Janusz Maszczyk: Unicestwione osiedla

„Szukałem tego w Paryżu,
szukałem w Berlinie i Rzymie,
a to za oknem było i miało polskie imię”.
Julian Tuwim

Dla kart przeszłości tej ziemi, nie są to absolutnie kosmiczne lata. Jednak u współczesnych badaczy, którzy nie znają tych stron z autopsji, budzą już wiele pytań, więc najczęściej by głód swej niewiedzy zaspokoić sięgają do opublikowanych już współcześnie źródeł opisujących te tereny. A w nich najczęściej młodzi wiekiem historycy, nie znający tamtych lat z autopsji, nie zawsze więc przekazują prawdę obiektywna. I tak mimo woli,w wyniku powielania kolejnych błędnych informacji, powstają na temat niektórych dawnych już fabrycznych osiedli mieszkaniowych opracowania pełne jednak nierzetelnych informacji. Jaka więc w końcu jest prawdziwa historia związana z powstawaniem i unicestwieniem tych dwóch osiedli mieszkaniowych i jak się one kiedyś prezentowały?

„BIAŁE DOMY”, KTÓRE CO NOC MI SIĘ ŚNIĄ………
Już w drugiej połowie XIX wieku do zagubionej wsi Pogoń, rozciągającej się pośród rozległych kolorowych pól, łąk i szumiących jeszcze wtedy lasów, docierają pierwsi emisariusze państwa Huldschinsky’ch, by dokonać na korzystnych dla siebie warunkach zakupów ziemi pod kolejną już fabrykę. Bowiem już jedną dobrze prosperującą hutę posiadają w Cesarstwie Niemieckim w ówczesnym mieście o nazwie Gleiwitz (obecne Gliwice). Wybrany przez nieznanych nam dzisiaj emisariuszy teren na budowę podobnej jak w Gliwicach, też dużej fabryki jak się okazuje jest wyjątkowo korzystny, gdyż jest rozlokowany dosłownie obok pociągniętej tuż, tuż już w 1859 roku linii kolejowej, zwanej Drogą Żelazną Warszawsko-Wiedeńską (Варшавско-Венская железная дорога). Ponadto opodal tego terenu wije się do tego jeszcze krystalicznie czysta rzeka – Czarna Przemsza. A zasoby czystej wody i to w dużych ilościach są też niezbędne by fabryka mogła dobrze prosperować i przynosić dochody. Usytuowanie więc fabryki nie tyle w pobliżu, ale dosłownie na styku z centralną linią kolejową, w takich interesach szczególnie się liczy, gdyż pozwalała to właścicielowi na wyjątkowo korzystnych warunkach niż inni tutejsi inwestorzy, którzy znacznie dalej rozlokowali swe zakłady pracy, na szybki, niemal błyskawiczny transport wyprodukowanych w fabryce towarów. Wstępne rozmowy ponoć początkowo przebiegały jednak jak po przysłowiowej grudzie, gdyż każda ze stron starała się na tym interesie coś bardziej intratnego ugrać. W wyniku kolejnych już jednak pertraktacji, Johannes Maria Graf von Renard za pośrednictwem swego plenipotenta, w końcu odsprzedaje jednak te tereny Samuelowi Huldschinsky’emu1/.
A sytuacja w tym okresie na tych terenach staje się dla zagranicznych inwestorów wprost bajecznie korzystna. Równoczesne bowiem uwłaszczenie chłopów w Królestwie Polskim radykalnie pozbawiło dawnych właścicieli ziemskich niemal bezpłatnej siły roboczej i tym samym zmusiło ich do przestawienia się na gospodarkę opartą na zasadach kapitalistycznych. W takim więc systemie gospodarczym największe zyski przynosiło uruchamianie dużych zakładów przemysłowych i kopalń, gdyż surowiec w postaci węgla kamiennego akurat na tym terenie zalegał niemal wszędzie. Z kolei sytuacja