie odznaczana, miedzy innymi otrzymała: brązowy medal i honorowy dyplom na wystawie Kolumba w Chicago (1893) i w Niżnym – Nowogrodzie (1896) oraz złoty medal i dyplom honorowy w Kijowie (1897). W roku 1892 Huta „Katarzyna” wydzierżawia i administruje też „Hutę żelazną ‘Blachownię’ i kopalnię rudy żelaznej ‘Wręczyca’ pod Częstochową”, która w tamtych latach, jak wynika z ulotki reklamowej, „stanowiła prywatną własność JEGO CESARSKIEJ MOŚCI NAJJAŚNIEJSZEGO PANA” (cytat oryginalny z ówczesnej reklamówki Huty „Katarzyna”; w tym przypadku proszę zwrócić uwagę na poddańczy stosunek ówczesnych niemieckich fabrykantów).W tych dwóch dodatkowo dzierżawionych zakładach pracy zatrudniano jeszcze wtedy około 600 robotników. Do I wojny światowej – czyli dalej w okresie zaborów Rosji carskiej – w samej tylko sosnowieckiej hucie zatrudniano jednak aż około 2 tysiące pracowników.

[Źródło: Paweł Ptak
Powyższe zdjęcie prawdopodobnie pochodzi z okresu II Rzeczypospolitej. Do zdjęcia pozuje kierownictwo z Huty „Katarzyna”, w tym, po prawej stronie, prawdopodobnie dwóch majstrów.]

****

Mój dziadziuś Wawrzyniec Doros osiedlił się w pobliżu powstałej i niemiłosiernie już wtedy dymiącej Huty „Katarzyna” pod koniec XIX wieku, konkretnie w 1895 roku. Przed przybyciem w te strony urodził się w rodzinie chłopskiej, we wsi Skowronno, opodal miasta Pińczów. Jako człowiek niezwykle bystry i ciągle chłonny wiedzy już jako młodzieniec był bibliotekarzem w Chrobrzu – majątku margrabiego Aleksandra Wielopolskiego leżącego opodal Pińczowa3/. Babcia z kolei, od wielu pokoleń mieszczanka z bogatej rodziny, urodziła się w Pińczowie. Jej ojciec, a dziadek mojej mamy, po wręczeniu carskim sędziom wysokiej łapówki, uratował się przed zesłaniem na daleką syberyjską katorgę za udział w Powstaniu Styczniowym, ale „łaskawym” ukazem carskim po uwolnieniu z więzienia musiał wraz z całą rodziną opuścić miasto Pińczów i osiedlić się w pobliskiej wsi Kopernia. To była wówczas ponoć jedna z najmniej dotkliwych kar, jakie stosował okupant carski wobec Polaków zamieszkujących nasze wsie i miasta za bezpośredni udział w Powstaniu Styczniowym, lub nawet tylko za jego wspieranie.

[Obok zdjęcie pochodzi z końca XIX wieku. Moi dziadkowie z rodziny mojej mamy. Babcia – Marianna (rodowe nazwisko Cichońska) i dziadziuś Wawrzyniec Doros.]

Dziadziuś, jak już wyżej wspominałem, rozpoczął pracę w Hucie Katarzyna już w 1895 roku, gdy jeszcze wokół zalegały łąki i pola, a wśród nich kryły się byle jak sklecone niskie „abisyńskie” zabudowania. Na Konstantynowie, Katarzynie i Środuli stawiano już wprawdzie pierwsze kamieniczki, ale najwyżej dwupiętrowe, o wyjątkowo mizernym wizerunku. W jednej takie jkamieniczce na Konstantynowie moi dziadkowie wynajęli mieszkanie i tak, w tej okolicy potoczyło się ich dalsze życie. W tym czasie o powstaniu miasta Sosnowca zapewne nikt jeszcze nawet nie myślał, a termin Zagłębie Dąbrowskie zaledwie tlił się w światłych umysłach jego twórców. Aby móc pracować na stanowisku kierowniczym, dziadek musiał więc najpierw jednak uzupełnić nie tylko swoje techniczne kwalifikacje, ale i poznać w stopniu bardzo dobrym język właścicieli tego przedsiębiorstwa, niemiecki, gdyż język okupanta Rosji carskiej znał już wtedy doskonale,podobnie jak wielu Polaków, którzy musieli go opanować przynajmniej w stopniu dobrym podczas nauki szkolnej. Były to bowiem lata, w których podstawową i jedyną w zasadzie mową, jaką się mogli posługiwać w szkole polscy uczniowie, był język okupanta carskiego. To warunkowe uzupełnienie niemieckiego języka i pogłębienie zawodu wybrał jednak wyjątkowo niefortunnie, gdyż z chwilą tylko pojawienia się konfliktu – wybuchu I wojny światowej – został internowany przez Niemców do pracy w koncernie stalowym Kruppa, w mieście Essen, a później przez cały kilkuletni okres I wojny światowej, wbrew swej woli, musiał dalej pracować poza swoim domem, na zupełnie obcej mu ziemi. W tym samym rozległym przedziale czasowym całkowicie osamotniona moja babcia musiała się tułać z pięciorgiem dzieci po rodzinnym Pińczowie. Dopiero pod koniec 1918 roku, gdy Polska już była wolna, dziadziuś przybył z Niemiec i wtedy już wspólnie z babcią w Sosnowcu podjęli trud dalszego wychowania swych pociech. Może niejako przy okazji jeszcze tylko wspomnę, że wszyscy wyrośli na przyzwoitych ludzi i umierali godnie z honorem, i z Bogiem, tak jak przystało Polakom, chociaż Bóg nie wszystkim podarował długowieczność. Ale to temat już tak rozległy, że wymaga odrębnego artykułu.

[Powyżej palcówka mojego dziadziusia z czasów ostatniej okupacji niemieckiej (lata 1939 – 1945). Po lewej awers, a po prawej rewers.]

Jak wspominał po latach mój dziadziuś – „przez wiele lat przebywałem w Niemczech w Essen i doskonale już wtedy poznałem niemiecką mentalność i ‘wyższe walory intelektualne’ tamtych ludzi. Niemcy prawie powszechnie mieli jednoznaczną opinię o Polakach jako o narodzie prymitywnym, zacofanym i głupim”. Niemiecki kapitał i jego właściciele, którzy już w XIX wieku tak licznie osiedlali się na ziemi zagłębiowskiej, absolutnie nie inwestowali więc w odrodzenie Polski i dobrobyt Polaków, jak to niestety wielu dzisiaj naiwnych moich rodaków sądzi, gdyż Ojczyzna nasza już wtedy od ponad stu lat nie istniała i wymazana została, tak jak i Naród Polski, nie tylko z mapy Europy, ale i mimo woli też z pamięci niemieckich przybyszy. Zresztą przy rozważaniu tego typu aspektów historycznych należy uwzględnić jeszcze jeden istotny fakt, że niemieccy fabrykanci i ludzie interesu, przybywali przecież w XIX i na początku XX wieku nie do Polski, tylko na zachodnie rubieże wielkiego cesarstwa rosyjskiego, gdyż wtedy po prostu jeszcze nikt będący przy zdrowych zmysłach nie mógł przewidzieć, iż Polska w 1918 roku stanie się wolnym, niezawisłym i do tego jeszcze suwerennym państwem. Niemieccy kapitaliści doskonale wiec sobie zdawali sprawę z tego, kto tu jest „panem”, a kto powinien być tylko „robolem”. Zamieszkujący odwiecznie te tereny Polacy i przybysze z innych stron zniewolonej jeszcze wtedy Polski mieli więc tylko służyć i w zasadzie w wielu przypadkach tylko służyli za fornala, robotnika, czy górnika dla dobrobytu niemieckich kapitalistów i Rosji carskiej. Ponieważ każdy osąd,nawet ten z pozoru najsprawiedliwszy, ma jednak też i drugie, niejednokrotnie ukryte oblicze, należy więc uczciwie też podkreślić, że w wielu przypadkach ta pozornie krzywdząca wobec nas polityka kadrowa ze strony obcych fabrykantów podyktowana też była czynnikami czysto prozaicznymi. Po prostu zdecydowana większość Polaków pukająca do bram Huty „Katarzyna” nie posiadała jeszcze wtedy odpowiedniego wykształcenia, nie znali kompletnie zachodnich języków, jak również nie posiadali odpowiednich kwalifikacji zawodowych. Takie jest też drugie oblicze tego zagadnienia.

****

W rezultacie, na stanowiskach kierowniczych i dyrektorskich zatrudniano więc tylko nielicznych Polaków, a poza tym tylko Niemców, lub osobników niemieckojęzycznych, których najczęściej sprowadzano z pobliskiego Górnego Śląska. Wśród nich byli rodowici Niemcy i nasi Górnoślązacy. Ci ostatni wprawdzie już od wielu pokoleń byli oddzieleni od swej Ojczyzny – Polski,jednak nie zatracili mowy ojczysto – pokoleniowej. Co nie oznacza, że nie potrafili się też posługiwać mową niemiecką. Pośród nich byli jednak także nieliczni osobnicy o polsko brzmiących nazwiskach, którzy podczas okupacji niemieckiej (1939 -1945) okażą swe prawdziwe, niemieckie oblicza. Niektórzy osobnicy pochodzenia niemieckiego, lub wynarodowieni Polacy, spolonizowali się już w okresie II Rzeczpospolitej. Pierwszym dyrektorem Huty „Katarzyna” został człowiek o polsko brzmiącym imieniu i nazwisku, pan Teodor Skawiński. Czy był jednak w całym tego słowa Polakiem? O tym w dalszej części tego artykułu. Tylko więc nieliczni osobnicy wywodzący się z polskiej ludności, a pochodzący głównie z miejscowych wiosek i osad oraz z dalszych rejonów Kongresówki, szczególnie z rozległego wtedy powiatu będzińskiego, a także miechowskiego i kieleckiego, byli zatrudniani, ale najwyżej na stanowiskach majstra, czy kierownika wydziału i to jeszcze po odpowiednim przeszkoleniu zagranicznym.W przekazach wspomnieniowych odnotowano też przypadki, że zatrudnienie na stanowisku dyrektorskim uzyskiwali osobnicy pochodzenia polskiego, niektórzy jednak by nie utracić intratnego stanowiska, byli do tego stopnia oddani swym niemieckim dobroczyńcom i caratowi, że grali w tej samej antypolskiej i antynarodowej orkiestrze zaborczej.

Może jeszcze tylko wspomnę, że mój dziadziuś wychowany w rodzinie głęboko patriotycznej i religijnej, w której Bóg utożsamiał się zawsze z Narodem i Państwem Polskim, nigdy nie krył swych patriotycznych przekonań i głębokich uczuć religijnych do kościoła rzymskokatolickiego. Prawdopodobnie krytyczne uwagi o nietolerancji i wrogim przez niektórych Niemców stosunku do Polaków ktoś skrupulatnie odnotował i w odpowiednim czasie „życzliwie” też doniósł do niemieckich władz fabrycznych. Tak to przynajmniej podczas okupacji niemieckiej oceniała moja rodzina, gdyż po wielu latach, będąc na stanowisku kierowniczym, już w październiku 1939 roku, gdy Niemcy pozornie nie mieli jeszcze rozeznania na tym terenie, nagle został zdegradowany i skierowany do pracy fizycznej. Podobno w trakcie poufnej rozmowy, ktoś ze środowiska niemieckiego, jego dobry jeszcze znajomy z sentymentalnych i romantycznych lat II Rzeczypospolitej Polski, dyskretnie oświadczył, że i tak „powinien się bardzo cieszyć z uratowania głowy, gdyż wszyscy doskonale dookoła wiedzą w jakim duchu zawsze wychowywał swoje dzieci, o czym może też dobitnie świadczyć skierowanie swojego syna Franciszka na zawodowego oficera Wojska Polskiego”. Jest to temat skomplikowany i rozległy, wymaga więc odrębnego opracowania.
****
Obok przedsiębiorstwa, zgodnie z ówczesnymi trendami socjalno-konkurencyjnymi, aby pracownika zachęcić do pracy w Hucie „Katarzyna”, a raczej powiązać go niewidzialnymi nićmi z prywatnym przedsiębiorstwem, niemiecki właściciel rozpoczął już w XIX wieku budowę robotniczego osiedla pracowniczego. Budynki mieszkalne ceglaste stawiano jednak głównie dla majstrów i wyróżniających się robotników. Obok huty, po przeciwnej stronie dzisiejszej ulicy Staszica, od strony wznoszonej tam żużlowej hałdy, wybudowano też dwa willowe ceglaste budynki, ale tylko dla kadry dyrektorsko – kierowniczej. Podobno w jednym z nich przez pewien okres czasu zamieszkiwali dwaj dyrektorzy z Huty „Katarzyna”, pan Teodor Skawiński i Ludwik Brandenburg. Jeden z tych willowych budynków przetrwał nawet do czasów współczesnych. Również w odziedziczonych po Gwarectwie Hrabia Renard budynkach położonych wzdłuż ulicy Staszica od strony wschodniej, z charakterystyczną zabudową z kamienia wapiennego i w ceglastych też budynkach, mieszkały pojedyncze rodziny, w których przynajmniej jedna osoba była zatrudniona w Hucie „Katarzyna”. Więcej szczegółów o katarzyńskim fabrycznym osiedlu mieszkaniowym pozwolę sobie przekazać w odrębnej już jednak publikacji. Zabudowania i hale tego sosnowieckiego giganta fabrycznego rozciągały się na kilkuhektarowej powierzchni, w kształcie nieregularnego prostokąta.

