Janusz Maszczyk: W oparach dymów i gwiżdżących parowozów

[Po lewej rysunek autora. Lata 20. XX wieku. Skrzyżowanie ulic Warszawskiej i Modrzejowskiej. Tak zwana „bocznica kolejowa niwecka”.]

Jak wspominał mój ojciec swe dawne jeszcze dziecięce lata, to często gawędzono w jego rodzinnym gronie. Najczęściej jednak analizowano bieżące sprawy i snuto wspomnienia za zastawionym stołem w trakcie okolicznościowych rodzinnych spotkań. Pełnym wtedy słodkich i pachnących przysmaków oraz dochodzącego herbacianego aromatu z dymiącego w kuchni samowaru. A były to wówczas jeszcze czasy zaborów Rosji carskiej. Wtedy to, w trakcie takich, najczęściej namiętnych i burzliwych dyskusji, nikt nawet jeszcze nie przypuszczał, że dalsze losy jego rodzinnej ziemi – pogońskiego „Wygwizdowa” – i powiązanych też z tym terenem niewidzialnymi nićmi okolic, potoczą się niczym piękny sen. A być może nawet, jak bajkowa sentymentalna i romantyczna opowieść. Bowiem już za czasów jego rodziców, KOLEJ WARSZAWSKO – WIEDEŃSKA wreszcie w 1859 roku dotrze do osady Sosnowice, by w 1902 roku już po przyłączeniu do niej jeszcze okolicznych kilku wsi i przysiółków powstało miasto Sosnowiec. Jak na owe czasy było to wówczas wprost epokowe wydarzenie, gdyż po raz pierwszy kolej normalnotorowa, wg standardów stosowanych już w krajach zachodnioeuropejskich pojawiła się na terytorium ówczesnej Rosji carskiej. A konkretnie, to na ziemiach polskich, które w tamtym czasie były jeszcze pod zaborami Imperium Carskiego.

Były to wówczas jeszcze jednak tak odległe lata, że pojęcie ZAGŁĘBIA DĄBROWSKIEGO jeszcze nie istniało. Nawet w wyobraźni naukowców. Dopiero wiele lat później to regionalne określenie zostanie już na stałe zakodowane w kanonach wiedzy geograficznej i historycznej.

Gdy jeszcze mieszkałem na stałe do 1963 roku w Sosnowcu, to wśród moich znajomych, kolegów i przyjaciół, w trakcie niektórych towarzyskich rozmów, toczących się na zupełnym luzie, funkcjonowała wtedy jakaś taka dziwna, niezrozumiała jednak absolutnie dla mnie atmosfera. A było to przecież wyjątkowe towarzystwo, w którym jedni dysponowali już glejtem wyższego magisterskiego wykształceniem i doktoratem, a dosłownie tylko nieliczni z tego towarzystwa uczęszczali jeszcze do sosnowieckich liceów lub techników. Jak sobie to obecnie, po wielu, wielu już latach przypominam, to dominowała wówczas jakaś taka dziwna atmosfera, przypominająca z jednej strony skrępowanie, czy wręcz nawet niezrozumiałą wstydliwość. By czasem tylko w trakcie toczącej się rozmowy nie odkryć swych prawdziwych rodzinnych korzeni, a wywodzących się najczęściej z polskiej wsi. A przecież większość z nich, o czym doskonale już wtedy wiedziałem swym rodowodem pośrednio, lub bezpośrednio sięgała okolicznych, a nawet i dalszych wsi. Zanim ich rodzice po dotarciu tutaj za pracą i chlebem nie zostali robotnikami, lub po 1945 roku już urzędnikami, czy nawet dyrektorami zakładów pracy. Ilekroć więc tylko w trakcie tych dyskusji podejmowaliśmy ten dla nich drażliwy, czy wręcz nawet wstydliwy temat, to zawsze w moim gronie znalazły się też i takie osoby, które zamiast kontynuować merytorycznie zasadniczą tematykę, to zażarcie, wbrew temu co o nich wiedziałem, zawsze twierdziły, że to zagadnienie nie jest im absolutnie znane. Bowiem ze wsią nie mają nic wspólnego, gdyż oni to się już urodzili w dużym europejskim mieście, a jest nim Sosnowiec. Z tego co widzę obecnie, to jednak nadal wstydzimy się wsi. A przecież polska wieś ze swymi pięknymi regionalnymi tradycjami, kulturą i wiarą chrześcijańską oraz zwyczajami, to przecież jest bardzo  ważną częścią naszego polskiego dziedzictwa narodowego.

Ja natomiast nigdy z tym zagadnieniem nie miałem absolutnie żadnych problemów, gdyż zawsze z dumą podkreślałem, że moje korzenie rodzinne wywodzą się po prostu ze wsi. Bowiem mój dziadziuś, Wawrzyniec Doros, ze strony mojej mamy, zanim osiadł w drugiej połowie XIX wieku na Katarzynie, to miał rodzinne korzenie pińczowskiego chłopa. Sam natomiast był już wtedy bibliotekarzem u państwa Wielopolskich. Mama moja z kolei urodzona już na Katarzynie  w 1905 roku ukończyła w Sosnowcu Państwowe Seminarium Nauczycielskiego Żeńskie im. Marii Konopnickiej. Natomiast mój ojciec Ludwik Maszczyk, urodził się w 1895 roku już na terenach pogońskiego „Wygwizdowa”, w malutkiej, bowiem zaledwie dwukondygnacyjnej chatce kamienno – drewnianej, która stała tuż, tuż przy zarośniętej dzikimi krzakami piaszczystej jeszcze wtedy uliczce Małaja (po polsku zwana Małą; dzisiaj uliczka Kolibrów). A były to jeszcze czasy, gdy te polskie ziemie okupował moskiewski carat. Natomiast tereny te były jeszcze wtedy zagubiony wsiami i przysiółkami, zalegającymi pośród kolorowych pól, zielonych łąk i pachnących żywicą sosnowych lasów. Sam natomiast ukończył już za czasów Rosji carskiej sosnowieckie gimnazjum i posługiwał się biegle, w mowie i piśmie, dwoma obcymi językami (niemieckim i rosyjskim). Mimo, iż jego ojciec, Franciszek Maszczyk, był jeszcze w Żarkach szewcem, a już później po dotarciu do wsi pogońskiego „Wygwizdowa”, został robotnikiem w „Rurkowni Huldczyńskiego”. Stąd może w przeciwieństwie do innych, absolutnie nigdy nie prześladowały mnie hipokryzyjne fobie towarzyszące niejednokrotnie  większości sosnowiczan, którzy w te strony przybyli kiedyś ze wsi za pracą i chlebem. W związku z tym możliwie, że dlatego właśnie nigdy też nie starałem się malować daltonistycznymi kolorami przeszłości mojego miasta Sosnowca1/. A nawet jak to niektórzy za czasów PRL czynili i czynią to też obecnie, wręcz maniakalnego traktowania go niczym wielkiej metropolii zachodnioeuropejskiej.

****

     Aby chociaż pobieżnie zrozumieć i jednocześnie też realistycznie zagłębić się w klimat tamtych odległych historycznie lat, to cofnijmy się chociaż na chwilę i pobudźmy też swą wyobraźnię w dalekie mroki naszej przeszłości. Są to jeszcze pierwsze lata drugiej połowy XIX wieku. Tutejsze ziemie nadal jeszcze tkwią w okowach zaborczej Rosji carskiej. Wprawdzie w 1863 roku po wyzwoleniu przez Powstańców Styczniowych ziem Zagłębia Dąbrowskiego, wymodlona i utęskniona wolność wreszcie tu zawita i nasyci promienną radością polskie serca, ale zaledwie tylko na kilkanaście dni, gdyż wojska carskie ponownie wkroczą na te tereny i zabór tych ziem przez Rosję carską będzie jeszcze trwał do 1914 roku. Z kolei administracja rosyjska i organy represji z jeszcze większą furią i perfekcją niż dotychczas, zastosują drakońskie środki wobec tutejszej ludności. Takie środki, które ponownie na kilkadziesiąt lat sparaliżują wszelkie dążenia Polaków, by wreszcie wyrwać się z zaborczych kajdan ucisku i niewoli. Obudzenie więc polskich sumień wolnościowych nastąpi dopiero w 1905 roku, ale i te działania po zastosowaniu znanych nam Polakom środków makiawelizmu, w postaci „kija i marchewki”, znowu przywrócą stan poprzedni. Zdecydowana więc większość Polaków, co w zasadzie zawsze bywa normą, będzie więc znowu prezentowała postawę apatii i uśpienia. Oczywiście niektórzy jak to w codziennym życiu bywa dalej będą prezentowali postawę typową hipokryzji. Pozostali natomiast Polacy, pogodzą się z poddańczym losem. Niestety ale będą też i tacy osobnicy, którzy jawnie oraz bezwstydnie przyjmą postawę serwilistyczną, a nawet tak jak dawniej podejmą działalność agenturalną z caratem i zagrają w tej samej orkiestrze kłamstwa, zdrady narodowej i obłudy. Tylko więc nieliczni, przed którymi jednak ze strachu zamykano okiennice w swych domach, poderwą na nowo do walki te wątpiące w zwycięstwo masy, by w 1918 roku przywrócić wreszcie wszystkim zamieszkującym te tereny ludziom,utęsknioną i wolną oraz wymodloną i suwerenną już Ojczyznę – II Rzeczpospolitą Polskę.

****

 W drugiej połowie XIX wieku, jak tylko okiem wokół sięgnąć, wszędzie jeszcze zalegają pachnące żywicą sosnowe lasy, kolorowe uprawne i szumiące pola oraz pełne zieleni oraz kwiatów łąki. W tym kolorowym pejzażu są jeszcze widoczne grupowe lub tylko pojedynczo stojące, bielone wapnem oraz pokryte strzechą i najczęściej już ze starości, tulące się do ziemi chłopskie chaty. Wiele jednak miejsc na trenach dzisiejszego Sosnowca jest jeszcze suchą nogą nieprzejezdna, gdyż na stosunkowo dużych połaciach zalegają tu jeszcze nieużytki i bagniste tereny, które nawet swym plackowatym zasięgiem dochodzą do dzisiejszej ulicy Małachowskiego. Bagniste tereny bywają jeszcze tak rozległe i tak niebywale zdradliwe, że niekiedy toną w nich nawet furmanki i zaprzężone do nich konie. A wraz nimi niekiedy też nawet i ludzie. Aby więc tylko udać się ze wsi Pogoń, do sąsiedniej wsi Sielce, to trzeba było wówczas pokonać jedyną groblę, jaka wtedy jeszcze zalegała na tym rozległym odludziu. Tę groblową trasę pokonywali więc wtedy najczęściej tylko wyjątkowo odważni i uzbrojeni handlarze, gdyż w okolicznych lasach ponoć na przechodniów czyhali ukryci zbóje. Tym niebezpiecznym miejscem był mniej więcej teren, gdzie już niebawem w sosnowieckiej dzielnicy Konstantynów powstanie wielka „Fabryka Fitzner i Gamper”, a po 1945 roku znany już kolejnemu pokoleniu sosnowiczan – „Fakop”.

