Janusz Maszczyk: W oparach dymów i gwiżdżących parowozów
[Po lewej rysunek autora. Lata 20. XX wieku. Skrzyżowanie ulic Warszawskiej i Modrzejowskiej. Tak zwana „bocznica kolejowa niwecka”.]
Jak wspominał mój ojciec swe dawne jeszcze dziecięce lata, to często gawędzono w jego rodzinnym gronie. Najczęściej jednak analizowano bieżące sprawy i snuto wspomnienia za zastawionym stołem w trakcie okolicznościowych rodzinnych spotkań. Pełnym wtedy słodkich i pachnących przysmaków oraz dochodzącego herbacianego aromatu z dymiącego w kuchni samowaru. A były to wówczas jeszcze czasy zaborów Rosji carskiej. Wtedy to, w trakcie takich, najczęściej namiętnych i burzliwych dyskusji, nikt nawet jeszcze nie przypuszczał, że dalsze losy jego rodzinnej ziemi – pogońskiego „Wygwizdowa” – i powiązanych też z tym terenem niewidzialnymi nićmi okolic, potoczą się niczym piękny sen. A być może nawet, jak bajkowa sentymentalna i romantyczna opowieść. Bowiem już za czasów jego rodziców, KOLEJ WARSZAWSKO – WIEDEŃSKA wreszcie w 1859 roku dotrze do osady Sosnowice, by w 1902 roku już po przyłączeniu do niej jeszcze okolicznych kilku wsi i przysiółków powstało miasto Sosnowiec. Jak na owe czasy było to wówczas wprost epokowe wydarzenie, gdyż po raz pierwszy kolej normalnotorowa, wg standardów stosowanych już w krajach zachodnioeuropejskich pojawiła się na terytorium ówczesnej Rosji carskiej. A konkretnie, to na ziemiach polskich, które w tamtym czasie były jeszcze pod zaborami Imperium Carskiego.
Były to wówczas jeszcze jednak tak odległe lata, że pojęcie ZAGŁĘBIA DĄBROWSKIEGO jeszcze nie istniało. Nawet w wyobraźni naukowców. Dopiero wiele lat później to regionalne określenie zostanie już na stałe zakodowane w kanonach wiedzy geograficznej i historycznej.
Gdy jeszcze mieszkałem na stałe do 1963 roku w Sosnowcu, to wśród moich znajomych, kolegów i przyjaciół, w trakcie niektórych towarzyskich rozmów, toczących się na zupełnym luzie, funkcjonowała wtedy jakaś taka dziwna, niezrozumiała jednak absolutnie dla mnie atmosfera. A było to przecież wyjątkowe towarzystwo, w którym jedni dysponowali już glejtem wyższego magisterskiego wykształceniem i doktoratem, a dosłownie tylko nieliczni z tego towarzystwa uczęszczali jeszcze do sosnowieckich liceów lub techników. Jak sobie to obecnie, po wielu, wielu już latach przypominam, to dominowała wówczas jakaś taka dziwna atmosfera, przypominająca z jednej strony skrępowanie, czy wręcz nawet niezrozumiałą wstydliwość. By czasem tylko w trakcie toczącej się rozmowy nie odkryć swych prawdziwych rodzinnych korzeni, a wywodzących się najczęściej z polskiej wsi. A przecież większość z nich, o czym doskonale już wtedy wiedziałem swym rodowodem pośrednio, lub bezpośrednio sięgała okolicznych, a nawet i dalszych wsi. Zanim ich rodzice po dotarciu tutaj za pracą i chlebem nie zostali robotnikami, lub po 1945 roku już urzędnikami, czy nawet dyrektorami zakładów pracy. Ilekroć więc tylko w trakcie tych dyskusji podejmowaliśmy ten dla nich drażliwy, czy wręcz nawet wstydliwy temat, to zawsze w moim gronie znalazły się też i takie osoby, które zamiast kontynuować merytorycznie zasadniczą tematykę, to zażarcie, wbrew temu co o nich wiedziałem, zawsze twierdziły, że to zagadnienie nie jest im absolutnie znane. Bowiem ze wsią nie mają nic wspólnego, gdyż oni to się już urodzili w dużym europejskim mieście, a jest nim Sosnowiec. Z tego co widzę obecnie, to jednak nadal wstydzimy się wsi. A przecież polska wieś ze swymi pięknymi regionalnymi tradycjami, kulturą i wiarą chrześcijańską oraz zwyczajami, to przecież jest bardzo ważną częścią naszego polskiego dziedzictwa narodowego.