[Zdjęcie z 2007 roku. Fragmenty zabytkowych fabrycznych budowli. Niektóre sięgają jeszcze czasów XIX w. i przełomu XIX i XX wieku. Część z nich jest już niestety pokryta kolorowym tynkiem. Tylko część jeszcze zachowała swe dawne zabytkowe lico. W dali, po lewej stronie już widoczne puste przestrzenie – niemi świadkowie wydarzeń z 9 lutego 1905 roku – pozostałości po wyburzonej historycznej portierni, bramie i innych sąsiednich zabudowaniach.]


[Zdjęcia powyżej z 2007 roku. Widoczna jeszcze stara elewacja z XIX w; część ceglastego budynku po 1945 pełniła funkcję Przychodni Zdrowia.]

[Zdjęcia powyżej z 2007 roku. Otynkowane i poprzerabiane już elewacje dawnych zabytkowych budynków, a w niektórych przypadkach nawet głębsze doróbki i dobudowania.]

****
Jak podają współczesne internetowe źródła pisemne, w tym „Wiki Zagłębie”: -„Jako samodzielny zakład huta „Sosnowiec” funkcjonowała do 1961 r., kiedy połączono ją z hutą im. Mariana Buczka (dawna Huta „Katarzyna”). Koniec cytatu. Autor z tak sformułowanymi wnioskami nie może się jednak absolutnie zgodzić, gdyż są nieprecyzyjnie sformułowane. Jak bowiem z tego zapisu jednoznacznie wynika, to ponoć dwie dotąd odrębne huty stały się nagle jednym przedsiębiorstwem, ale dopiero od 1961 roku i wtedy to dopiero ponoć otrzymały też wspólną nazwę – Huta im. Mariana Buczka. Przynajmniej autor tak ten cytat interpretuje.
Z tego co natomiast wiem, to już w XIX wieku, gdy tylko powstała na Pogoni „Rurkownia Huldczyńskiego” i troszeczkę dalej Huta „Katarzyna”, od zawsze te dwa zakłady pracy były zupełnie odrębnymi przedsiębiorstwami, poza drobną wzajemną hutniczą kooperacją. To były wówczas jedyne elementy prawno-organizacyjne, które te dwie odrębne huty ze sobą łączyły. W tym czasie pogońska „Rurkownia” prawnie i organizacyjnie była połączona tylko z Hutą w Zawierciu, która miała tych samych właścicieli. Podobne też związki organizacyjno-prawne przez krótki okres czasu były kontynuowane po 1945 roku 4/. Aby tego tematu prawno-organizacyjnego już jednak nie drążyć, gdyż dla przeciętnego czytelnika, a nie dla osobnika pasjonującego się hutnictwem może być nudny, przypomnę tylko o powiązaniach jakie miały miejsce pomiędzy tymi leżącymi w Sosnowcu hutami w okresie już po 1945 roku. Przez kilka lat po 1945 roku Huta „Katarzyna” nie była w ogóle żadnymi nićmi organizacyjnymi powiązana z Hutą „Sosnowiec” (z dawną „Rurkownią Huldczyńskiego”). Na ten temat dysponuję konkretnymi i oryginalnymi dokumentami. To były wówczas po prostu dwa zupełnie odrębne przedsiębiorstwa hutnicze! Pewne związki pomiędzy tymi hutami, o czym wiele osób zapewne nie wie, nastąpiły już jednak w pierwszych latach 50. XX wieku, a nie dopiero w 1961 roku, jak się obecnie w niektórych wydaniach książkowych, czy internetowych publikuje. Z tego co wiem,te ścisłe powiązania miały wtedy miejsce przynajmniej w dwóch obszarach organizacyjnych, a mianowicie: w trakcie dokonywania operacji finansowo – księgowych, zresztą bardzo ważnych dla prawidłowego funkcjonowania każdego przedsiębiorstwa, a także w zakresie administracji. W tym czasie oficjalnie Huta„Katarzyna”funkcjonowała już jednak jako Huta im. Mariana Buczka, a z kolei „Rurkownia Huldczyńskiego” jako Huta „Sosnowiec”. Powiązania pomiędzy tymi dwoma hutami dotyczyły już wtedy skomplikowanych transakcji bankowych i zawiłych operacji finansowo-kasowo-księgowych, związanych z wypłatami dla kilkutysięcznych załóg zatrudnionych w tych dwóch, pozornie odrębnych jeszcze wtedy hutach. Fakt ten autor zna wprost doskonale i zakodował z przekazów rodzinnych. Ograniczony możliwością w zakresie szczegółowego przekazu podaję więc obecnie tylko meritum zagadnienia. Mój ojciec, Ludwik Maszczyk, w tym czasie już pełnił w dawnej Hucie „Katarzyna”, wówczas zwanej już Hutą im. M. Buczka, funkcję kierownika monstrualnie rozbudowanego Biura Rachuby. W trakcie sprawowania nadzoru nad feralnym kopertowaniem pieniędzy dla kilku tysięcy pracowników z tych dwóch odrębnych hut w pewnej chwili zasłabł i spadł z krzesła, doznał bowiem udaru mózgu. Zmarł dziewięć dni później, w 1954 roku, w szpitalu na Starym Sosnowcu przy ul. Konrada (dawny szpital żydowski). Według przekazów mojego ojca – to katarzyńskie biuro obsługiwało już wtedy wszystkich pracowników zatrudnionych zarówno w Hucie im. Mariana Buczka na Katarzynie, jak i w Hucie „Sosnowiec” na Pogoni, głównie w zakresie obiegu finansowego i dokonywania okresowych gotówkowych wypłat pracowniczych (dla robotników w postaci przedpłat co dwa tygodnie, a dla pracowników umysłowych tylko raz w miesiącu) oraz całego szeregu jeszcze innych świadczeń i usług pracowniczych (m.in.: obligatoryjne przyznawanie każdemu pracownikowi kartek na węgiel lub rekompensat pieniężnych, coroczne akcje zakupu ziemniaków, itd., itp.). Drugi przypadek znam też z własnej autopsji. Po śmierci ojca i już po jego pogrzebie, jakieś trzy lub cztery dni później udałem się do katarzyńskiego biura, aby zabrać pozostawione tam przez niego w jego urzędniczym biurku drobiazgi, dla nas bardzo cenne pamiątki. Już na parterze, na schodach tego zmodernizowanego już wtedy budynku (który stoi tam do dzisiaj),nagle spotkałem znanego mi doskonale mężczyznę z „Białych Domów” (robotnicze osiedle Huldczyńskiego), nota bene dobrego kolegę biurowego mojego ojca, pana Żydko (imię?), który w trakcie wymiany zdań oświadczył mi, że pełni w tym katarzyńskim budynku funkcję kierownika Biura Administracji, a „pracy ma taki ogrom, gdyż obsługuje dwie huty – Hutę im. M. Buczka i Hutę ‘Sosnowiec’ – i jak tak dalej pójdzie, to pewnie też podzieli los mojego ojca”. Reasumując – jak się okazuje, pewne powiązania prawno-organizacyjne pomiędzy tymi pozornie odrębnymi hutami już jednak funkcjonowały, i to od pierwszych lat 50. XX wieku, mimo, iż te dwa zakłady pracy w tym samym czasie oznaczone były zupełnie odmiennymi nazwami. Jedna fabryka była bowiem Hutą „Sosnowiec”, a druga Hutą im. Mariana Buczka. Zdaję sobie doskonale sprawę, szczególnie jako były praktykujący prawnik, że takie formy powiązań pomiędzy zupełnie odrębnymi przedsiębiorstwami w prawidłowo funkcjonującej gospodarce zachodnioeuropejskiej, na przykład kapitalistycznej, nie mogłyby mieć wtedy absolutnie miejsca, jednak na litość boską, to były przecież jeszcze lata wczesnego PRL, gdy cały przemysł nagle został całkowicie znacjonalizowany jedną ustawą z 3 stycznia 1946 roku. Możliwe więc, że wiele osób związanych z przemysłem funkcjonującym dotąd na odmiennych warunkach, też się wtedy pogubiło: nie można tego wykluczyć. Oczywiście przeobrażeń w zarządzaniu dobrami przemysłowymi, jakie wtedy się dokonywały nie rozwiązała tylko ta jedna, jedyna ustawa. Ta metamorfoza w przemyśle przebiegała jednak wtedy jakby na podstawie bajkowych, nierealnych scenariuszy, absolutnie nieznanych nikomu w zachodniej Europie. Ale to były przecież jeszcze mroczne lata, gdy prawie wszystko „stawiono już na zwariowanej skomunizowanej głowie” i jak dzisiaj to już wiemy, nie takie tylko cuda się wtedy w PRL zdarzały, jak te powyżej już opisywane. Kilka, czy nawet kilkanaście lat temu dawną Hutę „Katarzyna”, a później Hutę im. M. Buczka podzielono już na trzy mniejsze i całkowicie od siebie odrębne organizacyjnie jednostki gospodarcze, z ograniczoną produkcją hutniczą i wyjątkowo mizernym zatrudnieniem, nawet porównując te dane tylko do 1914 roku. Pomijam już całkowicie lata wielkiej prosperity gospodarczej, jakiej te dwie huty zaznały w czasach totalnie krytykowanego przez nas PRL (duża produkcja i wysokie zatrudnienie)…
****

[Zdjęcie z pierwszych lata 60. XX wieku. Fragment ulicy Staszica w okolicy dawnej Huty „Katarzyna”(dawna droga z 1907 roku, znana wtedy jako Katarzyna). Dawne pokrycie jezdni „kocimi łbami” już zastąpiono asfaltem. Po prawej stronie widoczne są jeszcze rozległe zabytkowe zabudowania fabrycznej straży pożarnej, wieża do ćwiczeń strażackich, i znak drogowy informujący o przebiegającej poniżej przez jezdnię trasy kolejki wąskotorowej do żużlowej hałdy. Natomiast po lewej stronie charakterystyczne urzędnicze zabudowania fabryczne (w pierwszym budynku na pierwszym piętrze do roku 1954 mieścił się, m.in.: Dział Rachuby i Dział Administracji – obsługujące Hutę im. M. Buczka i Hutę „Sosnowiec”; w pierwszym urzędniczym budynku widoczne już znaczne zmiany w przebudowie architektonicznej. Po prawej stronie w dali widoczne jeszcze doskonale zabytkowe zabudowania Konstantynowa – te utrwalone na tym zdjęciu już zostały jednak wyburzone.
Właściwie spośród wszystkich zabytkowych zabudowań widocznych po prawej stronie, do dzisiejszych dni zachowała się już tylko wieża do ćwiczeń strażackich i poniemiecki schron przeciwlotniczy.]
Tereny huty, jak widać na powyższym zdjęciu, usytuowane były po dwóch stronach przebiegającej jezdni ulicy Staszica – w czasach zaborów Rosji carskiej początkowo jeszcze piaszczystej drogi, zwanej już jednak wtedy ulicą Katarzyńską, trochę później już miejscami utwardzonej, a znacznie już później, bo po 1915 roku,stopniowo krytej różnymi gabarytowo „kocimi łbami”. W latach 50. – 60. XX w. bruk uliczny już całkowicie zalano asfaltem. Ten utrwalony na powyższym zdjęciu fragment przyfabryczny, jak tylko sięgam pamięcią w głęboką przeszłość, był zawsze typową ulicą fabryczną. Wiecznie zakurzoną, zamgloną hutniczymi dymami i posypaną jak tortowe ciasto odpadowym fabrycznym matowym pyłem oraz pozbawioną całkowicie nie tylko jakichkolwiek sklepów, ale i prostych miejsc ławkowych do odpoczynku. Ten odcinek drogi pokonywało się więc w miarę możliwości i dysponowania sprawnością fizyczną najczęściej szybko, szczególnie w trakcie spustu surówki z wielkich hutniczych pieców, gdyż specyficzny zapach u wielu przechodniów wywoływał odruch wymiotny i zakłócał też pracę narządów oddechowych. Odór, niczym zaraza, niósł się wtedy nie tylko po najbliższej okolicy, ale docierał nawet do odległych terenów Placu Tadeusza Kościuszki, mojego miejsca urodzenia i zamieszkania. Pamiętam jak wielu wtedy mieszkańców z mego osiedla pośpiesznie zamykało wtedy okna, by tylko uratować swe płuca przed ponoć nieuchronną chorobą.
Od strony zabudowań typowo hutniczych w czasach II Rzeczypospolitej Polski pociągnięto też linię tramwajową. Budowa trasy tramwajowej na odcinku kilkukilometrowym początkowo się ślimaczyła i dotarła tylko z odległych Milowic do Sielca, do ulicy 1 Maja (1933), by w 1934 roku poprzez Katarzynę dotrzeć aż do samych rogatek Konstantynowa i Środuli 5/.