****

Brukowane i oświetlone ulice zachodnioeuropejskie jeszcze wówczas na tych terenach nie istnieją. Nadal bowiem tkwimy w cywilizacji wschodniej. Są natomiast już wydeptane piaszczyste ścieżki i drogi zwane tylko ulicami. Nad leniwie płynącymi wtedy rzekami Czarną Przemszą i Brynicą, gdzieniegdzie stoją jeszcze młyny, a wielu ludzi zamieszkujących te nadrzeczne tereny trudni się rybołówstwem, a inni – zdecydowana większość – są zaprzężeni do pańszczyźnianego kieratu i pozbawieni własnej uprawnej żywicielki – ziemi. Na co dzień są więc tanią i bezlitośnie wykorzystywaną siłą roboczą przez właścicieli okolicznych ziemskich majątków. Dopiero Rząd Narodowy Powstania Styczniowego po raz pierwszy zniesie tę pańszczyźnianą hańbę i niesprawiedliwą chłopską dolegliwość. Natomiast car rosyjski jak zwykle zręcznie tę okazję wykorzysta. Ogłaszając wszem i wobec, że jest ona tylko jego dobrodusznym dziełem. Wielu chłopów – jak to w życiu bywało – w to zakłamane hasło jednak uwierzy. Niektórzy więc nawet, w pierwszych latach XX wieku, grupowo i bez jakiegokolwiek przymusu opuszczą swe dotychczasowe rodzinne ojczyste strony i udadzą się do Rosji carskiej, aż na daleką zesłańczą od pokoleń syberyjską tajgę. W taki oto sposób i przypadkach, na dalekiej nieludzkiej dla Polaków Syberii powstanie wieś, zwana Wierszyną2/.

W tej nowej dla wielu chłopów sytuacji pojawią się więc wśród nich i tacy osobnicy co natychmiast będą zmieniali swą dotychczasową wieśniaczą profesję, znajdując zatrudnienie w coraz to nowych uruchamianych tu fabrykach i kopalniach. Inni natomiast pozostaną jeszcze rolnikami na darowanych im skrawkach ziemi. Ci piersi, już niebawem, za kilka lat, będą tworzyli nową nieznaną tu dotąd robotniczą klasę, a z kolei ich dzieci jeszcze bardziej uświadomione niż ich dziadkowie i rodzice osiągną już dużo, dużo wyższe wykształcenie i zostaną, nauczycielami, urzędnikami, a nawet osiągną jeszcze wyższe profesje.

****

Rzeka Brynica, wtedy jest jeszcze nieuregulowana. Nadal jest jednak traktowana jako rzeka graniczna, tocząca swe wody pomiędzy trzymającymi nas Polaków w ryzach Prusami i Rosją. Wprawdzie na terenach dzisiejszego Sosnowca powstają już niczym feniks z popiołów pierwsze fabryki i kopalnie oraz szereg innych tez zakładów pracy, ale wokół nich jeszcze hula tylko wiatr nadziei na znalezienie tu lepszej pracy i zarobków, niż w innych rejonach Królestwa Polskiego. Kolej zachodnioeuropejska, która jak już wyżej wspomniałem, dotrze tu bowiem dopiero w 1859 roku i gwałtownie wtedy przyspieszy rozwój przemysłu.

Ciągną więc w te bajkowo opisywane i nagłaśniane strony z wygłodniałych polskich wsi i malutkich zabiedzonych miasteczek Królestwa Polskiego masowo ludzie nawet całymi rodzinami. Niektórzy jednak tylko pojedynczo. Najczęściej są to mężczyźni, by później po znalezieniu już tu pracy i siedliska, ściągnąć pozostałych członków ze swojej rodziny. Najwięcej przyjezdnych dociera tu jednak z pobliskiej i nieznanej jeszcze wówczas na tych terenach skalistej Jury Krakowsko – Wieluńskiej, z miechowskiego i olkuskiego. Ale są też liczni przybysze nawet z Jędrzejowa i jego okolic, a nawet z dalekiego Pińczowa. Tak jak rodzina moich dziadków ze strony mojej mamy, Stefani Maszczyk (z domu Doros).

Wokół powstających w różnorodnej szacie zabudowań, niczym za czasów bumu amerykańskiego, pośród dymiących potwornie fabryk i hut oraz kopalń, niczym sieć pajęczynowa rozbudowywane są pośpiesznie prywatne kolejowe rozjazdy. Które swymi mackami ciągną się niczym wąż boa, aż do samej głównej linii kolejowej jaką była wówczas „Droga Żelazna Warszawsko – Wiedeńska”. Tak więc nie ustalone – w zaciszach carskich gabinetów – wcześniejsze plany przestrzennego zagospodarowania tych terenów, a właśnie stawiane tu pośpiesznie fabryki, huty i kopalnie oraz rozrastająca się pajęczyna rozjazdów kolejowych – o czym proszę pamiętać – wyznaczą na tej dymiącej tysiącami kominów polskiej ziemi, przyszłe szlaki komunikacyjne (ulice) i zabudowę przyszłego miasta Sosnowca.

Zabór rosyjski na tych odległych zachodnich kresach swego imperium charakteryzuje się bowiem nadal wyjątkowym bezprawiem. Rusyfikacją polskiego społeczeństwa i sianiem totalnego wprost bałaganu i to w każdej niemal dziedzinie, nie tylko gospodarczej. Gwałtowny napływ spoza Rosji carskiej zachodniego kapitału,  głównie niemieckiego, wprawdzie pobudzi budownictwo i infrastrukturę w niezwykle zróżnicowanej postaci architektonicznej.Jednak najczęściej te działania inwestorzy będą podejmowali wokół swych zakładów pracy. Więc znamiona zacofania kulturowego będą na tych terenach nadal jeszcze widoczne przez wiele, wiele jeszcze niestety, ale następnych lat. Jaskółki nadziei pojawią się dopiero po 123 latach niewoli, po odzyskaniu wolnej i niepodległej oraz suwerennej Ojczyzny – II Rzeczypospolitej Polski.

****

Wybudowanie w 1848 roku trasy kolejowej poprzez ziemie Zagłębia Dąbrowskiego w kierunku Granicy (dzisiejsze sosnowieckie Maczki) i w 1859 roku w kierunku Katowic, było wówczas na tych terenach wydarzeniem wprost epokowych. Ponieważ dotychczasowym środkiem lokomocji na tych zagubionych ziemiach cesarstwa Rosyjskiego, widoczny był tylko nadal niskowydajny koń, mozolnie ciągnący załadowaną po same brzegi węglem wysokoburtową furmankę. Więc asumptem niespotykanego dotąd na tych terenach rozkwitu przemysłu, który bazował głównie na węglu i koksie, stanie się więc nie kto inny jak właśnie – wysokowydajny i buchający parą gwiżdżący parowóz.

Jednocześnie z chwilą jak tylko uruchomiono transport kolejowy, zalegające tu wielkie pokłady węgla, niejednokrotnie też płytko leżące pod ziemią, można już było wtedy bez jakichkolwiek ograniczeń nie tylko eksploatować, ale i jednocześnie dowozić do znacznie już dalej położonych zagłębiowskich fabryki i hut oraz przeznaczyć też na sprzedaż w głąb cesarstwa Rosyjskiego. Te wymienione czynniki oraz nałożone cło przez Rosjan na sprowadzany na te treny towar, spoza Imperium i oczywiście wiele, wiele jeszcze innych czynników, też pozytywnie wpłynęły na jeszcze bardziej dynamiczny rozwój nie tylko Sosnowca, ale też innych zagłębiowskich miast.

[Kolej Warszawsko Wiedeńska z późniejszymi odnogami.]

****

Nagłe pojawienie się na tych terenach parowozu z doczepionymi doń wieloma załadowanymi po burty wagonami, będzie więc przez wiele lat wzbudzało wśród miejscowej ludności nie tyle wielkie zainteresowanie, co nie lada też sensację. Co dla wielu może być współcześnie trudnym do zrozumienia unikatowym, niczym bajkowym przypadkiem. Tym widokiem zafascynowani więc byli nie tylko miejscowi ludzie, ale szczególny entuzjazm i zdziwienie było widoczne wśród masowo ze wsi napływającej ludności. Bowiem tam właśnie takie środki masowego transportu jak dotąd w ogóle jeszcze nie istniały. Samoistnie zaczęto więc nawet organizować niedzielne wycieczki, by tylko chociaż z bliska nasycić wzrok tym pędzącym po szynach – jak go wtedy powszechnie określano – „wielkim stalowym potworem”. Natomiast nieznany dotąd na tych terenach gwizdek parowozowy, uruchamiany przez maszynistę szczególnie wtedy, gdy widział obok torów wiwatujący tłum ludzi, wzbudzał wręcz takie nieprawdopodobne skojarzenia, że ozdobiono nim nawet leżącą w pobliżu torów kolejowych miejscowość. W tym konkretnym przypadku jest nim pogoński teren “Wygwizdowa”. Widok więc siedzących na trawie gromadnie mieszkańców z sosnowieckich wsi i przysiółków, z pełnymi koszami jadła i picia, tuż, tuż w pobliżu torów Kolei Warszawsko – Wiedeńskiej, nikogo więc wtedy nie tylko nie dziwił, ale też i nie pobudzał do szczególnych sensacji, czy wręcz do wygórowanych refleksji. Te majówkowe wycieczki mające na celu podziwianie z bliskiej odległości pędzącego po torach „stalowego potwora” organizowano więc wówczas ponoć powszechnie.

     Niestety, ale jednak wśród niektórych widzów ten pędzący po szynach parowóz z doczepionymi doń wagonami wyzwalał też niekontrolowane emocje. Szczególnie były one widoczne u osobników mocno już zakropionych alkoholem, lub piwem i mocno chwiejących się na nogach. Tak, że w konsekwencji niejednokrotnie dochodziło do nieprzewidywalnych wypadków śmiertelnych. Niektóre wypadki ścigających się śmiałków z pociągiem w rezultacie były tak makabryczne, że nie będę ich jednak w tym artykule opisywał. Co najmniej kilka wypadków, a później nawet samobójstw tylko w okolicy samego Placu Tadeusza Kościuszki, w wyniku rozjechania przez pędzący parowóz znam już natomiast z autopsji. Z czasów okupacji niemieckiej i zaraz po 1945 roku.

****

     Już na przełomie XIX i XX w., jak po latach wspominał to w naszej rodzinie jeden z autorytetów z dziedziny ówczesnego kolejnictwa – mój wujek Wacław Maszczyk – to wówczas zrodził się w carskich umysłach projekt, by jednak pewne miejsca, a nawet większe terytorium tej zagubionej jeszcze wtedy krainy, gdzie kontakt ludzi z koleją jest zbyt bliski i niebezpieczny, jednak zabezpieczyć i to w miarę wysokimi parkanami. Czy faktycznie jednak w carskich gabinetach dominowała wtedy tylko troska o bezpieczeństwo miejscowych tu ludzi, czy chciano się wręcz przy okazji też pozbyć nagromadzonych rupieciowych podkładów, traktując je jako wykwintny dar ozdobny dla zamieszkałego w większości przez Polaków miasta? Oto jest pytanie? Na które niestety ale już trudno dzisiaj merytorycznie odpowiedzieć.