Ja natomiast nigdy z tym zagadnieniem nie miałem absolutnie żadnych problemów, gdyż zawsze z dumą podkreślałem, że moje korzenie rodzinne wywodzą się po prostu ze wsi. Bowiem mój dziadziuś, Wawrzyniec Doros, ze strony mojej mamy, zanim osiadł w drugiej połowie XIX wieku na Katarzynie, to miał rodzinne korzenie pińczowskiego chłopa. Sam natomiast był już wtedy bibliotekarzem u państwa Wielopolskich. Mama moja z kolei urodzona już na Katarzynie w 1905 roku ukończyła w Sosnowcu Państwowe Seminarium Nauczycielskiego Żeńskie im. Marii Konopnickiej. Natomiast mój ojciec Ludwik Maszczyk, urodził się w 1895 roku już na terenach pogońskiego „Wygwizdowa”, w malutkiej, bowiem zaledwie dwukondygnacyjnej chatce kamienno – drewnianej, która stała tuż, tuż przy zarośniętej dzikimi krzakami piaszczystej jeszcze wtedy uliczce Małaja (po polsku zwana Małą; dzisiaj uliczka Kolibrów). A były to jeszcze czasy, gdy te polskie ziemie okupował moskiewski carat. Natomiast tereny te były jeszcze wtedy zagubiony wsiami i przysiółkami, zalegającymi pośród kolorowych pól, zielonych łąk i pachnących żywicą sosnowych lasów. Sam natomiast ukończył już za czasów Rosji carskiej sosnowieckie gimnazjum i posługiwał się biegle, w mowie i piśmie, dwoma obcymi językami (niemieckim i rosyjskim). Mimo, iż jego ojciec, Franciszek Maszczyk, był jeszcze w Żarkach szewcem, a już później po dotarciu do wsi pogońskiego „Wygwizdowa”, został robotnikiem w „Rurkowni Huldczyńskiego”. Stąd może w przeciwieństwie do innych, absolutnie nigdy nie prześladowały mnie hipokryzyjne fobie towarzyszące niejednokrotnie większości sosnowiczan, którzy w te strony przybyli kiedyś ze wsi za pracą i chlebem. W związku z tym możliwie, że dlatego właśnie nigdy też nie starałem się malować daltonistycznymi kolorami przeszłości mojego miasta Sosnowca1/. A nawet jak to niektórzy za czasów PRL czynili i czynią to też obecnie, wręcz maniakalnego traktowania go niczym wielkiej metropolii zachodnioeuropejskiej.
****
Aby chociaż pobieżnie zrozumieć i jednocześnie też realistycznie zagłębić się w klimat tamtych odległych historycznie lat, to cofnijmy się chociaż na chwilę i pobudźmy też swą wyobraźnię w dalekie mroki naszej przeszłości. Są to jeszcze pierwsze lata drugiej połowy XIX wieku. Tutejsze ziemie nadal jeszcze tkwią w okowach zaborczej Rosji carskiej. Wprawdzie w 1863 roku po wyzwoleniu przez Powstańców Styczniowych ziem Zagłębia Dąbrowskiego, wymodlona i utęskniona wolność wreszcie tu zawita i nasyci promienną radością polskie serca, ale zaledwie tylko na kilkanaście dni, gdyż wojska carskie ponownie wkroczą na te tereny i zabór tych ziem przez Rosję carską będzie jeszcze trwał do 1914 roku. Z kolei administracja rosyjska i organy represji z jeszcze większą furią i perfekcją niż dotychczas, zastosują drakońskie środki wobec tutejszej ludności. Takie środki, które ponownie na kilkadziesiąt lat sparaliżują wszelkie dążenia Polaków, by wreszcie wyrwać się z zaborczych kajdan ucisku i niewoli. Obudzenie więc polskich sumień wolnościowych nastąpi dopiero w 1905 roku, ale i te działania po zastosowaniu znanych nam Polakom środków makiawelizmu, w postaci „kija i marchewki”, znowu przywrócą stan poprzedni. Zdecydowana więc większość Polaków, co w zasadzie zawsze bywa normą, będzie więc znowu prezentowała postawę apatii i uśpienia. Oczywiście niektórzy jak to w codziennym życiu bywa dalej będą prezentowali postawę typową hipokryzji. Pozostali natomiast Polacy, pogodzą się z poddańczym losem. Niestety ale będą też i tacy osobnicy, którzy jawnie oraz bezwstydnie przyjmą postawę serwilistyczną, a nawet tak jak dawniej podejmą działalność agenturalną z caratem i zagrają w tej samej orkiestrze kłamstwa, zdrady narodowej i obłudy. Tylko więc nieliczni, przed którymi jednak ze strachu zamykano okiennice w swych domach, poderwą na nowo do walki te wątpiące w zwycięstwo masy, by w 1918 roku przywrócić wreszcie wszystkim zamieszkującym te tereny ludziom,utęsknioną i wolną oraz wymodloną i suwerenną już Ojczyznę – II Rzeczpospolitą Polskę.