[Powyższe dwie pocztówki są własnością pana Pawła Ptak.
Powyższe zdjęcia wykonano nie ze stożkowej żużlowej hałdy Katarzyńskiej, gdyż ona była położona co najmniej 200 metrów dalej od obecnej ulicy Staszica. Obydwie pocztówki pochodzą jeszcze z okresu międzywojennego – II Rzeczypospolitej Polski. Na pocztówkach niewidoczna jest sama linia tramwajowa, ale na górnej pocztówce są utrwalone dwa metalowe słupy i charakterystycznie wyprofilowany kabłąk, podtrzymujące linię wysokiego napięcia trakcji tramwajowej (po lewej i prawej stronie). Z kolei na dolej pocztówce widoczna jest taka sama, ale tylko jedna konstrukcja (widoczna po prawej stronie). Budowę torowiska na odcinku pomiędzy Milowicami a Środulą rozpoczęto w 1933 roku. Ta trasa, podobnie jak i prezentowane pocztówki, pochodzą więc z okresu 1935-1939.]

W zasadzie już od samego Sielca szkody górnicze doprowadziły jednak do takiej deformacji jezdni i wijących się po nich szyn, że jazda tramwajem po tym kopalnianymi hutniczym terenie nie należała do przyjemnych. Po prostu wibracje i niemiłosierne kołysanie, a raczej potrząsanie wozem tramwajowym było tak dotkliwe, że pasażerowie, by nie zatracić stabilnej równowagi, cały czas jak na jarmarcznej karuzeli zmuszeni byli się trzymać dwoma dłońmi niklowych poręczy tramwajowych i stać na szeroko rozstawionych nogach. Ten fragment uliczny, jak już wspominałem, zawsze sprawiał wrażenie terenu zaniedbanego. Budowa linii tramwajowej spowodowała konieczność poszerzenia pasma jezdni, oczywiście kosztem i tak już wąskiego chodnika, jaki się ciągnął od strony Huty „Katarzyna”. Taki niemiłosiernie wąski do pokonania chodnik znajdował się tylko od strony zabudowań i murów fabrycznych, bowiem już po przeciwnej stronie jezdni, ciągnął się tylko wydzielony pas dla pieszych, ale tylko miejscami utwardzony kamieniem, który jednak już gwałtownie urywał się na odcinku stojących tam jeszcze wtedy garaży fabrycznej straży pożarnej. Wszyscy więc miejscowi ludzie, którzy kiedykolwiek przemieszczali się tym fragmentem ulicznym, to zawsze przezornie, by nie upaść i by nie nabić sobie guza, wybierali raczej wąski i trzęsący się jak w febrze chodnik od wibracji maszyn fabrycznych, leżący tuż, tuż przy murach Huty „Katarzyna”, niż ten po przeciwnej stronie ulicy, pozornie szerszy, ale tylko klepiskowo utwardzony. Po stronie huty szerszy chodnik dla pieszych znajdował się na wyjątkowo skromnym odcinku tuż obok głównej portierni i głównej bramy wiodącej na teren huty. Poza tą bramą, już na terenie huty, do późnych lat 50. XX wieku umiejscowiona też była jedyna w hucie specjalna towarowa waga o wymiarach prostokąta 3 m szerokości i 5 m długości. Tylko przez tę reprezentacyjną bramę mogły się więc przemieszczać pojazdy wjeżdżające na teren huty po towar. Każdy jednak pojazd w takim przypadku zawsze był przed wjazdem skrupulatnie ważony, a później tak samo drugi raz, gdy już opuszczał teren fabryczny wraz z ładunkiem.
****
W zasadzie przyuliczna zabudowa Huty „Katarzyna”, sięgająca jeszcze odległych czasów zaborów Rosji carskiej przetrwała niemal w „dziewiczym stanie” do późnych lat 50., a nawet pierwszych lat 60. XX wieku. Oczywiście drobniutkie „modernizacje” tych zabytkowych zabudowań już na przestrzeni ubiegłych lat były z premedytacją prowadzone. Pierwszych „upiększeń” – jak to wspominał mój dziadziuś – dokonano jeszcze w jego sentymentalnych i romantycznych latach międzywojennych. Kolejne, gigantyczne, ale też kiczowate „modernizacje” oraz niezrozumiałe dla światłych ludzi wyburzenia zabytkowych budynków nastąpiły jednak dopiero w latach 70. XX wieku.Inne zabudowania skutecznie przez lata nieremontowane, w tym nawet historyczna portiernia, niemy świadek tragicznych wydarzeń z 9 lutego 1905 roku, i stykające się z nią po dwóch stronach budynki, po prostu kilka lat temu runęły ze starości, a jeszcze inne prawdopodobnie celowo wyburzono, aby nie dopuścić do katastrofy budowlanej. Wystarczy również tylko popatrzeć na kilka zaledwie prezentowanych przez autora powyższych zdjęć i porównać je ze starymi pocztówkami, by się samemu przekonać jak dowolnie, a nie profesjonalnie, potraktowano elewację zachowanych jeszcze zabytkowych budowli hutniczych. Nie uchroniono nawet jednolitej elewacji ceglanej i kolorystycznego zabytkowego ich wystroju, tylko zgodnie z nowoczesnym trendem – „mnie wszystko wolno” – wszystkie zabudowania pokryto tynkiem i zamalowano kolorową jaskrawą farbą. O dowolnych „modernizacyjnych” przeróbkach w wystroju architektonicznym tych budynków, takich jak wykucie nowych otworów okiennych, czy zamurowanie dawnych okien, postawienie filarów, czy nawet wykucia od strony ulicznej drzwi do budynku urzędniczego, to nawet już nie wspominam, bo to jest przecież w naszych czasach po prostu już tylko normalka, do tego jeszcze chyba kontrolowana, ale z jakże charakterystycznym przymrużeniem oczu 6/. Na niektórych prezentowanych przez autora zdjęciach, z 2007 roku i wcześniejszych, widoczna jeszcze w dali zabytkowa zabudowa Konstantynowa, do dni dzisiejszych w pełnej krasie już jednak nie przetrwała, pozostały bowiem już po niej tylko pojedyncze kikuty z kilku czynszowych budynków oraz rozległe i niezagospodarowane po wyburzeniach place, gdzie w dziko panoszących się krzakach i trawie można jeszcze dostrzec stare cegły z dawnych dziewiętnastowiecznych zabytkowych jeszcze kamienic. Niekontrolowane wyburzenia i zmiany w wystroju architektonicznym zabytkowych budowli – jak odnoszę wrażenie – zapadają bowiem zbyt często i ad hoc wśród ludzi, którzy nie potrafią docenić tajemnicy czasu zaklętej w tych dawnych urokliwych budowlach.

[Zdjęcie z 2007 roku. Zabudowania dawnej Huty „Katarzyna”. W nieotynkowanym budynku (kolor biały) do roku 1960 mieściły się urzędnicze biura, m.in.: Dział Ekonomiczny. W dali Konstantynów.]

Od strony wschodniej przy ulicy Staszica, czyli od strony żużlowej hałdy, jeszcze w pierwszych latach 60. XX wieku usytuowane były zabytkowe pomieszczenia administracyjne dla straży pożarnej, w tym: kilka garaży z noclegownią, biura i specjalna, niespotykana nigdzie w Sosnowcu wieża do ćwiczeń strażackich. W dalszym jednak ciągu jest nieremontowana, więc i jej dni chyba są już policzone. W okresie ostatniej okupacji niemieckiej (lata 1939 – 1945) obok pomieszczeń straży pożarnej wybudowano jeszcze żelbetonowy schron przeciwlotniczy (zachował się do dzisiaj), jednak nie dla ludności polskiej, jak to niedawno starali się autorowi wmówić naiwni pracownicy z pobliskiego biura, tylko dla Niemców oraz wyjątkowo dla kilkunastu pracowników z fabrycznej straży pożarnej.

****

Gdy Polska była już niepodległa, w okresie II Rzeczpospolitej, a konkretnie w 1923 roku,hutę przejęły Modrzejowskie Zakłady Górniczo – Hutnicze SA. W wyniku fuzji w 1934 roku ze spółką akcyjną H. Hantke,„do września 1939 r. Huta Katarzyna jest jednym z przedsiębiorstw w spółce: – „Modrzejów- Hantke Zjednoczone Zakłady Górniczo – Hutniczych Sp. Akc., Dyrekcja w Sosnowcu”. Koniec cytatu 7/. Jak z tych samych źródeł pisemnych wynika, spółka powstała w 1920 roku, a Huta„Katarzyna” była jedną z trzech na terenie Sosnowca obok takich wielkich gabarytowo hut jak: „Milowice” i „Staszic” (dawna huta „Puszkin”). Zarząd i administracja miała jednak swą siedzibę w Hucie „Milowice”. Na przełomie lat 20 – 30 naczelnym dyrektorem ZZGH Sp. Akc. został inż. Gerhard (imię?), a jego zastępcami byli m.in. dyrektorzy: Michałowski (imię?), Stanisław Poradowski i Stankiewicz (imię?).
Huta specjalizowała się wówczas w obróbce i wytopie stali. W 1938 r. zbudowano jeszcze dwa wielkie piece stalownicze. W latach 1939 – 1945, czyli już w okresie drugiej okupacji niemieckiej Sosnowca, rozebrano jeden z wielkich pieców. W tym samym czasie, podobnie jak większość miejscowych zakładów pracy, również i huta nastawiona była głownie na produkcję wojskową. W hucie w tym czasie produkowano więc też pewne elementy do niemieckich łodzi podwodnych. Dopiero w późnych latach 40., a być może i w latach 50. XX wieku rozebrano drugi wielki hutniczy piec (brak precyzyjnych danych źródłowych).
Powróćmy jednak do zasadniczego tematu z odległych lat.
Początkowo w nowouruchomionej Hucie „Katarzyna” miano tylko „przetwarzać surówki importowane ze Śląska, w związku z czym obejmowała stalownię oraz oddziały dalszej przeróbki,walcownię i młotownię” (wg H. Rechowicza, „Sosnowiec” s.35). Jednak już w latach 1890 i 1895. w okolicy późniejszej wąskiej uliczki Gampera (współcześnie uliczka Fabryczna) wybudowano dwa wielkie piece, z których jako odrzut poprodukcyjny pojawił się w ogromnej masie żużel wielkopiecowy. Prawdopodobnie właściciele tej huty już w trakcie budowy wielkich pieców zdawali sobie doskonale sprawę, że gdzieś ten odpadowy żużel w końcu jednak trzeba będzie składować, gdyż przy ówczesnej technologii produkcji nie byli go w stanie tak od razu w całości przerobić na jeszcze inne dochodowe cele. Podjęto więc decyzję, że składowiskiem żużla będzie teren położony kilkaset metrów dalej poza przebiegającą tuż obok Huty „Katarzyna”, jeszcze wtedy powyginanej, klepiskowej drogi zwanej Katarzyną (późniejszą uliczką Staszica).

[Powyżej rysunek autora. Widok żużlowej hałdy od strony Środuli. Na pierwszym planie zabudowania dawnego Konstantynowa.]
Nie znam konkretnego źródła skąd pozyskano taką kuriozalną informację, ale od pewnego czasu wśród pewnych osób parających się wspomnieniami o Sosnowcu pojawił się pogląd, że początkowo od wielkich pieców, aż do terenów, gdzie już sypano hałdę, żużel był transportowany wyłącznie w powietrzu w malutkich pojemnikach podwieszonych do długich nośnych stalowych lin, a stojąca do dzisiaj zabytkowa wieża strażacka miała być ponoć nawet stacją pośrednią pomiędzy położonymi kilkaset metrów dalej wielkimi piecami, a samym już składowiskiem żużla. Nie znam przyczyny, ale tę wymyśloną przecież przez kogoś nierealną historyjkę co jakiś czas się jednak nabożnie i publicznie powiela.