Nie zapominajmy jednak, że położone tu miasto Sosnowiec, o czym już wyżej wspominałem, było przez zaborcę – Rosję carską – zawsze jednoznacznie traktowane, nie jako zachodnioeuropejska metropolia, ale jako jedno z wielu, wielu miast kresowych wielkiego cesarstwa rosyjskiego. Dlaczego jednak o tym epizodzie wspominam? Ano choćby tylko dlatego, by zrozumieć dlaczego za czasów carskich w tak dynamicznie rozwijającym się mieście z napływem niespotykanego tu od wielu lat zagranicznego zachodnioeuropejskiego kapitału jednak zabrakło finezyjnej i planowej gospodarki. W tym i w zabudowie parkanowej linii kolejowych, odpowiadającej wymogom zachodnioeuropejskich miast. Tej widocznej gołym okiem całej gamy niedoróbek i bałaganu nie udało się już jednak zniwelować, po odzyskaniu przez Polskę niepodległości w 1918 roku, z przyczyn czysto prozaicznych. Po prostu zabrakło Polakom środków pieniężnych i już czasu, gdyż nasi sąsiedzi – III Rzesza Niemiecka i Związek Radziecki, ponownie najechali nasze terytorium we wrześniu 1939 roku…

****

Postęp w dziedzinie techniki spowodował to, że już na przełomie XIX i XX w. zaczęto modernizować Kolej Warszawsko – Wiedeńską. Modernizacja o tyle była konieczna, gdyż ruch i przepustowość na kolei rosła niemal z każdym rokiem i to milowymi wprost krokami, i to wprost w zastraszającym tempie. Już w 1890 roku liczba kursujących po torach lokomotyw bowiem wzrosła do 287, a wagonów osobowych do 432, a towarowych 8718. W tym samym czasie ilość przewiezionych pasażerów osiągnęła liczbę 2,5 miliona, a ładunków 2,7 miliona ton. W 1913 roku przewieziono już 13,3 miliona pasażerów, a liczba lokomotyw sięgnęła 469, wagonów osobowych 576 i towarowych 15778. W związku z tym zjawiskiem zaistniała konieczność masowej wymiany torów i podkładów kolejowych. Zaczęto więc pospiesznie zastępować dotychczasowe podkłady sosnowe, bardziej trwałymi dębowymi, z kolei szyny żelazne wymieniano na stalowe. Tych bezużytecznych, wymienianych wtedy sosnowych podkładów kolejowych zalegała już w końcu taka nieprawdopodobna ilość, podobnie jak i rozjechanych szyn, że w pierwszej chwili zabrakło nawet konkretnej koncepcji, jak je opłacalnie jeszcze wykorzystać.

     Wtedy to podjęto w carskim kolejnictwie kuriozalną decyzję, by dotąd odgrodzone tereny od kolei, wyjątkowo jednak szpetnymi, prostymi i powykrzywianymi płotami, zastąpić w Sosnowcu masowo usuwanymi z kolejnictwa podkładami sosnowymi, które według kulturotwórczych carskich speców miały utworzyć „piękny i nowoczesny parkan”. Jak się już wkrótce okazało to budowa takiego specyficznego, prostego w zabudowie parkanu była wyjątkowo opłacalna finansowo, gdyż usuwanych sosnowych, rozklekotanych podkładów kolejowych, na terenach samego tylko Sosnowca było w brud. „Piękny parkan podkładowy” – jako dar Rosji carskiej dla poddanego narodu polskiego – więc rósł niesłychanie szybko i już wkrótce dotarł nawet z Nowego Będzina do centralnych okolic sosnowieckich wsi i przysiołków. Stawianie takiego dziwoląga architektonicznego było proste niczym wyklepywanie z brytfanek dziecięcych piaskowych babek. Bowiem w zabetonowane dwa żelazne dwuteowniki, czy uzyskane z odpadów żelazne szyny kolejowe, lub proste drewniane słupy, wciskano, lub wbijano, kilka odpadowych sosnowych podkładów. Te niezwykle już zdeformowane i jednocześnie wyjątkowo nieestetyczne drewniane bale, zanim je jednak zabudowano w formie „estetycznego parkanu”, to jeszcze uprzednio nasączano, ciemnym oleistym i klejącym się impregnatem, specyficznie do tego jeszcze niezbyt przyjemnie pachnącym. Ten zapach – jak pamiętam doskonale – szczególnie w dni słonecznego i parnego lata utrzymywał się jeszcze w latach 50. XX wieku. I tak w ekspresowym niemal tempie już pod koniec XIX wieku powstawała ta żałosna kilkunastokilometrowa i o ponad dwumetrowej wysokości ściana z powykrzywianych niemiłosiernie podkładów.

****

Jak wspominał mój ojciec, Ludwik Maszczyk, to za jego jeszcze dziecięcych lat (koniec XIX i początek XX w.), gdy jeszcze mieszkał w pobliżu targu pogońskiego na tak zwanym „Wygwizdowie”, to taki specyficzny podkładowy parkan, już się ciągnął wzdłuż torów kolejowych, ale wyłącznie tylko po stronie fabryki i pałaców Schoena i to od samego dworca kolejowego w Nowym Będzinie, aż niemal do samego centrum w Sosnowcu.

[Zdjęcie nr 1 z 2008 roku. Dworzec Kolejowy w Nowym Będzinie.]

     Jednak już w centrum samego Sosnowca była to tylko zachodnia strona dzisiejszej ulicy 3 Maja, położona po przeciwnej stronie dawnego Szpitala Miejskiego nr 2. Ten ostatni odcinek „podkładowego parkanu”, dopiero w okresie II Rzeczypospolitej Polski na pewnych odcinkach zostanie zburzony, a zastąpi go elegancki i piękny, wręcz nawet urokliwy z kamienia wapiennego wysoki mur na około 3 metry. Ten wapienny mur, jakim zabudowano niektóre odcinki ulicy 3 Maja od torów kolejowych, pamiętam jeszcze doskonale z czasów okupacji niemieckiej i jeszcze z kilku lat powojennych. Poniżej prezentuję tylko trzy takie niezwykle urokliwe jego fragmenciki, które w skrótowej formie myślowej opiszę pod zdjęciami (zdjęcia: nr 2, 3 i 6A).

[Zdjęcie nr 2 – źródło: Narodowe Archiwum Cyfrowego z Warszawy, syg.1 – U – 5829.

Widoczny na powyższym zdjęciu nr 2 carski „parkan” z podkładów kolejowych, jeszcze tu tkwił do 1927 roku. Do tej chwili, gdy wybudowano „Podstację transformatorową” przy ul. 3 Maja, której zadaniem było zasilenie prądem elektrycznym linii tramwajowej. Budynek „Stacji transformatorowej” stoi do dzisiaj i jest widoczny na powyższym zdjęciu. Stoi po lewej stronie. Jednak już dzisiaj nie jest tak okazały jak przez szereg lat od chwili jego postawienia. Natomiast piękny ozdobny mur zburzono około lat 60. XX wieku.]

[Zdjęcie nr 3 zostało wykonane w 1961 roku. Na zdjęciu tylko przypadkowo utrwalono też dawne końcowe fragmenty ulicy Czerwonego Zagłębia (obecnie 3 Maja). Widoczny ozdobny mur po prawej stronie, który został postawiony w okresie II Rzeczypospolitej Polski, został już jednak zburzony w latach 70. XX w., a ten po lewej stronie ciągnący się po dwóch stronach „Podstacji transformatorowej” znacznie obniżono. Na zdjęciu drugi z prawej strony stoi autor – Janusz Maszczyk. Kolejne rozstanie koleżeńskie po rozegranym spotkaniu w piłkę ręczną.]

[Zdjęcie współczesne nr 4. Wiadukt kolejowy w pobliżu pałacu Dietla. Po lewej stronie jak doskonale widać to ozdobny mur kamienny już znacznie został obniżony (porównaj ze zdjęciem nr 3).]

[Zdjęcie współczesne nr 5. Po prawej stronie wapienny mur już całkowicie został zburzony (porównaj ze zdjęciem nr 3).]

[Zdjęcie współczesne nr 6. Ozdobny kamienny mur, wysokości około 3m, ciągnął się po prawej stronie ulicy 3 Maja, od samego dietlowskiego osiedla mieszkaniowego wzdłuż widocznego na zdjęciu chodnika i kończył się dopiero kilka metrów przed widocznym pięciokondygnacyjnym budynkiem.]

[Zdjęcie 6A. Źródło:www.StareMiejsca.pl

Opis zdjęcia: Prawdopodobnie lata 50. XX w. Nieznana mi defilada LWP. Ulica Czerwonego Zagłębia (dawna i obecna ulica 3 Maja). Widoczny mur ciągnął się nieprzerwanie od usytuowanego po tej samej stronie ulicy wielokondygnacyjnego zabudowania – fabrycznego osiedla mieszkaniowego państw Dietlów, aż do bramy widocznego budynku na zdjęciu nr 6. Pamiętam go wprost doskonale i związaną z nim tragiczną historię jeszcze z czasów okupacji niemieckiej. Ale to temat już tak rozległy, że aby go w szczegółach opisać, to trzeba poświęcić mu kolejny chociażby tylko kilkustronicowy artykuł. Na widocznym zdjęciu już poza murem w latach50. XX wieku mieściła się Państwowa Komunikacja Samochodowa (PKS), która była wyposażona tylko w samochody ciężarowe.]

****

Jak już wyżej wspominałem to za czasów carskich „parkan” z podkładów kolejowych ciągnął się już od dworca kolejowego w Nowym Będzinie aż do przejazdu kolejowego przy Placu Schoena. Jednak w czasach okupacji niemieckiej – jak pamiętam – to ten odcinek podkładowego „parkanu” już jednak nie istniał. Kiedy więc został zburzony, to dzisiaj już trudno ustalić. Widać go jednak jeszcze i to bez specjalnego problemu, bez użycia nawet szkła powiększającego, na starych sosnowieckich pocztówkach. Został poniżej też uchwycony jego fragment (zdjęcie nr 7) przez dawnego fotografa, ale jakby wstydliwie prezentowane są tylko jego szczyty, które były tłem urokliwej fotografii uwidocznionej na bilecie wstępu do sosnowieckiego Muzeum przy dzisiejszej ul. Chemicznej (lata 2008 – 2010).

[Zdjęcie nr 7. Pamiątkowy bilet wstępu z lat 2008 – 2010 roku (dokładny rok?). Z przodu widoczne jeszcze szczyty „parkanu podkładowego”, a kilka metrów dalej w kierunku zachodnim, tuż za schoenowską aleją, stoi elegancki ceglasty mur z pergolą, który otaczał dawną posiadłość państwa Schoenów.]

[Zdjęcie nr 8. Pełna profesjonalnego uroku pocztówka. Źródło: Pan Henryk Dorman. Na zdjęciu widoczne też szczyty „parkanu” podkładowego.]

[Źródło: Pan Paweł Ptak. Fabryka i pałac Schoena.

Na zdjęciu po lewej stronie, obok torów widoczny jeszcze carski „parkan” z podkładów kolejowych, jaki ciągnął się od Dworca Kolejowego w Nowym Będzinie aż do przejazdu i przejścia dla pieszych poprzez tory Kolei Warszawsko – Wiedeńskiej przy Placu Schoena.]