Mój dziadziuś, Wawrzyniec Doros był pracownikiem Huty „Katarzyna” niemal od samego jej uruchomienia, bowiem od 1895 roku. Według jego wspomnień, żużel od samego początku jak tylko uruchomiono wielkie piece, transportowany był w specjalnie do tego celu zaprojektowanych i wykonanych wywrotowych „kolebach”, o czym więcej poniżej. Przekazy mojego dziadziusia w dużym stopniu potwierdzają też pozyskane od Pana Pawła Ptak stare pocztówki z tamtych lat, gdy dopiero co uruchomiono w hucie wielkie piece. Na jednej z nich widnieje nawet odręcznie wykonana data nadawcy z 22 lipca 1906 roku. Na tych unikatowych pocztówkach, gdzie jeszcze te tereny określa się jako Sielec, widać już jednak doskonale szyny kolejki wąskotorowej, a na jednej z powyżej prezentowanych nawet konie ciągnące po szynach koleby do huty, przez drogę Katarzynę, późniejszą ulicę Staszica. Natomiast stojąca do dzisiaj wieża, to obiekt wybitnie ćwiczebny jaki przez wiele, wiele lat służył tylko zakładowej straży pożarnej.

[Źródło: Sosnowiec Archiwum, pan Paweł Ptak.
Droga widoczna po lewej stronie to ulica Katarzyna, a dalej ulica Konstantynowska. Stykająca się z nimi droga nosi nazwę Gampera (obecnie uliczka Fabryczna). Pocztówka prawdopodobnie pochodzi z okresu, gdy dopiero co uruchomiono wielkie piece, a miasto Sosnowiec jeszcze nie istniało. Po prawej stronie pieczęć: – „SOSNOWICE”. ]

Na powyższej pocztówce są widoczne tory kolejki wąskotorowej i charakterystyczne szlabany po dwóch stronach ówczesnej drogi Katarzyna. Po powiększeniu tych pocztówek widać też szyny na terenie huty i przy samym już ceglastym murze, poza którym dopiero składowano masę żużlową. Natomiast na żadnej z tych pocztówek, podobnie jak i na innych nie są absolutnie widoczne charakterystyczne słupy, które jakoby miały podpierać liny nośne transportujące z pieców hutniczych żużel na hałdę.

Z chwilą więc podjęcia decyzji o budowie wielkich pieców, naprzeciw Huty „Katarzyna” najpierw wytyczono ogromny teren, gdzie zamierzano składować te ogromne odpady żużlowe. Hałda miała być sypana na stosunkowo dużym obszarze. O skali tego terenu może świadczyć fakt, że tylko w jej jądrzestoi obecnie Hipermarket „Plejada” wraz z terenem postojowym dla parkujących tam samochodów. Z perspektywy minionych lat odnoszę nawet wrażenie, że fabrykanci w XIX wieku budując wielkie piece nawet sobie chyba wówczas nie zdawali sprawy, że kiedyś, po wielu, wielu latach produkcji, na wytyczonym przez nich terenie usypana zostanie, aż taka niebiotyczna góra żużlu, której obwód samej tylko podstawy będzie wynosił od 2 do 3 kilometrów, a może i znacznie więcej.Trzeba jednak przyznać, że pod przyszłą hałdę przewidziano teren wyjątkowo rozległy, gdyż miał sięgać, aż hen na odległe zakupione od Renardów ugory i nieobsiane łąki, leżące daleko poza postawione nieco później zabudowania fabrycznej straży pożarnej przy obecnej ulicy Staszica.


[Źródło: Sosnowiec Archiwum. Przekazane do tego portalu przez pana Artura Babika.
Lata mniej więcej 50. – 60. XX w. Zdjęcie utrwalone od strony „Katarzyńskiego Pekinu”.]


[Po lewej fragment „Mapy Sosnowca” – Michała Kleńca z 1907 roku. Na mapie widoczna ulica Konstantynowska (obecna ulica Staszica) i stykająca się z nią też uliczka Gampera (obecna uliczka Fabryczna). Hałda żużlowa została zaznaczona w formie literki L. Natomiast po prawej stronie zdjęcie rodzinne z połowy lat 30. XX w. Z przodu moi wujkowie, a bracia mojej mamy Stefani Maszczyk (rodowe nazwisko Doros). Od lewej: Stanisław Doros, trochę w tyle Mieczysław Doros i kpt. WP Franciszek Doros. Za plecami stojących widoczna żużlowa katarzyńska hałda. Zdjęcie zostało wykonane od strony dawnych renardowskich łąk i pól. Od czasów II Rzeczpospolitej Polskiej, aż do lat 50. XX wieku, w miejscu tym usytuowano też pracownicze ogródki działkowe, z których jeden pozyskali też moi dziadkowie Dorosowie, mieszkańcy pobliskiego osiedla Huty „Katarzyna”.]

Hałda, zgodnie z planem zabudowy, miała być ogrodzona na odcinku co najmniej kilkusetmetrowym, szczególnie od strony wznoszonych w pośpiechu niskich zabudowań Konstantynowa i częściowo też od strony Huty „Katarzyna”. Mur według pierwotnego projektu miał być nie tylko wysoki i solidny ale, jak to wówczas praktykowane, także ozdobny. Według pierwotnych założeń, podstawowym jego budulcem miała być bardzo wtedy popularna cegła, lub kamień wapienny. Ten ostatni wymieniony materiał budowlany pozyskiwano z wielu pobliskich kamieniołomów. Już wtedy doskonale jednak zdawano sobie sprawę, że budowa urokliwego muru na tak wielkim zaplanowanym obszarze, będzie niesłychanie kosztowna.A fabrykanci, mimo że dysponowali górą pieniędzy, jak na wykonywaną przez siebie profesję przystało, zanim przystąpili do zakupu materiałów, to najpierw ze wszystkich stron oglądali i liczyli każdy dosłownie rubel, zanim go na coś konkretnego wydali, bowiem w świecie wielkich biznesów, każdy pieniądz musi się pomnażać, a nie przynosić straty, nawet planowane, jak to już bywało po 1945 roku. Renardowie w tym czasie budowali więc tanio, gdyż wykorzystywali z własnych sieleckich kamieniołomów nie tylko solidny, ale niezwykle też ozdobny, a tym samym również efektowny kamień wapienny. Z kolei katarzyńscy fabrykanci zaplanowali specjalną cegłę, ale także jako tani surowiec budowlany. Przewidzieli bowiem z góry, że na terenie huty, lub gdzieś obok, powstanie też duży wydział produkcji wysokogatunkowych pobielanych cegieł. O uruchomionej w Hucie „Katarzyna” cegielni umieszczono więc nawet szumną informację, na specjalnej, reklamującej tę hutę ulotce. Pod jedną z pozycji widoczne jest oświadczenie, że „Huta posiada własny oddział..[…]… (poz. 9)… Cegielnię, w której maszynowo wyrabia się cegłę cementową ze szlaki od wielkiego pieca” (ulotka jest prezentowana wyżej). Cegły bowiem miały być produkowane z odpadów żużla wielkopiecowego. Żużel swoim wyglądem do złudzenia przypominał wulkaniczną grudę, tylko był od niej bardziej jasny, wprost niekiedy jakby pobielany. I tak się w rzeczywistości w najbliższym czasie stało. Będąc przy temacie warto jeszcze przypomnieć, że produkcja cegieł z własnego żużla wielkopiecowego okazała się na tyle intratna, że w następnych już latach zabudowano nią nie tylko niektóre hale produkcyjne i budynki hutnicze, ale nawet wszystkie nowo wznoszone piętrowe osiedlowe komórki i niektóre budynki na osiedlu mieszkaniowym katarzyńskim. Duże ilości cegieł też odsprzedawano. Zakupili je nawet właściciele leżącej obok Fabryki Kotłów Parowych W. Fitzner i K.Gamper, dzięki czemu za stosunkowo niską cenę postawiono niezwykle efektowny i wysoki i ozdobny mur jaki na stosunkowo dużym odcinku drogi oddzielał tę nowopowstałą fabrykę od dzisiejszej ulicy Staszica, a dawniej zwanej jako Perla. Tym samym murem z cegły zabudowano też tereny Huty „Katarzyna” na sporym odcinku wzdłuż uliczki Gampera (dzisiejsza uliczka Fabryczna), co wprost doskonale jest widoczne na prezentowanym powyżej rysunku autora. Takim samym murem odgrodzono też usypywaną obok Huty „Katarzyna” z miejscowego żużla wielkopiecowego stożkową hałdę, ale w zasadzie tylko wzdłuż dawnej krzyżówki dróg, określanych jako Katarzyna, Konstantynów i Gampera.


[Zdjęcie z lat 90. XX wieku. Ulica Jana Szewczyka i po lewej stronie opisywany wyżej zabytkowy mur jaki odgradzał tereny gdzie sypano żużlową hałdę od zabudowań osiedlowych Konstantynowa. Ten ozdobny i zabytkowy mur już jednak zburzono, i to zaledwie w kilka lat po tym jak wykonałem to zdjęcie, co już widać na poniższej fotografii z 2008 roku.]

Dlaczego jednak o tym intratnym interesie wspominam? Ano tylko dlatego, że po 1945 roku – jak pamiętam – ciągle się publicznie głowiono i wielokrotnie też bezradnie załamywano ręce – jak w końcu wykorzystać tę ogromną zgromadzoną masę materiału żużlowego z katarzyńskiej hałdy?… Te lamenty były tak rozległe i rozpaczliwe, że nawet dotarły do urzędniczych biur, gdzie jeszcze do 1954 roku zatrudniony był mój ojciec, Ludwik Maszczyk. Dzisiaj z perspektywy upływu czasu, nie jestem w stanie logicznie sobie wytłumaczyć, skąd wtedy wśród dorosłych ludzi – ponoć nawet fachowców – brały się te pełne tragedii znaki zapytania.

Jak już wspominałem, mur miał być niesłychanie długi, gdyż w projekcie założono odgrodzenie nim od hałdy nie tylko ogromnej i długiej jak tasiemiec części rozbudowywanego już wtedy Konstantynowa, ale miał się ciągnąć wzdłuż dzisiejszej ulicy Staszica, wtedy jeszcze wiejskiej drogi, aż po same dopiero co stawiane tam garaże katarzyńskiej fabrycznej straży pożarnej. Nie przewidywano jednak nigdy odgrodzenia murem hałdy od zalegających tam renardowskich łąk i pól. Od tamtych pachnących kolorowymi łąkami stron, dostęp a nawet dla odważnych wejście na samą hałdę nie stanowiło więc absolutnie nigdy żadnego problemu. Wprawdzie oficjalnie, w celach bezpieczeństwa istniał zakaz wchodzenia na hałdę, był on jednak traktowany przez miejscowych z charakterystycznym przymrużeniem oka.

Opisywany ceglany mur stawiano stopniowo, w miarę jak pozyskiwano z własnej cegielni coraz więcej materiału budowlanego. Mur na styku obecnych ulic: Staszica i Jana Szewczyka ciągnął się poza postawioną tam powstańczą kapliczkę. Uczciwie jednak muszę stwierdzić, że dzisiaj już trudno ustalić, który z tych obiektów postawiono jako pierwszy, gdyż data postawienia kapliczki na pewno nie pokrywa się z datą, jaka na niej obecnie figuruje, ponieważ okupant moskiewski nigdy by nie wyraził zgody na postawienie obiektu, który by czcił zryw Powstania Styczniowego. Co do tego ostatniego stwierdzenia, to jestem pewny w 100%!

Z chwilą więc rozpoczęcia w XIX wieku produkcji surówki wielkopiecowej zaczęto materiał żużlowy wywozić głównie na okoliczną hałdę. Tylko znikomą jego cząstkę dostarczano też do miejscowego wydziału, w którym już wtedy produkowano z niego pobielaną cegłę. W tym celu od wielkich pieców, poprzez wiejską jeszcze wtedy drogę zwaną Katarzyna, a późniejszą ulicę Staszica, pociągnięto więc bezpośrednio tory kolejki wąskotorowej, aż na same, stosunkowo odległe tereny, gdzie miano sypać hałdę, co widać na powyższej pocztówce. Szyny kolejowe kładziono już w latach 1890 – 1895.
Na tym ostatnim terenie zbudowano też kilka bocznic i niskie zabudowania dla pracowników. Odtąd, a nawet jeszcze w latach 50. XX wieku, trasa kolejki wąskotorowej wiodła więc poprzez jedną bramę dwuskrzydłową usytuowaną mniej więcej na końcowych metrach katarzyńskiego hutniczego muru, w miejscu dzisiejszej krzyżówki ulic: Staszica z ul. Fabryczną (wtedy ul. Gampera). Drugą natomiast taką samą dosłownie bramę usytuowano już po przeciwnej stronie tej samej wiejskiej drogi, wmontowując ją w wysoki ceglany mur. Te dwie leżące pod dwóch stronach tej samej ulicy dwuskrzydłowe bramy, w ciągu tylko jednego dnia wielokrotnie otwierane i zamykane, po latach już nie prezentowały się tak dostojnie jak to bywało kiedyś. Przy bramie do strony Huty „Katarzyna” stał „Domek dróżnika” (w stanie zdewastowanym istniał jeszcze w latach 60. XX w.), a dyżurujący w nim przez całą dobę dozorcy zawsze kierowali ruchem wahadłowym przejeżdżających tam przez jezdnię, malutkich wywrotowych wagoników zwanych „kolebami”.