     Jeszcze w latach 60. XX wieku – jak doskonale pamiętam – to ten swoisty „parkan” ciągnął się jeszcze dalej od Placu Schoena w kierunku centrum Sosnowca, też wzdłuż dawnej Kolei Warszawsko – Wiedeńskiej. Jednak na jednych odcinkach po zachodniej stronie kolei, a na innych po jej wschodniej stronie. I tak. Od przejazdu kolejowego przy Placu Schoena, zabudowano nim tylko zachodnią stronę torów kolejowych, czyli tą od obecnej uliczki Chemicznej. Ciągnął się więc tasiemcowo wzdłuż tej klepiskowej jeszcze wówczas drogi, aż po jej końcowy odcinek, do samego końca zabudowań „Wenecji”. Czyli aż do samego wiodącego jeszcze wtedy przejścia poprzez tory kolejowe, przez które można było bezproblemowo dotrzeć do uliczki Fabrycznej (dawna Gampera) i do Placu Tadeusza Kościuszki. Z kolei dalszy odcinek wąskiej alei, już od ulicy Fabrycznej (dawnej Gampera), aż do samego prawie „Kasyna” Rurkowni Huldczyńskiego” zabudowano już ale po wschodniej stronie torów kolejowych, czyli od strony browaru w Nowym Sielcu.

[Zdjęcie nr 8B współczesne. „Wenecja”. Końcowe już fragmenty dzisiejszej uliczki Chemicznej. Dosłownie po prawej stronie, gdzie utrwalono wielką rozlaną kałużę, przez dziesiątki lat było strzeżone przejście przez tory kolejowe do uliczki Gampera (obecnie uliczka Fabryczna) oraz w kierunku Placu Tadeusza Kościuszki.

Carski „parkan” z podkładów kolejowych jeszcze w końcowych latach 50. XX wieku ciągnął się po prawej stronie. U jego stóp natomiast nie było typowego chodnika tylko prymitywna klepiskowa dróżka o szerokości najwyżej do 80 cm.]

****

Ten sam dawny podkładowy „parkan” prezentuję też poniżej na kilku jeszcze innych zdjęciach. Pod, którymi dla orientacji dokonam też stosownych, jednak też tylko skrótowych merytorycznych opisów.

[Zdjęcie nr 9 – źródło: www. fotopolska.eu

Powyżej obecny Plac Tadeusza Kościuszki. Prawdopodobnie jeszcze lata zaborów Rosji carskiej. Na zdjęciu widoczne są „parkany” z podkładów kolejowych, ciągnące się wzdłuż „Rurkowni Huldczyńskiego” i fabryki włókienniczej Dietla oraz wzdłuż klepiskowej jeszcze wtedy drogi (dawna ulica 3 Maja; dzisiaj jedna z odnóg ulicznych z Placu Tadeusza Kościuszki). Więcej zdjęć, gdzie fotograf uchwycił ten „ozdobny parkan” jest prezentowana w artykule autora – „BOSO POPRZEZ PLAC TADEUSZA KOŚCIUSZKI”.]

[Pocztówki nr 10 (rok 1901) i 11 (rok 1902) : źródło: www. fotopolska.eu

Widoczna „Rurkownia Huldczyńskiego” (późniejsza Huta „Sosnowiec”); parkany są widoczne nie tylko za torami wzdłuż fabryki, ale też przy obecnym Placu Tadeusza Kościuszki. Te ostatnie fragmenty podkładowego „parkanu” Przy Placu Tadeusza Kościuszki na odcinku około kilkudziesięciu metrów będą później zastąpione ozdobnym murem z kamienia wapiennego (mur widoczny na poniższych zdjęciach nr: 12 12A ; więcej w artykule autora – „Boso poprzez Plac Tadeusza Kościuszki”.]

[Pocztówka nr 12. Źródło: Pan Paweł Ptak.

Zdjęcie utrwalone w bezpośredniej okolicy dawnego robotniczego osiedla mieszkaniowego „Rurkowni Huldczyńskiego. Z klepiskowego podwórka tak zwanych „Białych Domów”; dwa budynki z tego osiedla jeszcze stoją w pobliżu basenów kąpielowych w Nowym Sielcu . Widoczna na zdjęciu ulica to dawna uliczka 3 Maja, za PRL ulica Czerwonego Zagłębia, a obecnie zwana Placem Tadeusza Kościuszki. Po prawej stronie wzdłuż ulicy i torów kolejowych widoczny kamienny mur jaki się ciągnął od Placu Tadeusza Kościuszki i po lewej stronie stykał się z carskim jeszcze „parkanem” z podkładów kolejowych. Ten fragment  podkładowego kolejowego „parkanu” jest jeszcze widoczny na zdjęciach nr 14 i 15.]

[Źródło: Pan Paweł Ptak. Na zdjęciu po lewej stronie Plac Tadeusza Kościuszki. Pierwszy parkan otacza „Rurkownię Huldczyńskiego”, następnie widoczne są tory, ale tylko Kolei Warszawsko – Wiedeńskiej (tory fabrycznej bocznicy, poza parkanem „Rurkowni Huldczyńskiego” na tym zdjęciu są niewidoczne), a oza nimi przyuliczny z kamienia wapiennego mur.  Widoczny kamienny mur ciągnął od Placu Tadeusza Kościuszki w kierunku centrum Sosnowca, wzdłuż dawnej ulicy 3 Maja (porównaj ze zdjęciem nr 12).]

[Zdjęcie nr 13 z 2007 roku. Po prawej stronie jeden z budynków z tak zwanych „Białych Domów”. To mniej więcej do tego budynku, jednak po lewej stronie dawnej ulicy 3 Maja obok torów kolejowych i kiedyś wąziutkiego klepiskowego chodnika, ciągnął się od Placu Tadeusza Kościuszki ceglasty wapienny mur (patrz pocztówka nr 12) i stykał się z carskim jeszcze „parkanem” (dalsze jego odcinki są widoczne na poniższych zdjęciach nr 14 i 15).]

[Zdjęcia nr 14 i 15 rodzinne z 1957 roku. Po 1945 roku ul. 3 Maja, później Stalinogrodzka, ale już niedługo, bo od 30. X.1956 roku będzie ulicą Czerwonego Zagłębia. Na zdjęciu nr 14  autor, Janusz Maszczyk – pierwszy po prawej stronie, a obok stoi jego brat Wiesław. Na zdjęciu nr 15 od lewej – mój brat – Wiesław Maszczyk, a obok mój podwórkowy przyjaciel, Tadeusz Będkowski.

Na zdjęciu nr 14 (w dali niezbyt widoczny Plac Tadeusza Kościuszki), natomiast po lewej stronie widoczne „parkany” z podkładów kolejowych.

Na zdjęciu nr 15 ta sama ulica co na zdjęciu nr 14, tylko obiektyw aparatu skierowany został w kierunku wiaduktu przy pałacu Dietla. Po prawej stronie widoczny wąziutki klepiskowy chodnik i „parkan” z podkładów kolejowych.]

****

     Jednak już niebawem, jak za pociągnięciem niewidzialnej czarodziejskiej różdżki, bowiem w drugiej połowie XIX wieku, gdy jeszcze miasto Sosnowiec nie istnieje, pojawią się też coraz to większe i bardziej okazałe skupiska domów, niż dotychczas sterczące tylko na tym terenie jeszcze wiejskie chaty. Będą to głównie kamienice czynszowe pod wynajem. Głównie stawiane wzdłuż dzisiejszych ulic: 3 Maja i Modrzejowskiej. Ale wokół nich zgodnie ze wschodnim trendem kulturowym, wyrosną też jednak dziesiątki, a może i setki szpetnych ogródków działkowych, w których lokatorzy będą tradycyjnie uprawiali przeróżne warzywa: buraki, marchew, rzodkiewkę, pomidory, a bardziej oszczędni nawet ziemniaki.

[Pocztówka nr 16 Źródło: Pan Paweł Ptak

Ulica Główna – rok 1913 (obecna ul. 3 Maja). Widoczny las płotów i przydomowych ogródków.]

     Wokół stojących już dostojnych, kilkupiętrowych kamienic – jak to wstydliwie wspominali moi dziadkowie – w koegzystencji musieli więc żyć mimo woli też ludzie wspólnie z trzodą chlewną. Większości osobników to zjawisko ponoć absolutnie jednak nie raziło, gdyż byli przybyszami ze wsi, a tu po chwilowym tylko zaaklimatyzowaniu się i podjęciu pracy w charakterze robotnika, dalej tkwili swą mentalnością zwyczajową w tym co zakodowali ze swego dawnego wiejskiego środowiska. Widok więc wtedy pasącej się krowy, czy kozy, w pobliżu okazałych kilkupiętrowych kamieniec, na skrawku niezagospodarowanej  jeszcze wtedy łąki, czy tylko na skrawku trawnika, nie wzbudzał wtedy wielkiej sensacji. Tak jak wśród przemieszczających się strojnych elegantek główną sosnowiecką klepiskową drogą, towarzyszące im kołyszące się gęsi i kaczki, czy grzebiące w ogródkowym piachu kury, też nie wyzwalały nadzwyczajnych emocji.

     Ogródki przydomowe, przypominające swym domownikom dawne wiejskie strony, zalegały bowiem niemal wszędzie. Nawet wzdłuż centralnej sosnowieckiej dzisiejszej ulicy 3 Maja (wtedy ulica Główna), co widać nawet doskonale na starych jeszcze z tamtych czasów pocztówkach (patrz pocztówka nr 16). Każdy przy kamienicy ogródek, zgodnie z tradycją jest ogradzany płotem, co ogromnie utrudni swobodne poruszanie się po tym miejskim i coraz to bardziej gwarnym terenie. Wprawdzie środkiem ulicy Głównej, a dzisiejszej ulicy 3 Maja, ciągnie się już pasemko klepiskowej drogi, ale – jak to wspominał mój dziadziuś Wawrzyniec Doros z Katarzyny – na tyle jednak było jeszcze wtedy wąskie, że sprawiało ogromne trudności, by zdążające pośród przekleństw furmanów w przeciwne strony konne pojazdy tym klepiskowym traktem mogły się bez trudu wyminąć. W trakcie więc takiej kawalkady wielu przechodniów po prostu w popłochu uciekała z głównego traktu, by nie być rozjechanym przez pędzące konne pojazdy i szukała schronienia pośród sterczącego lasu palisad płotowych prowadzących do okolicznych zabudowań. Dzisiaj już trudno określić, co było konkretną przyczyną, ale to wąskie pasemko bitej drogi, czy uliczki Głównej, a dzisiejszej centralnej sosnowieckiej ulicy 3 Maja, gdzie najczęściej dochodziło do kolizji drogowych, gdyż ruch konnych pojazdów był tam wyjątkowo wzmożony, jeszcze „za cara” jednak znacznie poszerzono. W tej sytuacji musiano więc też mimo woli zlikwidować tereny ogródków przydomowych, które szerokim pasmem zalegały przy kamienicach czynszowych. A ta decyzja już jak wspominano w naszej rodzinie wywołała tak ostre protesty wśród właścicieli tych kolorowych poletek, że ich echa dotarły nawet do odległych zakątków sosnowieckich wsi i przysiółków, nawet na odległą Pogoń i Katarzynę, gdzie mieszkała wówczas moja rodzina.

[Pocztówka nr 17.  Źródło: www.wikizaglebie.pl

Ulica Główna (obecna centralna sosnowiecka ulica 3 Maja).]

****

Mimo, że w 1902 roku kilka tutejszych wsi i przysiółków uzyskuje już status miasta Sosnowca, to jednak nadal jak wokół okiem sięgnąć panuje jakże typowy dla wschodniej cywilizacji potworny bałagan. Centralne uliczki dawnej wsi Sosnowicy, czy osady jak to inni dzisiaj określają, teraz już miasta Sosnowca, otoczone są więc nadal niekończącym się lasem koślawych i o różnej wysokości i gabarycie drewnianymi płotami. A rozbudowane liczne prywatne fabryczne i kopalniane rozjazdy kolejowe wdzierają się nawet na skróty do głównej linii kolejowej.