Jak przebiegał w rzeczywistości transport tego wielkopiecowego żużla? Ano w ten sposób, że w tym samym dosłownie czasie, kiedy jedne załadowane po brzegi wagoniki wciągano już na teren gdzie sypano hałdę, inne, już puste, stojące na bocznicy ściągano aż pod sam hutniczy wielki piec. Praca fabrycznego dróżnika stała się jeszcze bardziej odpowiedzialna z chwilą gdy tylko poprzez tę samą ulicę pociągnięto też trasę tramwajową, a także kiedy tylko zwiększył się w tym rejonie ruch pieszych, konnych pojazdów kołowych oraz rowerów, motocykli i samochodów, itp. „Koleby” wywrotowe przez wiele lat były zawsze ciągnięte przez potężne dwa konie rasy perszeron 8/. Ich podstawową cechą była przede wszystkim ogromna siła uciągu oraz odporność i wszechstronność użytkowania. Dopiero po wielu latach wagoniki spod wielkiego pieca w kierunku hałdy pchała, a nie ciągnęła, malutka przetokowa parowa lokomotywka. Po 1945 roku zastąpiono ją lokomotywką spalinową.

Technika wywożenia i sypania żużla była niesłychanie prosta. Na terenie, gdzie wznoszono hałdę, po jednym wagoniku podczepiano do masywnej liny i następnie już mechanicznie wciągano go aż hen, hen na sam szczyt stopniowo usypywanej góry. Tam – na samym już szczycie hałdy – odpowiednio skonstruowane mechanizmy uruchamiały wagonik w ten sposób, że przechylał się raz na jedną, a drugi raz na drugą stronę szyn, za każdym razem wysypując ze swych wnętrz żużel. Jak pamiętam, niekiedy wysypany z koleby żużel jeszcze jakby rozpaczliwie buchał kłębami dymu i to z taką niesamowitą intensywnością, że specjalna ekipa pracowników z Huty Katarzyna” musiała się wtedy pośpiesznie wdzierać na szczyt samej hałdy, by te tlące się resztki żużla skutecznie ugasić. Wieczorną natomiast porą, bardzo często widoczne były nawet z mojego Placu Tadeusza Kościuszki niesamowite obrazki – rozżarzone do czerwieni grudy żużla wypadając z „koleb” toczyły się jeszcze daleko w dół niczym kula śniegowa.

Podobno – jak wspominał to mój dziadziuś – zdarzały się też przypadki, iż nierozsądny osobnik, który w trakcie wysypywania żużla zbliżył się doń zbyt blisko, ulegał solidnemu poparzeniu i takiego delikwenta karetka pogotowia transportowała do szpitala na leżący w pobliżu Pekin. Trasa kolejki wąskotorowej skonstruowana była identycznie jak dzisiejszy wyciąg na Gubałówkę w Zakopanem. Może jako ciekawostkę warto też przypomnieć, że liny do transportu wywrotowych koleb dostarczyła ta sama firma, a była nią – Sosnowiecka Fabryka Lin i Drutu – która jako pierwsza w historii naszego kraju zainstalowała też liny do kolejki linowej w Zakopanem na trasie z Kuźnic na Kasprowy Wierch, z przesiadką na Myślenickich Turniach i na Gubałówkę (więcej na ten temat w artykule autora pt. „Z Sosnowca na Kasprowy Wierch” na stronie www.wobiektywie2008.republika.pl).

Mijanka wagoników następowała zawsze mniej więcej w połowie stopniowo, z każdym niemal dniem wznoszonej hałdy. Co pewien okres czasu na szczyt usypywanego sosnowieckiego „Giewontu”, w miarę jak rósł w naszych oczach, musieli się więc też wdzierać nie taternicy, ale odpowiednio do tego celu przyuczeni pracownicy, pozbawieni jednak lęku wysokości, by dodatkowo dopiąć nowe torowisko. I tak z roku na rok powstawała coraz to wyższa i wyższa, niemal sięgająca chmur biała jak śnieg góra. Usypywanie stożkowej góry całkowicie zamarło dopiero gdzieś pod koniec lat 50. XX wieku, z chwilą wygaszenia w Hucie „Katarzyna” ostatniego wielkiego pieca. Na jednym z powyższych zdjęć, wykonanym przez autora w pierwszych latach 60. XX wieku jeszcze więc widnieje po prawej stronie, obok chodnika znak drogowy ostrzegający, że kilkadziesiąt metrów poniżej widocznej ulicy Staszica przebiegają tory kolejowe (znak parowozu i charakterystyczne ukośne w kolorze czerwieni kreski). To nic innego jak poprowadzone jeszcze w XIX wieku tory kolejki wąskotorowej z Huty „Katarzyna” na tereny, gdzie sypano hałdę (jedno ze zdjęć powyżej).

Hałdę likwidowano stopniowo, jeszcze w roku 1967 nawet z odległego dawnego Parku Renardowskiego, dzisiaj zwanego Parkiem Sieleckim była widoczna stosunkowo duża jej część, co widać nawet na poniższym zdjęciu. Po wielu, wielu latach śnieżnobiała, kilkusetmetrowa katarzyńska hałda stała się widocznym i charakterystycznym oraz przemysłowym symbolem miasta Sosnowca. Przez wielu więc była namiętnie fotografowana i podziwiana.


[Baseny kąpielowe w Nowym Sielcu. Źródło: pan Paweł Ptak. Lata 60. XX w.]

[Źródło: Sosnowiec Archiwum. Zdjęcie pozyskane od pana Artura Babika. Wczesne lata powojenne. Zdjęcie wykonano z Sielca, z samego dosłownie zakrętu ulicy G. Narutowicza. Po lewej stronie za niewidocznym szerokim chodnikiem i wysokim na co najmniej 3 metry kamiennym murem tereny „Renarda”. Poza tramwajem wiadukt kolejowy na skrzyżowaniu uliczek: G. Narutowicza, Piekarskiej, Staszica i Zamkowej (tej ostatniej uliczki proszę jednak nie mylić z ulicą o tej samej nazwie z terenu „Renarda”). Ulica G. Narutowicza jeszcze pokryta „kocimi łbami”. Po prawej parów, wewnątrz którego biegła już od XIX wieku trasa bocznicy kolejowej z Kopalni „Hr. Renard”, aż do „Wenecji”, gdzie dopiero łączyła się z Koleją Warszawsko–Wiedeńską. Poza parowem wzdłuż uliczki Zamkowej widoczne szczyty niskich zabudowań dla pracowników – fornali, zatrudnionych w Gwarectwie „Hrabia Renard”. W dali widoczna jeszcze w pełnej krasie usypywana żużlowa hałda.]

W tamtych latach była też prawdziwym widokowym hitem Sosnowca. Jak już wspominałem, widoczna była bowiem nawet z dalekich okolic Sosnowca. Szczególnie wprost doskonale swą bielą harmonizowała z szafirowym tłem sklepienia nieba – była więc nawet podziwiana przez mieszkańców dalszych okolic Zagłębia Dąbrowskiego i terenów Górnego Śląska, przynajmniej z Dąbrówki Małej, gdzie się urodziła i przez wiele lat też się wychowywała moja żona – Renata Maszczyk (panieńskie nazwisko Prokop). Bardzo często po latach wspominała, że ta stożkowa biała góra była niezwykle uroczą, wprost przecudowną wizytówką Sosnowca.

[Lata 60. XX w. W dali widoczna żużlowa hałda katarzyńska. Źródło: www.fotopolska.eu.]

Jeszcze jako młodzieniec w latach 50. XX wieku wraz z kolegami klasowymi z Liceum ogólnokształcącego im. Stanisława „Staszica”, już jako „wytrawny przewodnik”, pełen z tego tytułu młodzieńczej dumy, bywałem więc wielokrotnie na jej szczycie. Na jej wyjątkowo szerokim podnóżu, wzniesionym na około 40 metrów powyżej poziomu okolicznych pól i łąk, nawet opalaliśmy się z kolegami klasowymi. Z tym opalaniem związana jest zresztą sztubacka historia, która mogła się nawet dla nas zakończyć poważnymi urazami skóry. Jeden bowiem z moich kolegów klasowych z Liceum „Staszica” wpadł na taki kuriozalny pomysł, by całe ciało pokryć oliwką zmieszaną z jodyną, co miało ponoć znacznie i skuteczniej przyspieszyć sam proces opalania skóry. Dobrze, że te nierozważne eksperymenty skończyły się tylko na lekkim poparzeniu ciała. Może jeszcze tylko wspomnę, że nawet nie trzeba się było zbytnio wdrapywać na jej niebotyczny śnieżny szczyt, gdyż po pokonaniu zaledwie kilkudziesięciu metrów, widoki jakie się już z tej wysokości rozpościerały, zapierały wprost dech w piersiach.

Dzisiaj niestety opisywana hałda już nie istnieje. Propozycji dotyczących efektywnego zagospodarowania hałdy, krążących w kręgach intelektualnych Sosnowca było wiele. Możliwe, że niektóre propozycje były jednak nierealne, inne być może były blokowane przez pewnych osobników, nie docierały więc skutecznie na szczyty decydenckie, a konkretnie do Komitetu Miejskiego PZPR w Sosnowcu, bowiem w tych kręgach partyjnych niektórzy traktowali ją nie jako widokowy i charakterystyczny symbol miasta Sosnowca, lecz jako wizytówkę dawnego, zgniłego kapitalizmu. Przypominam też sobie, o czym już wspominałem wyżej, że jednocześnie ciągle w dyskusjach przewijały się jałowe i prymitywne pytania: jak tę wielką „górę złota” w końcu jednak wykorzystać? Pojawiały się też w kręgach intelektualnych szeptane propozycje. Oto tylko jedna z ówczesnych wizji zagospodarowania tego wprost bajkowego sosnowieckiego cacka:podobno była propozycja, by na niebotycznym szczycie hałdy wybudować piękny i rozległy taras widokowy z iluminacją świetlną i kawiarnię, z dojazdem na szczyt kabinową kolejką wysokogórską lub linową. Czy te wizje były jednak prawdziwe, czy tylko plotką? Malowniczą hałdę jednak wbrew temu od późnych lat 60. XX wieku systematycznie likwidowano. Dzisiaj po niej więc nie pozostał już żaden ślad.
Pośród miejscowej ludności pojawiały się nawet szeptane sensacje, wówczas jednak traktowane tylko plotki, jakoby ta biała żużlowa góra miała być szkodliwa dla zdrowia okolicznych mieszkańców.W każdym bądź razie oficjalnych ostrzeżeń o szkodliwości składowanego żużla nigdy w żadnej formie nie opublikowano. Nawet na obrzeżach hałdy nie stawiano też ostrzegawczych tablic. Czy wynikało to jak zwykle z organizacyjnego bałaganu, czy władze starały się ten fakt przed społeczeństwem jednak ukryć, by nie wzbudzać paniki i lawiny interwencji. Tego nie można jednak całkowicie wykluczyć, szczególnie obecnie, gdy pozyskałem dodatkowe cenne i od fachowca z tej dziedziny informacje, które poniżej publikuję.

****
Jak się okazuje w każdej niemal plotce, gdy do jej źródeł los pozwoli nam jakimś cudem jednak dotrzeć, to na ogół bywają w niej zawarte też prawdy obiektywne. Już bowiem po opublikowaniu tego niemal książeczkowego wydania na mojej stronie internetowej –www.wobiektywie2008.republika pl. – pod koniec lutego 2017 roku otrzymałem od pana Tomasza Grząślewicza bardzo cenne informacje, które z kolei on pozyskał od swojego ojca, pana Wojciecha Grząślewicza. Oto w skrócie ten bardzo cenny przekaz:
„Mój Tata, Wojciech Grząślewicz, technik budowy dróg i mostów, w latach 1965-2000 pracował w firmie, która kilkakrotnie zmieniała swoją nazwę; w omawianym okresie przełomu lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych działała jako Wojewódzkie Przedsiębiorstwo Robót Drogowych (WPRD) i była jednym z odbiorców materiału z hałdy, choć nie największym. Do innych Tata zaliczył Śląskie Przedsiębiorstwo Robót Drogowych oraz PRINŻ PW Katowice; być może także Sosnowieckie Przedsiębiorstwo Budownictwa Przemysłowego; o udziale Haldex nic nie wie, mówił, że kojarzy tę firmę raczej z eksploatacją hałd pokopalnianych (oczywiście nie wykluczył jej udziału w rozbiórce). Według wiedzy i oceny Taty, zdecydowana większość materiału z hałdy katarzyńskiej została zakupiona przez firmy zajmujące się robotami drogowymi, a zatem został on wykorzystany do podbudowy dróg i nasypów.