[Zdjęcie 17A – Źródło: Pan Henryk Dorman. Ulica Główna (obecnie ulica 3 Maja).

Po lewej stronie okolica dawnego kina „Zagłębie” i restauracji oraz kawiarni Savoy.]

[Zdjęcie 17B – Źródło: Pan Paweł Ptak.

Dworzec kolejowy i niekończący się las drewnianych płotów.]

[Zdjęcie nr 18. Źródło: Pan Paweł Ptak. Ulica Główna oddzielona drewnianymi płotami od Dworca Kolejowego Warszawsko – Wiedeńskiego.]

     Jeden z takich to właśnie bałaganiarskich rozjazdów kolejowych ciągnął się więc nawet od Kolei Warszawsko – Wiedeńskiej, poprzez same centrum dzisiejszego miasta Sosnowca. I to jeszcze do tego środkiem dzisiejszej ulicy Warszawskiej. Z kolei naprzeciw gwarnej i kupieckiej już wtedy ulicy Modrzejowskiej postawiono nawet drewnianą budkę dróżnika oraz szlaban, który nawet „mechanicznie” był podnoszony i opuszczany sznurkiem, co doskonale widać na starej poniżej prezentowanej pocztówce (zdjęcie nr 20). Ten sam dosłownie motyw autor wiernie prezentuje też powyżej, który widnieje na rysunku, na samym początku tego artykułu. Pierwsze jednak strzeżone przejście poprzez tory „bocznicy niweckiej” – jak ta bocznicowa trasa kolejowa wówczas była powszechnie zwana – wraz z podobną jak przy ul Warszawskiej budką dróżnika i szlabanami, mieściło się przy ulicy Głównej, mniej więcej w okolicy dzisiejszej ul. Małachowskiego. Poprowadzona przez władze carskie poprzez centrum miasta bocznica kolejowa, zwana nie tylko popularnie ale i urzędowo – „bocznicą niwecką” – stworzy więc mimo woli wizualny bałagan i ogromne też kłopoty komunikacyjne w tej okolicy oraz doprowadzi też do poważnego zagrożenia mieszkańców, szczególnie tych z okolicznych kamienic, gdzie przebiegała ta kuriozalna trasa kolejowa. Proszę bowiem sobie tylko wyobrazić, że tę kolejową trasę pokonywały w ciągu tylko jednego dnia przynajmniej dwukrotnie sznury towarowych wagonów. W kierunku Niwki puste, a z powrotem już po same burty załadowane węglem. Jakby nie dość było tych dolegliwości, to jeszcze tą uliczną w sercu miasta trasą dostarczano do kopalń w Niwce ogromne tony pisaku zamułkowego oraz obudowy drewnianej chodnikowej („stemple” „filarówki”, „okorki”, itd.,itp) i przeróżne akcesoria oraz maszyny potrzebne do pracy, nie tylko pod ziemią, ale i na powierzchni niweckich kopalń. Podobno więc dzisiejsza piękna uliczka Warszawska była wtedy tak potwornie zadymiona i wibracyjnie rozdygotana od przetaczających się wagonów i sapiącego dymem i parą parowozu, że trzęsły się nie tylko jak w febrze same budynki, ale i wyposażenia czynszowych mieszkań. A z kolei nasycone dymem mieszkania i korytarze kamienic jeszcze długo, długo, niemal wiecznie, po przejeździe takiego transportu kolejowego, trzeba było jeszcze skutecznie wietrzyć i nasączać w miarę świeżym powietrzem. Pamiętajmy też o tym, że były to jeszcze lata gdy choroby płucne zwane wtedy gruźlicą były w zasadzie nieuleczalne. Jednym znanym zalecanym więc wtedy antidotum przez sosnowieckich lekarzy, były wtedy uzdrowicielskie wyprawy na letniska, do okolicznych żywicznych lasów i nasyconych słońcem piasków. Jednak i na takie zdrowotne eskapady nie wszystkich było wtedy stać.

     Co jest jednak kuriozalne i wielu współczesnym mieszkańcom tego miasta absolutnie nieznane? Ano to, że ta zawalidrogowa bocznica niwecką zostanie dopiero usunięta z ulicy Warszawskiej pomiędzy rokiem 1925, a 1928, gdy prezydentem miasta Sosnowca zostanie działacz patriotycznej Polskiej Partii Socjalistycznej (przyp. autora: – w czasie okupacji niemieckiej PPS –WRN) pan Aleksy Bień, co jednoznacznie wynika ze „Sprawozdania z działalności socjalistycznego Magistratu m. Sosnowca za okres 1925 -1928”. Rozjazdy były wtedy tak bałaganiarsko rozległe, że nawet wciskały się z Dworca Południowego do dzisiejszej ulicy Kościelnej 3/. W tym samym czasie część zresztą ulicy Modrzejowskiej, a raczej jeszcze klepiskowej wtedy drogi i niemal cała okolica Dworca Południowego tonie jeszcze w żywicznym powykrzywianym jak starzec lesie sosnowym. Szczątki tego starego, dziewiczego sosnowego lasu – jak doskonale jeszcze pamiętam -zachowają się przy ulicy Kościelnej, obok Szkoły Podstawowej nr 4 do lat końcowych 50. XX w. i będą przez starych mieszkańców Sosnowca zwane „Laskiem sosnowieckim”. Dzisiaj to pojęcie topograficzne współcześnie urodzonym już jednak absolutnie nic nie mówi. I to z wielu powodów. Głównie – gdyż wycięto tam już co do jednego pnia wszystkie sosnowe drzewa.

[Powyżej fragment mapy z 1891 roku – Sosnowice. Opisywana wyżej tak zwana „niwecka bocznica kolejowa” jest na tej mapie już widoczna (oznaczona nr 3). Ciągnie się od Kolei Warszawsko – Wiedeńskiej, poprzez centrum Sosnowca, aż do ówczesnych kopalń w Niwce. Oznaczenia: 1 – Dworzec Główny, 2 – Kościółek Kolejowy, 3 – ul. Małachowskiego, 4 – ul. Modrzejowska, 5 – ul. H. Sienkiewicza, 6 – ul. J. Piłsudskiego, 7 – Dworzec Południowy.]

[Zdjęcie nr 20. źródło: www.wikizaglebie.pl

Wyżej wymieniona odnoga „niweckiej bocznicy kolejowej” oraz przejście dla pieszych poprzez skrzyżowanie ulic: Warszawskiej i Modrzejowskiej; po prawej stronie niewidoczna ulica Modrzejowska.]

****

     Podobno jak to niektórzy współcześni pisarze i historycy koloryzują na kartach swych wydawnictw publicystycznych, już w tym czasie i jeszcze później w XX wieku za czasów zaborów Rosji carskiej, powstają w Sosnowcu niczym grzyby po deszcze piękne i wytworne kawiarnie oraz nasycone zapachem drogich cygar restauracje, eleganckie hotele, pracownie i atelier fotograficzne. A po ulicach paradują już eleganckie panie odziane w awangardowe francuskie kreacje, i towarzyszą im wykwintnie ubrani, i kulturalni mężczyźni. To jednak w swych bajkowych opisach zapominają o jednym. Aby te sosnowieckie eldorado herbaciano – kawiarniane można było pokonać w dni słotne główną klepiskową ulicą Główną jaka się wtedy ciągnęła w pobliżu stojącego tu już od 1859 roku pięknego dworca kolejowego (dzisiejsza ul. 3 Maja), to sosnowieckie elegantki zmuszone były jednak tonąć po kostki w potwornym zalegającym tu niemal wszędzie błocie. A samo tylko pokonanie dawnego wzniesienia (dzisiejsza ul. J. Piłsudskiego) i głównych torów Kolei Warszawsko – Wiedeńskiej – jak wielokrotnie w naszej rodzinie wspominano – zanim powstanie tu w okresie II Rzeczypospolitej Polski z prawdziwego zdarzenia wiadukt kolejowy, to w dni słonecznego i parnego lata, wymagało niezwykłej ekwilibrystyki. Bowiem totalny kurz po przejeździe każdego transportu kolejowego wciskał się nieubłaganie, nie tylko w oczy i do włosów, ale we wszystkie zakamarki ubrania. I unosił się w powietrzu niczym mgławica przez nieskończenie długi jeszcze okres czasu. Natomiast prawdziwą już drogą przez mękę było pokonanie tego wzniesienia suchą nogą w porze deszczowej. Przechodnie musieli bowiem wtedy dokonywać wyjątkowej wprost nie do opisania żonglerki. Wiele więc miejscowych modniś i eleganckich panów – jak wspominali to moi dziadkowie i moja mama – zanim wyruszyło w miasto, czy na pogawędki towarzyskie do kawiarni, a raczej tradycyjnie do herbaciarni, czy nawet w odwiedziny do swych znajomych, czy bliskich z rodziny, o czym się dzisiaj nie wspomina, to nosiło wtedy ze sobą specjalną ściereczkę i szczotkę, by oczyścić zakurzone lub zabłocone miejsca na ubraniu. Inni z kolei mieszkańcy, a była ich zdecydowana większość, raczej w wiecznej pogoni za pracą i pogrążeni myślami jak nędzną pensją wyżywić swą rodzinę, na takie niuanse estetyczne już raczej zbytnio nie zwracali uwagi. Tak zwany „Tunel katowicki” na ulicy J. Piłsudskiego, którego drążenie rozpoczęto w 1927 roku zostanie bowiem dopiero uruchomiony w 1932 roku. Warto więc i o tym pamiętać. Oj warto.

[Zdjęcie nr 21 – źródło: www.fotopolska.eu

Rok 1913. Ulica Starososnowiecka, to obecna ulica J. Piłsudskiego. W miejscu zalegającej poprzez tory Kolei Warszawsko – Wiedeńskiej klepiskowej górki, dopiero w latach 30. XX wieku wybudowano wiadukt kolejowy, popularnie zwany „Tunelem katowickim”.]

[Zdjęcie nr 22. Źródło: www.wikizaglebie.pl (drążenie „Tunelu katowickiego”)]

[Zdjęcie nr 23. Źródło: Narodowe Archiwum Cyfrowe w Warszawie; sygnatura: – 1 – G – 3207. Budowa wiaduktu kolejowego w latach 1930 – 32, przy ulicy Józefa Piłsudskiego. Zwanego popularnie „Tunelem katowickim”.]

Bosi natomiast przechodnie, a tacy też wówczas bywali w Sosnowcu, najczęściej rekrutujący się ze wsi, z przyjezdnych za pracą i chlebem, z przewieszonymi przez ramię na patyku butami, nie budzili więc absolutnie specjalnych sensacji w tym bądź co bądź ale ponoć już wtedy jednym z największych uprzemysłowionych miast w województwie kieleckim. Aby więc poprawić stan nieistniejących jeszcze wówczas chodników w wielu ruchliwych centralnych miejscach Sosnowca łebscy właściciele pięknych kamienic układają więc w pobliżu swych dostojnych budynków specyficzną chodnikową trasę z sosnowych desek, i to wprost na klepisku. By poprzez ten tasiemcowo – chodnikowy szlak, chociaż lokatorzy z ich kamienic, ten króciutki odcinek drogi mogli w dni deszczowe pokonać w miarę suchą nogą. Te w wielu przypadkach spleśniałe i popękane kładki a poukładane w bałaganiarskim stylu – jak to wspominał mój dziadziuś z Katarzyny, Wawrzyniec Doros – były niemal wiecznie widoczne i potwornie szpeciły też miasto, gdyż zalegały tam nawet w dni parnego i słonecznego już lata.