Jeżeli chodzi o szkodliwość hałdy (podobnie jak innych „pamiątek” poprzemysłowych tego rodzaju), Tata nie ma wątpliwości, że była ona niebezpieczna dla zdrowia okolicznych mieszkańców, powietrza i wód gruntowych. Z uwagi na duże zagrożenie, próbki z każdej partii materiału były wysyłane do laboratoriów działających przy Politechnice Gliwickiej; istniały wprawdzie również laboratoria drogowe, ale skorzystanie w tej kwestii z usług uczelni gwarantowało większą niezależność ekspertyzy.

Dostarczone próbki były badane pod kątem zawartości zanieczyszczeń takich jak cegła z rozbiórki, spieki z żelaza (szczególnie szkodliwe dla środowiska), czy ziemia. W przypadku złej jakości materiałów, Politechnika określała w specyfikacji, że dana partia może zostać użyta wyłącznie jako podbudowa do dolnych warstw nasypów, nie zaś do budowy dróg. Następnie uczelnia wystawiała atest techniczny, a administrator hałdy sprzedawał atestowany materiał.

Tata nie jest pewien, kto dokładnie zarządzał hałdą, wyraził jednak przypuszczenie, że mogło być to Katowickie Przedsiębiorstwo Robót Inżynieryjnych (KPRI), Katowicki Kombinat Inżynierii Miejskiej (KKIM) lub Przedsiębiorstwo Robót Inżynieryjnych Przemysłu Węglowego (PRIPW).

Materiał był pobierany za pomocą ‘strzałów’ od góry hałdy, następnie przepychany spychaczami (w celu odgazowania – w przypadku użycia nieodgazowanego materiału, drogi po jakimś czasie nieuchronnie ‘pęcznieją’ i ulegają pofałdowaniu). Załadunek odbywał się przy użyciu koparek lub ładowarek. W zależności od jakości, dzielił się na tzw. ‘niesort’ z żużla wielkopiecowego (najtańszy surowiec do budowy dróg) oraz zdecydowanie droższe, frakcjonowane kruszywo używane do budowy dróg, produkcji betonu i prefabrykatów”. Koniec cytatu.
****
Jak już wyżej zasygnalizowałem, z Konstantynowem i z Powstańcami Styczniowymi, od zawsze jak tylko pamiętam, związana jest też historia kapliczki powstańczej, która tu według sosnowieckich historyków została już ponoć postawiona w 1863 roku, czyli jeszcze w trakcie trwania krwawych walk powstańczych i towarzyszącej tym patriotycznym wydarzeniom całej gamy przeróżnych represji stosowanych wobec zrywających zaborcze kajdany Polaków. Na jej temat w okresie po 1945 roku z premedytacją jednak milczano i nie dociekano też absolutnie żadnych związanych z nią szczegółów, tak jak to ma miejsce w ostatnich latach. Z tego tytułu narosło więc tyle legend i bajkowych wręcz opowieści powstańczych, przekazywanych z lubością przez autorytety wywodzące się ponoć z grona sosnowieckich historyków, że nie będę ich teraz też bez krytycznie powielał. Zastanawia mnie jednak tylko jedno. Dlaczego w okresie II Rzeczypospolitej Polski, gdy jeszcze żyli Powstańcy Styczniowi i miejscowa ludność jeszcze znała też te tereny z autopsji, przynajmniej od drugiej połowy XIX wieku, nie starano się nagłośnić i wyjaśnić historii postawienia tej symbolicznej kapliczki? Na pozyskanej w październiku 2015 roku pocztówce od redaktora portalu „Sosnowiec Archiwum”, pana Pawła Ptak, a wysłanej do nieznanej mi osoby 22 lipca 1906 roku, podobnie jak na powyższej starej pocztówce, wydanej już po 1895 roku, a pozyskanej z tego samego życzliwego źródła, kapliczka ta w tej okolicy jest absolutnie niewidoczna. Po prostu w tej okolicy, ta kapliczka w 1863 roku, za czasów zaborów Rosji carskiej bowiem w ogóle jeszcze nie istniała!

[Źródło: Paweł Ptak]
Już kilka lat temu o tym kuriozalnym fakcie wspominałem na portalu „Poznaj Sosnowiec”, którego redaktorem był wtedy pan Karol Ligęza, że w okresie zaborów Rosji carskiej nikt przy zdrowych zmysłach by nie wydał nikomu absolutnie jakiejkolwiek zgody na stawianie tego typu patriotycznych i dziękczynnych, wręcz gloryfikujących Powstanie Styczniowe pamiątkowych kapliczek, do tego jeszcze wybitnie antyrosyjskich. Z tego co wiem, to pierwsze takie kapliczki, z antydatowanym rokiem 1863 stawiano na terenie Sosnowca dopiero po jego zajęciu przez wojska niemieckie w 1914 roku. Temat dotyczący więc stawiania w Sosnowcu pamiątkowych kapliczek Powstańcom Styczniowym w okresie zaborów Rosji carskiej i związane z nimi bajkowe, wręcz nielogiczne i legendarne opowieści, wymagają więc jednak zupełnie odrębnego korygującego ten temat artykułu. Jak wyżej, niemal na wstępie zasygnalizowałem, pozyskane powyższe pocztówki od pana Pawła Ptak, są do tego jeszcze specyficznie opisane, gdyż na zdjęciach utrwalono już integralne tereny Katarzyny, a przede wszystkim Hutę „Katarzyna” i pierwsze zabudowania terenów Konstantynowa oraz fragmentarycznie z tym terenem związaną też fabrykę kotłów Fitzner i Gamper położoną na terenie Konstantynowa, a nie jak głosi umieszczony na niej napis: „Ogólny widok Sielca”. W tym bowiem już czasie tereny Sielca dla zamieszkałych tu światłych ludzi, kończyły się bowiem co najmniej około dwa kilometry stąd, przed dawnym wiaduktem kolejowym, pod którym w parowie z Kopalni „Hrabia Renard” biegła w kierunku „Wenecji” bocznica kolejowa (więcej na ten temat w artykule autora „ZAUŁKAMI NOWEGO SIELCA CZ. 1”). Ten charakterystyczny podział topograficzny tych terenów jest doskonale zresztą znany starszemu jeszcze wiekowo pokoleniu mieszkańców z Sosnowca, szczególnie tym, którzy różnymi nićmi rodzinnymi od wielu, wielu lat byli z tymi terenami zawsze uczuciowo związani.


[Źródło: pan Paweł Ptak. Zdjęcie pozyskane od pana Artura Babika. Widoczny wiadukt z XIX wieku i bocznica dwutorowa z Kopalni „Harabia Renard”. Zdjęcie wykonano z uliczki G. Narutowicza w kierunku uliczki Piekarskiej.]
Powyższe zdjęcie pozyskane od pana Artura Babika jest niezwykle charakterystyczne dla określenia topograficznego usytuowania ówczesnych terenów. Otóż! Fotograf utrwalił widok stojąc jeszcze w Sielcu przy widocznym parowie na ulicy G. Narutowicza, gdzie biegnie bocznica kolejowa z Kopalni „Hrabia Renard” w kierunku Wenecji. Jednak już wieża ciśnień widoczna po lewej stronie stała nie w Sielcu, ale w Nowym Sielcu, przy uliczce Piekarskiej. Natomiast sam wiadukt i uliczka Staszica po prawej stronie były już zaliczane do Katarzyny.

****
Na tej samej powyższej pocztówce, gdzie widnieje napis: „Ogólny widok z Sielca”, pozyskanej od pana Pawła Ptak, w samym rogu od dołu po lewej stronie, przy głównej bramie wiodącej wtedy na teren huty widoczny jest kilkumetrowy charakterystyczny stożkowy obelisk, czy pomnik w formie wysokiego smukłego słupa. Ten stożkowy obiekt pokryty jest prawdopodobnie jasną zaprawą cementową, lub w całości wykonano go z litego, czy spajanego kamienia. W górnej jego części, już po powiększeniu rozmiarów pocztówki jest jeszcze wyraźnie widoczny wyryty krzyż równoramienny. Natomiast już poniżej krzyża jest jeszcze widoczny, trudny jednak obecnie do rozszyfrowania symboliczny odlew, prawdopodobnie wykonany z metalu. Natomiast na murze Huty „Katarzyna”, po prawej stronie tego postumentu, zawieszona jest znacznej wielkości tablica, z solidną szeroką ramą. Prawdopodobnie opisywany postument niemieccy właściciele Huty „Katarzyna”, tak jak to czyniło wtedy wielu właścicieli kopalń, hut i fabryk, poświęcili carycy Katarzynie II Wielkiej, i związany jest z uruchomieniem huty jej imienia.

[Artykuł „Polonia” z środy 22 czerwca 1938 roku pozyskałem od mojego przyjaciela, pana Janusza Szaleckiego.]
Jak wynika z powyższego artykułu, wydanego przez katowickie czasopismo „Polonia”, „usunięcie kompromitującego szyldu z bramy Huty ‘Katarzyna”, nastąpiło jednak dopiero wiele, wiele lat później, gdyż dopiero w 1938 roku. Przepraszam za operowanie w tym przypadku wyjątkowymi skrótami myślowymi, ale temat jest bardzo obszerny, gdyż ówczesna brama wjazdowa na teren huty i stojąca obok portiernia, były nie tylko symbolicznie, ale nawet i tragicznie związane z wypadkami z 9 lutego 1905 roku, gdyż doszło tam do krwawych porachunków żołdaków rosyjskich ze strajkującymi Polakami, po stronie których byli zabici i ranni. Co jest jednak w tym wszystkim niezmiernie ciekawe i zastanawiające? Ano to, że przez dziesiątki lat w wolnej już i niepodległej oraz suwerennej Polsce, bowiem od 1922 roku, na murach portierni wisiała pamiątkowa płyta pamięci z imiennymi nazwiskami zamordowanych tam 9 lutego 1905 roku Polaków. Jej twórcą był Cezary Zefiryn Uthke, wielki polski patriota, który zmarł śmiercią męczeńską 26 maja 1944 roku w niemieckim nazistowskim obozie koncentracyjnym KL Auschwitz. Po wielu latach okazało się jednak, że nazwiska zamordowanych Polaków 9 lutego 1905 roku ustalono wyłącznie w wyniku przeprowadzonych wywiadów środowiskowych, nie dokonując nigdy ekshumacji Polaków pochowanych na cmentarzu zagórskim. Jakim więc sposobem ustalono tę opublikowaną listę poległych? Tematyki liczby rannych w tym przypadku Polaków nie staram się nawet poszerzyć w tym miejscu, gdyż ludzie w wielu przypadkach z przeróżnych powodów nie podają prawdy obiektywnej, tylko aby zaistnieć na kartach historii, koloryzują fakty, a nawet składają fałszywe świadectwa. Pikanterii dodaje jeszcze fakt, że przez kolejne lata, bowiem aż do 1938 roku, obok siebie wisiały dwie płyty. Jedna, o której już wspomniałem, poświęcona pamięci narodowej poległych tam Polaków i druga dziękczynna, poświęcona z kolei carycy rosyjskiej, napisana do tego jeszcze cyrylicą. Podobno, jak wspomina pan Stanisław Andrzej Radek, wojsko rosyjskie do huty sprowadził jej pierwszy dyrektor pan Tadeusz Skawiński, który nawet „sam osobiście – razem z carskimi żołnierzami – strzelał do tłumu z rewolweru……[…]…..Bezpośredni sprawca i uczestnik tego potwornego mordu, łotr Skawiński uciekł natychmiast zagranicę”. W tej masakrze strajkującego tłumu Polaków podobno brał udział jako dowódca carskiego wojska także drugi Polak – kapitan Antonowicz (imię?) 9/. Kolejnym po panu T. Skawińskim dyrektorem Huty „Katarzyna” ponoć miał zostać pan Ludwik Brandenburg, tym razem pochodzenia pruskiego.

[Źródło: pan Janusz Szalecki. Zdjęcie pozyskano z archiwum prywatnego sosnowieckiego księdza dr Mikołaja Dziewiatowskiego. Na zdjęciu pani Maria Brandenburg i jej małżonek Ludwik Brandenburg.]