****

 [Źródło, pocztówki nr: 24, 25, 26, 27, 28,28, 29,31 – Pana Pawła Ptak. Dworzec Kolei Warszawsko – Wiedeńskiej w Sosnowcu.]

     Początkowo trasa tej długiej i bajecznej jak na tamte lata kolei kończyła się opodal postawionej tam w 1859 roku stacji kolejowej. Tak ten wyjątkowo piękny obiekt gremialnie starsi wiekowo mieszkańcy Sosnowca wówczas określali. Nazwa dworca kolejowego pojawi się bowiem dopiero w nomenklaturze mieszkańców z tego miasta już znacznie, znacznie później. W założycielskich planach ustalono jednak, że carski odcinek kolei ciągnący się z Warszawy „pobiegnie” jednak jeszcze znacznie dalej, aż poza granicę carskiej Rosji. Łącząc się na moście rzeki Brynicy z linią kolejową pruską i w ten sposób na niemieckim jeszcze wtedy Górnym Śląsku połączy się też z liniami niemieckimi i austriackimi, by w konsekwencji dotrzeć nie tylko do Berlina, ale i nawet do samego Wiednia. Definitywne połączenie z liniami pruskimi i austriackimi nastąpiło więc już w 1862 roku. Tę pierwszą długą trasę kolejową na okupowanych przez carat ziemiach nazwano Drogą Żelazną Warszawsko – Wiedeńską, o czym już wyżej wspominałem. Natomiast popularnie wtedy przez mieszkańców Sosnowca określaną jako Kolej Warszawsko – Wiedeńska. Budowa tej trasy kolejowej w Królestwie Polskim i w konsekwencji połączenie jej z liniami pruskimi i austriackimi, wpłynęła bardzo korzystnie na dynamiczny rozwój nie tylko sosnowieckich wsi i przysiółków położonych w okolicy nowo wybudowanego dworca kolejowego, ale też na inne jeszcze tereny przyszłego rozrastającego się terytorialnie Sosnowca. Postawiony bowiem dworzec kolejowy we wsi Sosnowice, był jak na tamte odległe lata nie tylko wspaniałą rarytasową budowlą, ale z czasem stał się nawet prawdziwym oknem na świat. Jego projektantem był przybysz z dalekich nam Włoch, Enrico Marconi. Podobno zwany na ziemiach polskich z nutą życzliwości po prostu tylko panem Henrykiem. Ten nietuzinkowy i nietypowy oraz wspaniały architekt, zaprojektował bowiem, pośród pośpiesznie stawianych tu fabryk i dymiących już kominów oraz wież kopalnianych, gdzie jeszcze hulał tylko wiatr, ogromną i niespotykaną tutaj budowlę neoklasycystyczną, a był nim przepiękny w wystroju architektonicznym dworzec kolejowy. Niektórzy więc, bardziej już światli ludzie, widzieli w tej budowli pewne wzory jakby zaczerpnięte z Dworca Wiedeńskiego w Warszawie, inni z kolei dostrzegali pewne elementy widoczne na bryle pałacu Wielopolskich z Chrobrza, czy przepięknego w swym architektonicznym wystroju sanatorium w Busku Zdroju. Wg koneserów architektury sam gmach dworca kolejowego składał się z dwóch elementów „dwukondygnacyjnych, z siedmioosiowym ryzalitem w fasadzie frontowej, a elementem późniejszym był dopiero gmach hali głównej”.

****

Wnętrze dworca poznałem już jako dziecko w czasach okupacji niemieckiej, gdyż bywałem tam wiele, wiele razy w odwiedzinach u mojego wujka Wacława Maszczyka, podobnie jak i po 1945 roku, który tak samo jak jego ojciec był też wieloletnim pracownikiem Kolei Warszawsko – Wiedeńskiej. Może jako ciekawostkę tylko wspomnę, że dawniej w sosnowieckim kolejnictwie zarobki w tej branży były tak zdumiewająco wysokie, że mój wujek, Wacław Maszczyk wspólnie ze swoim ojcem Franciszkiem, w okresie II Rzeczypospolitej Polski za pozyskane wynagrodzenie wybudowali na Pogoni przy ulicy Mazowieckiej trzypiętrową kamienicę. A rodzony brat mojego wujka Wacława, Gienek Maszczyk mógł bez jakichkolwiek kłopotów finansowych w tym samym dosłownie czasie ukończyć wyższe studia ekonomiczne w Poznaniu. W tym samym dosłownie czasie, w którym startujący do swego śpiewaczego zawodu jego sosnowiecki kolega, Janek Kiepura, bywał też u niego w Poznaniu, by pozyskać nie istniejące według niego sekrety, jakby się bez większego wysiłku załapać na ten sam kierunek studiów. Mój wujek więc jeszcze z uśmiechem, po latach te koleżeńskie wizyty wspominał, gdyż wtedy ponoć zakłopotany Janek Kiepura był jeszcze niezdecydowany jaki kierunek dalszego zarobkowania na swej drodze życia wybierze, by za kilka lat nie tylko swym śpiewem ale i niesłychany bogactwem nie tylko zachwycić, ale i olśnić nie tylko mego wujka, ale też jego dawnych znajomych oraz kolegów z Sosnowca.

****

Pamiętam wprost doskonale jak w końcowych latach 40. XX w. od strony torów kolejowych, pierwszy peron był jeszcze przecudownie, wręcz uroczo zadaszony i podtrzymywany licznymi wyprofilowanymi słupami żeliwnymi. W wystroju przypominającym stary urokliwy peron krakowski, czy z naszej zagłębiowskiej ziemi – rozkradany już dzisiaj peron z Maczek (dawna Granica). Jeszcze w latach 50. XX wieku dysponował też doskonale wyposażoną starą z XIX jeszcze wieku restauracją, bowiem oprócz samego zabytkowego wystroju pomieszczeń, widziałem też w tym pomieszczeniu cały szereg zabytkowych, dzisiaj już niespotykanych elementów bufetowych. A w rogu pomieszczenia podobnie jak w innych stał już od czasów carskich bajkowo kolorowy kafelkowy piec, opalany jeszcze węglem. We wnętrzach budynku dworca zachowały się wtedy stare, jeszcze dawne poczekalnie dla podróżnych, a w rogach podobnie jak w restauracji błyszczały też kolorowymi kaflami efektowne piece węglowe do ogrzewania tych pomieszczeń. Natomiast wzdłuż  ścian tych pomieszczeń, tak jak w XIX wieku, stały dębowe ławy, a obok nich pośrodku sali ciągnęły się podłużne, ciężkie i niskie stoły. W jednym z pomieszczeń od strony Kościółka Kolejowego jeszcze w latach 50. XX w. funkcjonowała przecudowna bagażownia, podobna zresztą w perełkowym wystroju do tej jaką w latach 70. XX wieku widywałem i podziwiałem na krakowskiego dworcu kolejowym.

****

     Z tą sosnowiecką bagażownią jest związanych wiele niezwykle ciekawych historii. Zresztą poznałem jej przestronne wnętrze wprost doskonale podczas okupacji niemieckiej i zaraz w pierwszych miesiącach po 1945 roku, po, których oprowadzał mnie mój wujek i to wielokrotnie. Zapamiętałem więc szczególnie charakterystyczny od strony głównego dworcowego holu niski ale stosunkowo długi na kilkanaście co najmniej metrów podest, na którym się kładło walizki, kufry, czy inne bagaże, które miały później trafić do wagonu bagażowego. Z tą sosnowiecką bagażownią związana jest dramatyczna z czasów jeszcze okupacji niemieckiej historia pani Elżbiety Zawackiej, ps. “Zelma”, „Sulica” – kurierki Komendy Głównej Armii Krajowej. Myślę, że warto chociażby tylko w wielkim skrócie tę sosnowiecką historię tej niezwykłej bohaterskiej patriotki jednak przypomnieć4/.

     W okresie okupacji niemieckiej jako kurier wielokrotnie przekraczała granice hitlerowskiej Europy5/. Udawała się też w specjalnych misjach do Berlina, skąd przywoziła przekazywane przez rząd polski z Londynu do banków szwajcarskich pieniądze dla Armii Krajowej. Jak słyszałem od mojego wujka Wacława Maszczyka, to ponoć korzystała też z tej bagażowni kilka razy, gdy ukrywała się w sosnowieckim mieszkania u swej rodzonej siostry Klary. Podobno przez długi okres czasu udawało się jej zwodzić Gestapo, w końcu jednak niemiecki kontrwywiad i zapewne też konfidenci, wpadli na jej trop. Ostrzeżona jednak w porę przez sosnowieckich sąsiadów niemal w ostatniej chwili, wycofuje się z zastawionego w mieszkaniu jej siostry Klary gestapowskiego kotła. Podenerwowana kluczy więc jeszcze po ulicach Sosnowca, by tylko zgubić ewentualnych tropiących ją gestapowskich tajniaków. W końcu szczęśliwie dociera do głównego dworca kolejowego i w bagażowni deponuje ciężką walizkę. Częściowo też wypchaną pieniędzmi dla akowców. Polski kolejarz nic nie podejrzewając, z trudem podnosi ją z podestu bagażowego i stękając pod jej ciężarem odniesie ją później trochę jednak dalej, kładąc na dolnej przyokiennej półce. Nie okazując swych napiętych emocji, na pożegnanie otrzymuje jeszcze z dworcowej bagażowni od polskiego kolejarza stosowne, niemiecki pismem zredagowane oficjalne pisemne pokwitowanie. Do, którego już trochę później dołączy też stosowną karteczkę, z odnotowaną przez siebie odręcznie już w pociągu informacją o „wsypie” i depczących po jej śladach gestapowcach. Z niemieckim drukiem pokwitowanie i zapisaną odręcznie karteczkę, oddaje na peronie dworca kolejowego w Krakowie, pani Marii Wittek6/. Bezpośredniej przełożonej z Wojskowej Służby Kobiet. Później pośpiesznie wsiada ponownie do pociągu, by tym razem udać się do Warszawy. Intuicyjnie jednak wyczuwa, że jest dalej jednak śledzona. W okolicy więc Żyrardowa, gdy pociąg przed semaforami troszeczkę tylko zwalnia, nie zastanawia się ani chwili i wyskakuje z niego. Tym samym ratuje też swe życie. W tym samym niemal czasie sosnowieckie Gestapo aresztuje niemal całą jej rodzinę.

****

Jak wspominał – mój wujek Wacław Maszczyk z pogońskiej ulic Mazowieckiej – to był świadkiem jak z dworcowej bagażowni w trakcie swoich krajowych i zagranicznych podróży korzystał też wielokrotnie, znany naszej rodzinie, Janek Kiepura, który z zasady był niemal zawsze obładowany kuframi oraz walizkami oblepionymi kolorowymi naklejkami. Z sosnowieckim dworcem kolejowym jest też związany epilog Poli Negri, a właściwie to Apolonii Chałupiec, czy Barbary Apolonii Chałupiec – polskiej aktorki teatralnej i filmowej, zresztą międzynarodowej gwiazdy ówczesnego kina niemego. W trakcie bowiem podróży w 1919 roku Koleją Warszawsko – Wiedeńską, na trasie z Warszawy do Berlina, została zatrzymana na stacji w Sosnowcu, gdzie zarekwirowano jej ozdobne pudełko z kopią jej pierwszego filmu, pt. „Niewolnica zmysłów”. Ten do końca niewyjaśniony epilog, inni twierdzą, że tylko nieporozumienie, zaowocowało jednak poznaniem komendanta Straży Granicznej, podporucznika WP pana Eugeniusza Dąbskiego. W trakcie rewizji tak oczarowała swym wyglądem i zachowaniem podporucznika Eugeniusza Dąbskiego, że jeszcze tego samego roku, w listopadzie została jego żoną. Podobno akt zaślubin, potwierdzający zawarcie tego związku znajduje się w sosnowieckiej katedrze pw. Wniebowzięcia NMP, przy ulicy Kościelnej. Opatrzony odręcznym podpisem: – „Apolonia hr. Dąmbska – Chałupiec”. Jej dalsze losy z Sosnowcem zawiązały się jednak wyjątkowo krótko. Bowiem już po ślubie zaledwie tylko przez kilka miesięcy zamieszkała w rodzinnej kamienicy Dąmbskich, przy ulicy Kołłątaja 6. Również małżeństwo miało wyjątkowo krótki epilog, gdyż rozpadło się już w 1922 roku. Pola Negri po uzyskaniu prawomocnego rozwodu już nigdy nie powróciła do Sosnowca, a po pewnym okresie czasu, ponoć konkretnie w 1923 roku, na zawsze już opuściła swą Ojczyznę – Polskę. I już nigdy też oficjalnie nie odnotowano jej wspomnień o Sosnowcu.

     Podobnie zresztą jak Janek Kiepura, który po opuszczeniu na stałe Sosnowca, a później nawet naszej Ojczyzny, nie wiemy czy gnany tęsknotą, czy by dalej tylko zaistnieć w pamięci swych rodaków, już tylko sporadycznie swymi króciutkimi jak powiew wiatru wypadami, gdy odwiedzał Polskę, to jakby przy okazji zaglądał też do swojego rodzinnego Sosnowca. Nawet więc huczna ceremonia jego ślubu z panią Marthą Eggerth, ku zaskoczeniu jego sosnowieckich kolegów i wielbicieli oraz wielbicielek jego talentu, odbyła się nie w jego rodzinnym ponoć ukochanym  Sosnowcu, a w Katowicach. O czym lakonicznie wspominała nawet wtedy polska prasa:

GŁOS PORANNY NR 299 ŁÓDŹ SOBOTA 31. X.1936

Ślub Kiepury odbędzie się dziś w Katowicach.

Katowice, 30 101 (PAT)

W sobotę, dnia 31 października pociągiem pośpiesznym z Wiednia przybędzie do Katowic Jan Kiepura wraz z Martą Eggert. Przybywają oni do Katowic w celu wzięcia ślubu w magistracie katowickim w godzinach przedpołudniowych. Po akcie zaślubin odbędzie się obiad w hotelu „Monopol”, dla zaproszonych gości. Państwo Kiepurowie odjadą prawdopodobnie w dniu jutrzejszym o godz. 20 – tej do Berlina”. Koniec cytatu.

     Nie trzeba absolutnie być historykiem, by zdać sobie sprawę, jakie już w 1936 roku III Rzesza Niemiecka osiągnęła apogeum bezprawia i terroryzmu militarnego, gdy do Berlina powracali Państwo Kiepurowie. Tej tematyki historycznej z oczywistych powodów nie będę więc nawet poszerzał. Nie wiem i zapewne już tego trudno obecnie dociec, jak zareagowali też wtedy inni sosnowiczanie, przynajmniej na wydarzenia historyczne do jakich wtedy dochodziło w III Rzeszy Niemieckiej. W takiej sytuacji politycznej, faktem samego powrotu państwa Kiepurów do rozśpiewanego wtedy Berlina, był jednak zaskoczony i niezmiernie też zdziwiony – jak to po latach wspominał – mój wujek, Gienek Maszczyk, który znał stosunkowo dobrze swego kolegę – Janka, gdy jeszcze był kawalerem w Sosnowcu. Warto więc w tym miejscu zadać sobie pytanie retoryczne? Czy Janek Kiepura zdawał sobie też wtedy sprawę w jakim wtedy państwie zdobywa sławę i gromadzi też mozolnie fortunę pieniężną. Również zgodnie z wolą i życzeniem Jana Kiepury, został on pochowany w dalekiej Warszawie. A nie jak to niektórzy sosnowiczanie naiwnie sądzili, że uroczysta ceremonia pochówkowa nastąpi w jego ponoć zawsze uwielbianym Sosnowcu. Na pogońskim rzymskokatolickim cmentarzu, przy uliczce Smutnej, która to zresztą nekropolia czterech wyznań zalega niemal kilkaset metrów opodal jego rodzinnego domu na Starym Sosnowcu. Wydaje mi się, że od osób pomnikowych powinno się jednak wymagać znacznie więcej z zakresu przestrzegania wrażliwości i wyższych wartości ludzkich, niż od setek tysięcy, czy nawet milionów normalnych zjadaczy chleba.

Ale ponoć to już jest takie nasze życie, że niemal każdy z nas ma co najmniej podwójne oblicza. A im bardziej jesteśmy inteligentni i elokwentni to tych oblicz mamy wiele. I to na zawołanie. No cóż. Stawiamy więc naszym celebrytom, ludziom kultury i sztuki nie tylko ławeczki pamięci ale i lukrowane pomniki. Natomiast w wielu przypadkach całkowicie zapominamy o bohaterskich nadludzkich czynach tych Polek i Polaków oraz o przybyszach z poza Polski, którzy w obronie swojej jedynej Ojczyzny – Polski – oddali to co jest za życia najcenniejsze, czyli swe życie.

****

Niestety ale dworcowy stan sanitarno– higieniczny, przynajmniej do lat 50. XX wieku był wprost katastrofalny, przypominał bowiem mimo woli wsie i małe miasteczka z dalekich Kresów Wschodnich. Z tego bowiem co zapamiętałem, to jeszcze w latach 50. XX wieku ubikacje dla podróżnych pozbawione były typowych standardów zachodnioeuropejskich. Nieogrzewane szalety w postaci malutkich zabudowań, ceglasto drewnianych, gdzie strzelisty daszek pokryty był smołowaną papą, zwane przez miejscowych klozetami, podobnie zresztą jak w Maczkach, mieściły się bowiem na dwóch końcach tego wtedy jeszcze niezmiernie długiego peronu. Pozbawione były jednak typowych współczesnych muszli więc potrzeby fizjologiczne podróżni dokonywali w półprzysiadzie, a schorowani i starsi już wiekiem, w rozkroku na stojąco. O podmyciu się, czy skorzystania z papieru toaletowego po wykonaniu potrzeb fizjologicznych, nie było oczywiście wtedy absolutnie jakiejkolwiek mowy. Gdyż taki papier pojawi się dopiero po 1945 roku jako dar serca z USA w paczkach – UNRRA. Na domiar złego wnęka prowadząca do wnętrz tych przybytków – jak to nawet jeszcze autor pamięta – wiecznie pozbawiona była drzwi wejściowych. Dla wielu więc osób, które zmuszone były w trakcie podróży skorzystać nagle z tego „wychodkowego” przybytku napawało to w ich psychice prawdziwą gehennę.

Podobno – jak wspominano to w naszej rodzinie – w okresie zaborów Rosji carskiej we wnętrzach tego dworca wydzielono też o różnym standardzie sypialnie dla przyjezdnych, klasy I ,II i III. Wnętrza tych pomieszczeń, pozbawione już tylko łóżek, były już jednak podczas okupacji niemieckiej zaadaptowane na inne cele.

****

Mniej więcej naprzeciw dworca klejowego, w pobliżu przepięknej prawosławnej carskiej cerkwi, jeszcze w latach 50. a nawet pierwszych latach 60. XX wieku stała stara (z XIX w.) postawiona jeszcze podczas zaborów Rosji „Komora celna”. Taki przynajmniej przekaz pozyskałem w latach 60. XX wieku od mojego znacznie starszego kolegi pana Jerzego Grzędzińskiego, współpracownika z Centrali Handlowej Metali Nieżelaznych w Katowicach. Wielce uczciwego i niezwykle życzliwego i pełnego dobroci serca, mojego wtedy jeszcze kochanego przełożonego. Człowieka bezgranicznie rozkochanego w dziejach Sosnowca i Zagłębia Dąbrowskiego. Czy te przekazy w potwornie zatłoczonym i pędzącym pociągu jednak polegały wówczas na prawdzie historycznej? Podobno tak. Chociaż obecnie na ten temat brak wiarygodnych przekazów źródłowych. Możliwe jednak, że nie potrafiłem do nich skutecznie dotrzeć.

Część uroczego budynku dworca, tę od strony Kościółka Kolejowego, w latach 60. i 70. XX w., niestety, ale jednak już wyburzono, by postawić tam zupełnie inny obiekt całkowicie kolidujący z architektonicznym wystrojem tego zabytkowego obiektu z XIX wieku. Ten nowo postawiony obiekt, i jednocześnie przyklejony do zabytkowego dworca kolejowego stoi tam do dzisiaj i razi swym wyglądem bardziej wrażliwe osoby, które są spragnione pięknej zabytkowej architektury. W tych samych mniej więcej latach i znacznie też późniejszych, dokonano w tym dworcowym budynku i bezpośrednio koło niego takich wprost niesamowitych przeróbek i wyburzeń, że z dawanych zabytkowych elementów już prawie nic nie przetrwało do naszych współczesnych czasów. Szczególnemu jednak unicestwieniu uległy zabytkowe wnętrza i jego strona zachodnia, ta położona od strony torów kolejowych, gdyż zlikwidowano w tej zabudowie nie tylko pochodzący jeszcze z XIX wieku zadaszony peron, ale dosłownie też wszystkie charakterystyczne, malutkie powierzchniowo przybudówki i pomieszczenia przeznaczone dla kolejowego personelu służbowego. Oczywiście nie oszczędzając także starych kas, carskich drzwi i całego szeregu innych jeszcze akcesoriów z tej zabytkowej zabudowy. Jakich przeróbek dokonano z kolei tylko w elewacji zewnętrznej dworca kolejowego (od strony ul. 3 Maja) , to można bez większego już problemu zobaczyć samemu. Wystarczy bowiem tylko porównać stan obecny tego dworca ze starymi pocztówkami.

****

     W zasięgu tylko ludzkiego wzroku, koło dworca kolejowego do lat powojennych, czyli po 1945 roku, zachowało się jeszcze wiele, wiele starych zabytkowych zabudowań. Może nie wszystkie podlegały ocenie według ustanowionego ówczesnego prawa o zabytkach, ale były piękne i niezwykle urocze i jakże typowe dla sosnowieckiej zabudowy. Oczywiście, że większość ich i to zdecydowana, dzisiaj już byłaby w majestacie prawa zaliczona jako zabytek. Nie jestem ich w stanie wszystkich teraz wymieć. Tym bardziej szczegółowo opisać. Stopniowo jednak znikały pod kilofami i buldożerami, ku zdumieniu starych pokoleń sosnowiczan. Takie jednak były wówczas decyzje władz sosnowieckiego Komitetu Miejskiego Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej i Prezydium Miejskiej Rady Narodowej. Współcześnie więc okolice dworca kolejowego pozbawiona zostały starych typowych dla Sosnowca zabudowań. Podobnie jak mnóstwa historycznych jeszcze detali architektonicznych, które zdobiły kiedyś niewyburzone do dzisiaj stojące tam jeszcze stare budowle, w tym i dworzec kolejowy.