[Źródło: pan Grzegorz Onyszko.
Na zdjęciu pan Ludwik i Maria Brandenburg. Na palcu prawej dłoni widoczna obrączka ślubna. Zdjęcie pod względem technicznym udoskonalił pan Henryk Dorman.]
Postać kolejnego dyrektora Huty „Katarzyna” jest jednak tak niesamowicie tajemnicza, że obecnie mimo woli trudno jest dociec prawdy obiektywnej. Niektórzy bowiem podają, że dyrektorami w tej hucie byli nawet dwaj panowie o nazwisku Brandenburg. Pan Ludwik Brandenburg, dyrektor Huty „Katarzyna”, z tego co słyszałem od moich dziadków, mieszkał koło huty, w jednym z ceglastych willowych budynków położonych przy obecnej ulicy Staszica (od strony hipermarketu „Plejada”). Ponoć został przez ciężko postrzelony Organizację Bojową, Frakcję Rewolucyjną PPS, o czym zresztą oficjalnie poinformował 5 stycznia 1907 roku dziennikarz z „Gońca Częstochowskiego”.
Z kolei pan St. Andrzej Radek w tym samym wydaniu książkowym (patrz bibliografia i przypisy, pkt. 2 i 9) na stronie 74 i 100 pisze tak: „ Nie skorzystali z tego ostrzeżenia inni i zostali następnie zabici – dyr. Huty „Katarzyna” Brandenburg i fabrykant Szen” (przyp. autora: pismo zgodne z oryginałem). To podziałało. Inni fabrykanci stali się teraz ostrożniejsi w powoływaniu wojska przeciwko robotnikom, jako ‘arbitrażu’ w zatargach ekonomicznych, czy administracyjnych. Zresztą stając do krwawej rozprawy z najeźdźcą, chcąc sobie wywalczyć wolność polityczną i niepodległość kraju, robotnicy byli zmuszeni zabezpieczyć ‘tyły’ frontu walki i nauczyć kapitalistów, że w zatargach fabrycznych nie może być rozjemcą bagnet, czy kozacka nahajka….[…]… Stanisław Czaja, bojowiec od 1906 roku. On zabił szpicla Mirowskiego, brał udział w zamachu na dyrektora huty ‘Katarzyna’, Brandenburga”…
Jak się okazuje, w przestrzeni publicznej funkcjonują jednak dwie, sprzeczne ze sobą informacje. Pan St. Andrzej Radek podaje, że dyrektor Huty „Katarzyna” pan Brandenburg został zabity, a z kolei „Goniec Częstochowski (z 5 stycznia 1907 roku) informuje, że pana Brandenburga po postrzale „w stanie prawie beznadziejnym odwieziono rannego przez Modrzejów do szpitala w Katowicach”. Jak się jednak okazuje, pytań jest jeszcze więcej. Oto tylko niektóre z nich. Dlaczego ciężko rannego dyrektora Huty „Katarzyna”, w chwili gdy o jego dalszym życiu decydowały już tylko minuty, nie przewieziono natychmiast wtedy do położonego opodal szpitala na Pekinie, lub do Sielca, czy choćby na „Lepianki” na Pogoń, tylko pokonywano tak odległą i wyjątkowo męczącą, wręcz karkołomną jak na tamte czasy, pełną dziur i kolein trasę? Logiczna odpowiedź w tym przypadku może być tylko jedna. Możliwe, że obawiano się, że w tych sosnowieckich szpitalach bojówki z Frakcji Rewolucyjnej PPS ponownie zaatakują rannego dyrektora.
Jako ciekawostkę pozwolę sobie jeszcze przekazać dalszą informację. Otóż! Podobno małżonka pana Ludwika Brandeburga była rosyjską arystokratką urodzoną w Jałcie i zmarła na atak serca w czasie I wojny światowej. Jej grobowiec o niezwykłym architektonicznym wystroju znajduje się na cmentarzu prawosławnym w Sosnowcu, przy uliczce Smutnej.

[Zdjęcie z 2007 roku. Cmentarz prawosławny w Sosnowcu przy uliczce Smutnej. Jedno z dziesiątek zdjęć, jakie wtedy wykonałem, w tym przypadku jest to grobowiec pani Marii Brandenburg.]

[Źródło: pan Paweł Ptak
Grobowiec pani Marii Brandenburg – cmentarz prawosławny w Sosnowcu przy uliczce Smutnej.]

Wyryte są na nim niezbyt jednak dobrze widoczne słowa w języku staro-cerkiewno-słowiańskim:„Wsio ot Niego, Im i k Niemu”(czyli: Jemu sława po wiek). Ten przekaz wg, św. Pawła z Listu do Rzymian (Rz. 11, 36) należy odczytywać następująco: „Z Niego i przez Niego, i dla Niego [jest] wszystko. Jemu chwała na wieki”.
Również i w przypadku pani Marii Brandenburg na wiele pytań nie jesteśmy dzisiaj w stanie jednoznacznie odpowiedzieć. W lutym 2017 roku pozyskałem, poprzez przekaz internetowy, od sosnowieckiego księdza dr Mikołaja Dziewiatowskiego, niezwykle ciekawą publikację, gdzie również ten zakamuflowany wątek starano się wreszcie rozwikłać 30/. Co więc z tych pozyskanych informacji w końcu wynika? ”….[…]…. Maria Brandenburg zmarła w 52 roku życia na początku pierwszej wojny światowej. Była ona żoną dyrektora Sosnowieckiej Huty «Katarzyna». Bezpośrednią przyczyną śmierci p. M. Brandenburg był udar serca…..[…]…. W księgach metrykalnych parafii prawosławnej w Sosnowcu z roku 1914 znajduje się wpis stwierdzający, że Maria Pietrowa Brandenburg, ur. Firsowa, żona Luisa Jakowlewa Brandenburga, inżeniera gornago Diepartamienta, zmarła 12 sierpnia tegoż roku. Jest tam jeszcze informacja, że kobieta miała 54 lata, przyczyną zgonu była wada serca, a pogrzeb odbył się 15 sierpnia…..[…]…. Dokument nazywa go inżynierem departamentu górniczego”. Co według mnie by się zgadzało z mundurem i insygniami górniczymi, w jakich paraduje na powyższych pozyskanych zdjęciach pan Brandenburg. Podobno jak z tego samego źródła wynika, to „pan Brandenburg, który zmarł w okresie międzywojennym za granicą…[…]… Był on drugim mężem Nieboszczki. Jej dzieci z pierwszego małżeństwa 5. córek i synowie nie wiadomo gdzie się znajdują. Możliwie za granicą”. Tyle w kwestii tematu pana Brandenburga.


[Źródło: ksiądz dr Mikołaj Dziewiatowski. Na zdjęciach pani Maria Brandenburg.]

Pozostaje do wyjaśnienia jeszcze jedno pytanie – dlaczego pan Ludwik Brandenburg, czy Luis Jakowlew Brandenburg, uwiecznił się na powyższym zdjęciu w typowym stroju górniczym? Ano dlatego, że to zdjęcie prawdopodobnie zostało wykonane jeszcze wówczas gdy pan L. Brandenburg był zatrudniony jako osoba z wyższego dozoru w górnictwie.
Tematyka związana z tragiczną datą z 9 lutego 1905 roku jest jednak tak rozległa i obarczona tyloma mitami, legendami i półprawdą, a nawet niekiedy i celowymi zakłamaniami, że aby ją wreszcie rzetelnie opisać, należy jej poświęcić odrębną publikację. W tym konkretnym przypadku, jest to nie tylko moja subiektywna opinia o tej tragedii, ale to samo stwierdza również w cytowanej już publikacji pan Jan W. Przemsza Zieliński, kiedy dokonuje opisów tych wydarzeń (patrz bibliografia i przypisy, punkt 1). Podobnie warto też wreszcie uczciwie ustosunkować się do wyroków śmierci, jakie zadawali wtedy bojowcy z Frakcji Rewolucyjnej PPS, gdyż po latach okazuje się, że nie we wszystkich przypadkach były jednak one słuszne, ponieważ niestety ginęli w nich również niewinni ludzie.
****
Od północy z kolei Huta „Katarzyna” graniczyła z niezwykłą nawet jak na warunki sosnowieckie ulicą Gampera, obecnie oficjalnie zwaną ulicą Fabryczna (po 1945 r. Przewodników Pracy), a przez niektórych mieszkańców dawnego katarzyńskiego osiedla dzisiaj z ironią określana jako – „Ulica bezrobotnych”. Nazwa Gampera pojawia się już na mapie Sosnowca w 1907 roku. Możliwe jednak, że już nosiła taką nazwę wcześniej. Ta klepiskowa i wąska uliczka wtłoczona pomiędzy dwie z XIX jeszcze wieku rozległe terytorialnie fabryki, a raczej prymitywna, jakby wewnętrzna fabryczna droga, od zawsze – jak wspominała to nasza rodzina – była jednak wyjątkowo zaniedbana. Skoro tylko zmrok otulił te fabryczne zaułki, to tonęła już w mrokach, gdyż nie była oświetlona latarniami ulicznymi, stąd niezbyt mile pokonywali ją zwykli przechodnie. Latem pełna miałkiego piachu i cisnącego się do oczu, ust i w zakamarki ubrania kurzu, a w dni deszczowe niczym sadzawka, nie do przebycia więc suchą nogą. Wprawdzie od strony fabryki „Fitzner i Gamper”, pamiętającej jeszcze zaborcze czasy Rosji carskiej z XIX wieku, już w okresie II Rzeczypospolitej Polski, gdy prezydentem Sosnowca był pan Aleksy Bień, ułożono dwukostkowy 250. metrowy chodnik, który jednak raczej zawsze sprawiał wrażenie bezzębnego osobnika, gdyż na jego sporej długości ktoś powyciągał cementowe płytki, a z kolei ludzie odpowiedzialni za prawidłowy stan tej drogi udawali, że nie widzą znacznych już ubytków w jego zabudowie.

[Zdjęcia powyższe pochodzą z przełomu lat 50. i 60. XX wieku. Ulica Fabryczna, dawna ulica Gampera. W głębi na horyzoncie, poza ulicą Staszica, niewidoczna hałda żużlowa. Po dwóch stronach widoczne mury z pozyskanej cegły zakładowej z Huty „Katarzyna” (więcej na ten temat w powyższym tekście).]
Pokonywanie tego odcinka drogi o tyle jeszcze było nieprzyjemne, że z dwóch stron spoza fabrycznych murów dochodziły potworne hałasy i potężne uderzenia mechanicznego młota. O wyjątkowym nieprzyjemnym zapachu, czy wręcz nawet fetorze, jaki się wydobywał w trakcie tak zwanego spustu surówki z wielkich katarzyńskich pieców leżących tuż, tuż, bowiem zaraz poza ceglastym murem, już powyżej wspominałem. Po uruchomieniu wielkich pieców w XIX wieku – jak wspominał to po latach mój dziadziuś – w trakcie spustu surówki wylewała się na zewnątrz tej fabrycznej uliczki Gampera gorąca parująca obłokami woda. Woda w obłokach pary cisnęła się z sykiem poprzez wydrążony specjalny otwór w dolnej partii ceglastego muru i wpadała wprost do ciągnącego się tam wtedy jeszcze ceglastego rowu, co stanowiło z kolei wielką frajdę zabawową dla miejscowych biednych dzieciaków, głównie pochodzących z miejscowych robotniczych rodzin.
W widoczny na powyższych zdjęciach ceglany mur, już w końcowej fazie tej drogi przez mękę, wmontowana była wielka dwuskrzydłowa drewniana brama, która wiodła do Huty „Katarzyna”. To była w zasadzie jedyna typowa i robocza trasa przewidziana tylko dla ciężkiego transportu kołowego do i z huty, dla tych pojazdów, bowiem brama od strony ulicy Staszica już późnych w latach 60. XX w. raczej spełniała już tylko rolę reprezentacyjną. Mniej więcej w tym samym miejscu ale po drugiej stronie tej fabrycznej uliczki, mieściła się robotnicza portiernia do byłej fabryki „Fitzner i Gamper”. W późniejszych latach, obok umiejscowiono też fabryczną roboczą bramę.
Po 1945 roku starano się nadać tej wiecznie zakurzonej fabrycznej drodze, ale ciągnącej się w linii prostej pomiędzy dawną Hutą „Katarzyna”, a fabryką „Fitzner i Gamper” charakter miejski, więc ją pewnego wiosennego dnia pokryto tandetnym asfaltem, na dodatek jak zwykle jeszcze niechlujnie i prymitywnie oraz możliwe, że w nieodpowiednim co do temperatur pogodowych terminie. W rezultacie więc wielkie plastry asfaltu z biegiem lat popękały, a w końcu się pokruszyły. W ich miejsce nieubłaganie wsiąkała więc woda wypłukując dalsze utwardzone warstwy, i tak z roku na rok z malutkich kiedyś dziur, po jakimś czasie powstawały ogromne wyrwy, których o dziwo odpowiedzialni osobnicy za prawidłowy stan dróg nigdy jakoś nie dostrzegali.
Ta uliczka wiszących i jakby w konwulsji poplątanych nad głowami przechodniów różnej grubości rur oraz niemiłosiernie bulgoczących jak wściekły brytan hutniczych pojazdów i zgrzytających suwnic, dawniej na ogół sprawiała jednak wrażenie bezludnej drogi. Jednak już na kilkanaście minut przed cyklicznym wyciem kilku okolicznych fabrycznych syren, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, nagle gwałtownie się ożywiała, gdyż pokonywały ją wówczas tysiące spieszących się do pracy robotników. Jedni bowiem na złamanie karku pędzili wtedy do pobliskiej robotniczej portierni – Fabryki Budowy Kotłów Fitzner i Gamper – jaka się jeszcze wtedy mieściła przy dawnej uliczce Fabrycznej, inni do leżącej troszeczkę dalej, przy ulicy Staszica portierni Huty im. M. Buczka, jeszcze inni do dawnej włókienniczej Fabryki państwa Schoen i fabryczki „Siła”, a bywali i tacy co nawet na skróty pokonywali tę drogę do pogońskiej Huty „Sosnowiec”.
Dzisiaj gdy kroczę tą uliczką z żoną, to jest tu cichutko i pustawo, aż czuję mrowię na plecach. Jednak ta przerażająca bezrobociem od wielu lat cisza, dudni mi teraz nieznośnie w uszach, jak kiedyś nie do zniesienia odczuwałem buczenie dawnych fabrycznych syren. Troskliwa żona twierdzi, że to tylko oznaki starości i zapewne do tego jeszcze zbyt przesadnej, wręcz nawet chorobliwej wrażliwości, gdyż przecież dysponuję emeryturą pozyskaną jeszcze za sumiennie przepracowane 45 lat w PRL i żadne troski nie powinny więc mnie gnębić. W tych żałosnych wspomnieniach nie dostrzega więc realnego mego niepokoju. Nie wiem czy mówi prawdę, czy mnie jak zwykle tylko pociesza, ale dla mnie takie spłycone argumenty brzmią teraz jednak jak ironia losu.

****
W końcowej fazie uliczka Gampera, już po minięciu robotniczej portierni wiodącej do fabryki „Fitzner i Gamper”, nagle ulegała jednak widocznemu zwężeniu i po pokonaniu dalszych około 30 do 40 metrów dobiegała do poprowadzonego tu jeszcze w XIX wieku strzeżonego przejścia dla pieszych poprzez przejazd kolejowy, po którym ciągnęły się aż dwie obok siebie bocznice zakładowe, co widać na poniższym zdjęciu. To w tym miejscu dwie bocznice kolejowe kończyły się i łączyły z głównym torowiskiem Kolei Warszawsko–Wiedeńskiej. Jedna bocznica, po prawej stronie, została poprowadzona już w 1881 roku od leżącej w pobliżu, na wyciągnięcie ręki, dawnej Huty „Katarzyna”, a druga, po lewej stronie, ciągnęła się od 1893 roku z leżącej kilka kilometrów dalej, bowiem aż z samego Sielca, kopalni „Hrabia Renard”. Do tej ostatniej, renardowskiej bocznicy, doklejono jeszcze później bocznicę z renardowskiego browaru, a od 1904 roku jeszcze dodatkowo bocznicę z fabryczki produkującej sztuczny lód.
Obydwie główne bocznice, poza widocznym na zdjęciu przejściem dla pieszych, ciągnęły się jeszcze dalej w kierunku Środuli, a konkretnie to dosłownie wzdłuż wschodnich murów dawnej Fabryki Kotłów Parowych W. Fitzner i K. Gamper (w latach 70. XX w. zwanej już Fabryką Kotłów Przemysłowych “Fakop”), obok przebiegającej tam od 1856 roku głównej dwutorowej trasy Kolei Warszawsko –Wiedeńskiej. Tam dopiero, obok murów fabrycznych „Fitzner i Gamper”, na specjalnie oddzielnie wydzielonych bocznicowych torach przyciągnięte przez parowóz przetokowy wagony ciężarowe obładowane towarem oczekiwały, aż specjalnie sprowadzony po nie dalekobieżny parowóz, a w późniejszych latach już lokomotywa spalinowa i elektryczna, zaciągnie je do celu przeznaczenia, wykorzystując do tego celu już tylko główną trasę Kolei Warszawsko – Wiedeńskiej. Całą akcją włączenia wagonów stojących na zakładowych bocznicach do głównej trasy kolejowej, już od XIX wielu kierowali kolejarze ze swych „Domków dróżnika”.
Jedna z tych zabytkowych budowli, głównie o znaczeniu lokalnym, już od XIX wieku usadowiona była po lewej stronie, w miejscu gdzie na poniższym zdjęciu są widoczne gęsto i dziko rosnące obecnie tam krzewy.

[Zdjęcie z 2007 roku. W widocznym po lewej stronie gąszczu krzewów, stał przez dziesiątki lat, od XIX wieku, aż co najmniej po lata 60. XX wieku ceglasty „Domek dróżnika” kolejowego. Ten sam co utrwalony został na poniższej pocztówce, a opisanej jako „Sosnowiec Huta ‘Katarzyna” z odręczną adnotacją daty – „16.12.1931”. Szlabany natomiast były umieszczone po lewej i prawej stronie widocznego przejścia przez tory kolejowe.
Po prawej stronie szyny bocznicy kolejowej z Huty „Katarzyna”, a po lewej z Kopalni „Hr. Renard”, a później KWK „Sosnowiec”. W oddali transport wagonowy był dopiero zespolony z główną linią kolejową.]

Jak pamiętam, ten charakterystyczny w zabudowie „Domek dróżnika” był typowo ceglastą, parterową budowlą, o skośnym, pokrytym papą dachu, z uprawianym przez rodzinę dróżnika malutkim warzywniakiem i wiecznie ukwieconym ogródkiem. Ten „Domek dróżnika” jest częściowo widoczny na poniższej pocztówce jaką pozyskałem od pana Pawła Ptak (na pocztówce jest wykonana odręczna data „16.12.1931”.). W tym parterowym budynku pełnił dyżur dróżnik, ale mieszkała w nim też cała jego kilkuosobowa rodzina. Przynajmniej taki obraz zapamiętałem z czasów okupacji niemieckiej.


[Źródło: Sosnowiec Archiwum, pan Paweł Ptak. Na wprost, pod murami fabryki „Fitzner i Gamper” widoczne dwie linie kolejowe bocznic zakładowych. Jedna z nich jest własnością Huty „ Katarzyna”, a druga Kopalni „Hrabia Renard”. Puste wagony zakładowe, w tym przypadku znajdują się na głównej jednotorowej bocznicy i są wtaczane na zakładową bocznicę kopalni „Hrabia Renard”, bowiem Huta „Katarzyna” do transportu swych wyrobów wykorzystywała zasadniczo tylko wagony – platformy (krótkie – jednoosiowe i znacznie dłuższe dwuosiowe) i tylko sporadycznie wagony towarowe. Po prawej stronie z samego dołu, obok wagonów towarowych, częściowo jest też widoczny „Domek dróżnika”, o którym wspominam wyżej w tekście.]
Tematyka fabrycznych bocznic kolejowych, czyli tej ciągnącej się dosłownie na odcinku zaledwie kilkudziesięciu metrów od murów Huty „Katarzyna” i tej drugiej z Gwarectwa „Hrabia Renard”, jaka się już z kolei wiła z odległego Sielca, od Kopalni „Hrabia Renard” aż do głównej linii Kolei Warszawsko – Wiedeńskiej w okolice „Wenecji” („Wenecja” – zabudowania nadrzeczne ciągnące się wzdłuż końcowego odcinka uliczki Chemicznej, od strony Placu Tadeusza Kościuszki i centrum Sosnowca) jest na tyle tematycznie rozwlekła ale i niezwykle też frapująca, że aby to zagadnienie w miarę dokładniej opisać to należy temu zagadnieniu już poświęcić zupełnie dwa odrębne artykuły.
………………………………………………………………………………………………………
Jedno zdjęcie pozyskałem z fotopolska.eu, za zgodą Szanownej Pani Danuty Bator, a pocztówki i zdjęcia (w tym dwa też zdjęcie podarowane portalowi Sosnowiec Archiwum przez pana Artura Babika) od Szanownego pana Pawła Ptak, redaktora portalu internetowego Sosnowiec Archiwum, za co jeszcze raz bardzo serdecznie dziękuję. Dziękuję też panu Januszowi Szaleckiemu za podarowany informujący druk o Hucie „Katarzyna” z „Polonii” i „Gońca Częstochowskiego”, z okresu II Rzeczypospolitej Polski. Serdecznie też dziękuję Szanownemu Panu Grzegorzowi Onyszko, znanemu w Sosnowcu historykowi, za przesłane zdjęcie i panu Henrykowi Dorman za udoskonalenie tego zdjęcia pod względem technicznym. Pozostałe zdjęcia i rysunki są już własnością autora. Dziękuję również księdzu dr Mikołajowi Dziewiatowskiemu za możliwość opublikowania zdjęć i wyjaśnienia pewnych spraw związanych z państwem Marią i Ludwikiem Brandenburg.
Bardzo też serdecznie dziękuję panu Tomaszowi Grząślewiczowi i Jego ojcu, panu Wojciechowi Grząślewiczowi za cenne i nigdy dotychczas nieopublikowane informacje o szkodliwości zdrowotnej żużla składowanego na hałdzie katarzyńskiej. Panu Tomkowi dziękuję o tyle szczególnie, gdyż bezinteresownie w chwilach wolnego czasu dokonuje też pobieżnej korekty moich artykułów, czego dotychczas od nikogo, nigdy nie doznałem.
Wszelkie prawa zastrzeżone. Żadna część tej publikacji nie może być reprodukowana, przechowywana w systemach przetwarzania lub odzyskiwania danych, ani przekazywana w jakiejkolwiek postaci elektronicznej, odbitki kserograficznej, nagrania lub jakiejkolwiek innej bez uprzedniej pisemnej zgody autora tego artykułu.
Bibliografia i przypisy:
1 – „Marian Kantor – Mirski, „Z przeszłości Zagłębia dąbrowskiego i okolicy”, Reedycja Uwspółcześniona Sosnowieckiej Oficyny Wydawniczo – Autorskiej, „Sowa – Press” Sp. z o.o., Redakcja tekstu i posłowie Jan W. Przemsza Zieliński.
2 – St. Andrzej Radek, „ Rewolucja w Zagłębiu Dąbrowskim 1894-1905-1914 z licznemi ilustracjami” (przyp. autora: tekst oryginalny ja w cytowanym wydaniu książkowym), Sosnowiec, 1929, s.28.
3 – Aleksander Wielopolski herbu Starykoń (ur. 13 marca1803 w Sędziejowicach, zm. 30 grudnia1877 w Dreźnie) – polski polityk, hrabia, margrabia Gonzaga-Myszkowski, XIII ordynat pińczowski.
4 – Dysponuję stosownym urzędowym dokumentem.
5 – H. Rechowicz (praca zbiorowa), „Sosnowiec, zarys rozwoju miasta, PWN, Warszawa, Kraków 1977, s. 244.
Natomiast wg Wikipedii z dnia 8 maja 2016 roku„poszczególne trasy do publicznego użytku oddano następująco: 7 grudnia 1933 do rejonu Ostrej Górki (most nad rzeką Czarną Przemszą), 1 maja 1934 poprzez ‘Ludwik’ do Kopalni ‘Hrabia Renard’ w Sielcu, a 22 lutego 1935 zainaugurowano już przejazd tramwaju na całej trasie. Jako ciekawostkę można podać, że tę trasę tramwajową od 22 stycznia 1951 wydłużono jeszcze w głąb Milowic do ówczesnej KWK Milowice.
6 – Z chwilą wybudowania Huty „Katarzyna”, tak jak w innych wtedy fabrykach, jedyne przejście pracownicze, dla robotników i urzędników, do wnętrz huty wiodło tylko poprzez główną portiernię, usytuowaną od strony ulicy Staszica. Taki tok przemieszczania się pracowników funkcjonował do stycznia 1945 roku.
7 – „Przewodnik po Zagłębiu Dąbrowskim” wyd. Sosnowiec 1939 s.145 i 146.
8 – Wg Wikipedii: „Perszeron – zimnokrwista rasa koni wywodząca się z regionu La Perche we Francji. Powstała w wyniku wieloletniego krzyżowania się lokalnych ras koni z innymi rasami. Wysokość w kłębie wynosi 155-185 cm. Maść siwa lub kara. Są to konie kościste i masywne. Masa ciała około 1200 kg. Są to konie pociągowe używane głównie w rolnictwie. Do Polski sprowadzane były od roku 1855 do I wojny światowej, głównie w okolice Radomia i Lubina. Hodowane były w ZSRR, obecnie głównie we Francji,Wielkiej Brytanii i USA”. Koniec cytatu. Okazuje się, że również autor jest w stanie uzupełnić luki Wikipedii, gdyż te konie już w XIX wieku, za czasów caratu sprowadzono też do sieleckiej Katarzyny.
9 – St. Andrzej Radek, „Rewolucja w Zagłębiu Dąbrowskim 1894-1905-1914 z licznemi ilustracjami” (przyp.autora: pisownia oryginalna jak w tekście książki), Sosnowiec, 1929, s. 66.
10 – „Regionalizm w szkolnej edukacji Wielokulturowość Zagłębia Dąbrowskiego”, pod redakcją naukową panów Dariusza Rozmusa i Sławomira Witkowskiego, Sosnowiec-Dąbrowa Górnicza – Będzin, 2009.

Artykuł znacznie uzupełniony w stosunku do jego pierwotnej publikacji z grudnia 2013 roku.

Katowice, luty 2017 rok
                                                                                                                     Janusz Maszczyk

Bear