     Pisząc ten kolejny już artykuł o dziejach Sosnowca, podobnie jak inne, absolutnie nie kierowałem się hipokryzją, czy dokuczeniem komuś, a tym bardziej obrażeniem jego wizerunku o ludziach i historii tego miasta. Mojego przecież rodzinnego miasta. I to jeszcze do tego wielopokoleniowego. Miałem tylko zamiar przypomnieć merytoryczne historyczne fakty z przeszłości Sosnowca, które wielu współczesnych publicystów i historyków, nie wiem dlaczego ale najczęściej jednak lukruje, czy wręcz nawet zakłamuje. Tworząc w ten sposób bajki, legendy i mity, a nie przedstawiając historyczną prawdę obiektywną o tym pięknym kiedyś mieście.

  ……………………………………………………………………………………………………………………..

Wszelkie prawa zastrzeżone. Żadna część tej publikacji nie może być reprodukowana, przechowywana w systemach przetwarzania lub odzyskiwania danych, ani przekazywana w jakiejkolwiek postaci elektronicznej, odbitki kserograficznej, nagrania lub jakiejkolwiek innej bez uprzedniej pisemnej zgody autora tego artykułu.

Pierwotny artykuł autora został opublikowany we wrześniu 2014 roku. Tekst tego artykułu uzupełniono w grudniu 2014 roku. Po raz kolejny w listopadzie 2017 roku znacznie go jeszcze poszerzono o tekst i nowe pozyskane stare pocztówki.

Przypisy i publikacje:

1 – Miasto Sosnowiec prawa administracyjne uzyskało w 1902 roku. W jego skład weszły wtedy następujące wsie i przysiółki: Stary Sosnowiec, Pogoń, Sielec, Kuźnica, Środulka, Radocha, Ostra Górka.

2 – Wg Wikipedii A, na dzień 9.XI.2017 – „Wierszyna (ros. Вершина lit. “Szczyt”) – wieś na Syberii nad rzeką Idą (Ида) położona około 100 kilometrów na północ od Irkucka i 20 km na północny wschód od Tichonowki (Тихоновка) niemal w samym centrum Ust-Ordyńskiego Okręgu Buriackiego w obwodzie irkuckim. Liczy 529 mieszkańców (2002 r.).

Wieś została założona przez polskich, co warto podkreślić dobrowolnych, emigrantów głównie z Zagłębia Dąbrowskiego(Zachodniej Małopolski), którzy osiedlili się tu około 1910 roku. W Wierszynie oraz przyległych wioskach – Dundaju (Дyндай), Chonzoju (Хонзой) i Naszacie (Нашата) – mieszka łącznie około 300 polskich rodzin; wraz z kilkoma rodzinami buriackimi i rosyjskimi jest to około 1000 osób. Obecnie płynnie językiem polskim posługuje się tylko niewielka grupa mieszkańców wsi, wynika to głównie z wieloletniego braku kontaktu z Polską. W Wierszynie działa wiejska szkoła (zajęcia prowadzone są w języku polskim) oraz stojący w centralnym miejscu drewniany kościółek w którym funkcję proboszcza pełni o. Karol Lipiński. We wsi działa Dom Polski pełniący funkcję domu kultury i miejsca spotkań mieszkańców z amfiteatrem i skansenem”. Koniec cytatu.

3 – W 1888 roku do sosnowieckich wsi dociera druga Droga Żelazna Iwanogrodzko-Dąbrowską i w tym samym ponoć też mniej więcej roku zakończono też główne prace przy wznoszeniu Dworca Południowego. W przeciwieństwie do Kolei Warszawsko – Wiedeńskiej, była to jednak kolej szerokotorowa, wg. standardów rosyjskich (1524 mm). Po odzyskaniu niepodległości w 1918 roku, tory tej kolei zostały usunięte, a na dawnym torowisku ułożono już tory z normalną szerokość 1435 mm.

Podobno za czasów Rosji carskiej szerokotorowa bocznica kolejowa dochodziła aż do klepiskowej jeszcze wtedy drogi. późniejszej uliczki Kościelnej i kończyła swa trasę w okolicach „Lasku sosnowieckiego”. Taką przynajmniej informację pozyskałem w pierwszych latach XXI wieku, od znajomego mężczyzny, wiekowego już i rodowitego mieszkańca z tej ulicy.

4 – Elżbieta Zawacka, pseud. „Zelma”, „Sulica”, „Zo” (ur. 19 marca1909 w Toruniu, zm. 10 stycznia2009). Podczas okupacji niemieckiej znana kurierka Komendy Głównej Armii Krajowej w Warszawie. Była jedyną kobietą spośród 15 kandydatek, która przeszła trening i go ukończyła pomyślnie. Później po zrzucie spadochronowym nad okupowaną Polską, służyła w szeregach specjalnej jednostki cichociemnych. Z wykształcenia matematyczka. Profesor nauk humanistycznych specjalizująca się w historii najnowszej. Jako ciekawostkę warto przypomnieć, że była drugą Polką w historii Wojska Polskiego awansowana do stopienia generała brygady.

5 – Katarzyna Minczykowska, „Cichociemna. Generał Elżbieta Zawacka „Zo”, Oficyna Wydawnicza Rytm, 2014.

6 – wg pana Michał St. de Zieleśkiewicz z publikacji internetowej (z dnia 27 listopada 2017 r.):

Sto piętnaście lat temu, 16 sierpnia 1899 roku przyszła na Świat pierwsza Polka, która uzyskała stopień generalski – Pani generał Maria Stanisława Wittek. Przyszła na Świat w rodzinie działacza PPS i francuski. W wyniku prześladowań przez Rosję carską, Państwo Wittekowie przenieśli się do Winnicy a następnie do Kijowa. Jeszcze jako uczennica, wstąpiła do POW w 1918 roku Powszechna Organizacja Wojskowa, powstała, w 1914 roku z inicjatywy Józefa Piłsudskiego w wyniku połączenia działających w Królestwie Polskim konspiracyjnych grup Polskich Drużyn Strzeleckich i Związku Walki Czynnej w celu walki z rosyjskim zaborcą.

Była członkinią III Polskiej Drużyny Harcerskiej w Kijowie, była studentka wydziału matematyki, jedyna kobieta na Uniwersytecie Kijowskim. W ramach POW, Pani Maria Wittek ukończyła kurs wywiadowczy i szkołę podoficerską. W tym czasie szefem POW był pułkownik Leopold Lis-Kula, prywatnie narzeczony Pani Marii Wittek. Pułkownik Leopold Kula -Lis, dwukrotnie odznaczony złotym Orderem Virtuti Militari.

Pisano o nim pieśni, jego imieniem nazywano szkoły, ulice, place. Był jednym z największych bohaterów II RP i jednocześnie najmłodszym pułkownikiem Wojska Polskiego, wybitnym legionistą i żołnierzem Polskiej Organizacji Wojskowej.

Już w lipcu 1919 roku Pani Maria Wittek objęła kierownictwo Wydziału Wojskowego POW. W momencie wkroczenia Wojska Polskiego do Kijowa przeszła do służby w sztabie (wywiad) III, a później VI Armii dowodzonej przez generała Wacława Teodora Iwaszkiewicza-Rudoszańskiego. W ramach Ochotniczej Legii Kobiet (OLK) – polska ochotnicza organizacja wojskowa utworzona we Lwowie w 1918 roku przez kobiety, pragnące pomóc polskim żołnierzom w walce o niepodległość Polski.

Za obronę Lwowa otrzymała srebrny order Virtuti Militari.

W 1922 roku ukończyła kurs w Szkole Podchorążych Piechoty w Warszawie i została jedną z 4 kobiet oficerów Wojska Polskiego.

Już w wolnej Polsce, w latach 1928–1934 była Komendantką Naczelną Przysposobienia Wojskowego Kobiet, od 1935 naczelnikiem Wydziału Wychowania Fizycznego i Przysposobienia Wojskowego Kobiet w Państwowym Urzędzie Wychowania Fizycznego i Przysposobienia Wojskowego.

W czasie wojny obronnej we wrześniu 1939 roku była Komendantką Główną Kobiecych Batalionów Pomocniczej Służby Wojskowej w stopniu pułkownika, który otrzymała 15 IX 1939 r. Od października 1939 do stycznia 1945 stała na czele Wojskowej Służby Kobiet w Komendzie Głównej Związku Walki Zbrojnej – Armii Krajowej.

W Powstaniu Warszawskim walczy w stopniu pułkownika.

Po upadku Powstania Maria Wittekówna znalazła się w gronie współtworzących konspirację antysowiecką o kryptonimie „Nie” – „Niepodległość”

Po wojnie aresztowana przez zbrodniczą żydokomunę. Po wyjściu z więzienia pracowała jako kioskarka “Ruch “

Prezydent Lech Wałęsa, mianował Ją 2 maja 1991 na stopień generała.

Stopień generalski Pani Marii Wittek wręczyli minister w kancelarii prezydenta Lecha Kaczyńskiego i wiceminister obrony Bronisław Komorowski…[…]…. Do końca życia Pani generał pobierała emeryturę w wysokości około 500 zł wypracowaną w kiosku “Ruchu”.

Zmarła w Warszawie 19 kwietnia 1997 roku mając lat 98 w mieszkaniu u Sióstr Urszulanek, przy ulicy Wiślanej 2 dawniej Gęsia”. Koniec cytatu.

7 – wspomnienia pozyskane od rodziców oraz wspomnienia własne od czasów okupacji niemieckiej, jak również pozyskane od znajomych, kolegów i przyjaciół z Sosnowca.

 

Autor bardzo serdecznie dziękuje za możliwość bezpłatnej publikacji zdjęć Szanownym Paniom: Renacie Balewskiej z Narodowego Archiwum Cyfrowego w Warszawie i Danucie Bator z Fotopolska.eu. Dziękuję też Szanownemu Panu Dariuszowi Jurkowi, Prezesowi Forum dla Zagłębia Dąbrowskiego. Jak również mojemu przyjacielowi, znanemu propagatorowi przeszłości Sosnowca, panu Pawłowi Ptak – redaktorowi naczelnemu internetowego portalu – „Sosnowiec Archiwum” oraz też wielu, wielu innych przekazów internetowo informatycznych. Pan Paweł Ptak jest też jednym z organizatorów niezwykle ciekawych spotkań w „STACJI SOSNOWIEC” ze znanymi historykami, aktorami teatralnymi, sportowcami, trenerami i wieloma, wieloma jeszcze innymi osobami promującymi dzieje Sosnowca.

Składam też serdeczne podziękowanie i wyrazy głębokiej wdzięczności Szanownemu Panu Mariuszowi Rzepka za możliwość opublikowania zdjęcia nr 6A z portalu internetowego:- www.StareMiejsca.pl

 

Uprzejmie przypominam, że wszystkie artykułu autora – Janusza Maszczyka – jak do tej pory są publikowane bezinteresownie. Z tego tytułu nie korzystałem więc dotąd nigdy i nie czerpię też nadal żadnych korzyści materialnych, ani też innych jakichkolwiek profitów, poza satysfakcją autorską.

Katowice, listopad  2017 rok

 

                                                                                                                                 Janusz Maszczyk

 

 

 

 

Bear