dla inwestorów zagranicznych o tyle stała się jeszcze bardziej korzystna niż dotychczas, bowiem nie tylko w mig można było już pozyskać tanią siłę roboczą, ale nastąpiły też istotne zmiany w dotychczasowym systemie celnym. W tym samym bowiem niemal czasie Imperium Rosyjskie w walce o wpływy i pozyskanie kapitału, wprowadziło w życie bardzo korzystne dla inwestorów zagranicznych cła, w wyniku których z dnia na dzień nieopłacalny staje się eksport wszelkich towarów z Niemiec do Cesarstwa Rosyjskiego. Inwestorzy, głównie niemieccy lokują więc w pośpiechu swój kapitał w Królestwie Polskim, skąd mogą już teraz bez opłat celnych wysyłać wyprodukowane towary na bezkresne obszary Rosji. A przecież wśród takich europejskich graczy liczy się przecież tylko interes i wielka bajeczna kasa, a nie altruizm jak to naiwni mogą sądzić.
W roku 1881 na zakupionym wzdłuż linii kolejowej terenie, powstaje więc w stosunkowo szybkim tempie, a później jeszcze znacznie się rozbudowuje fabryka, która już niebawem przeobrazi się w dużą hutę żelaza, ba nawet jedną z największych w Zagłębiu Dąbrowskim. Dosłownie obok tej fabryki i troszeczkę jeszcze dalej powstaną też jeszcze inne zakłady pracy. Bowiem druga połowa XIX wieku na tych terenach, podobnie jak i pierwsze lata XX wieku jest w pewnym stopniu porównywalna do bumu przemysłowego jaki miał wtedy miejsce nawet w Stanach Zjednoczonych Ameryki Północnej. Fabryki, huty, kopalnie i cały szereg jeszcze innych zakładów pracy powstają więc na tych rozległych zagłębiowskich terenach w takim tempie i tak błyskawicznie, i w takich ilościach, że wzbudzą nawet podziw wśród znawców tematyki inwestycyjnej oraz wyzwolą też niedowierzanie wśród ludzi nauki z Królestwa Polskiego i z Imperium Rosyjskiego. Wieści o powstających fabrykach i kopalniach na tym prawie bezludnym terenie docierają więc błyskawicznie do zabiedzonych i przeludnionych wsi w Królestwie Polskim. Podaż na siłę roboczą na tych wiejskich terenach rośnie więc z dnia na dzień i nabiera coraz to większej dynamiki. W takich konkurencyjnych sytuacjach i w walce o korzyści materialne, gdy jeden kapitalista drugiemu podkłada nogę, w pewnej chwili zaczyna więc na gwałt brakować wykwalifikowanych pracowników. Przybysze, głównie ze wsi przede wszystkim szukają miejsca zatrudnienia, ale równocześnie też jako takich warunków do zamieszkania. Fachowcy z kolei, a takich zawsze w tym na gwałt uprzemysławianym środowisku brakuje, wyczuwając koniunkturalną dla siebie sytuację, podbijają więc zręcznie u właścicieli zakładów pracy cenę swej wartości. Z kolei właściciele aby najzdolniejszych w swoim zakładzie zatrzymać i na gwałt pozyskać jeszcze nowych, budują więc ze swej kiesy osiedla mieszkaniowe.
I tak już pod koniec XIX wieku, stopniowo zaczynają w okolicy fabryki Samuela Huldschinsky’go powstawać fabryczne osiedla dla urzędników i robotników2/. Właściciel, a później właściciele z tej fabryki, gdyż ojca ponoć też wspierają jeszcze jego synowie, przystąpili więc już pod koniec XIX wieku do budowy trzech fabrycznych osiedli mieszkaniowych. Jedno osiedle dla robotników zostanie więc już niebawem wybudowane tuż, tuż obok „Rurkowni Huldczyńskiego”, przy wijącej się jeszcze wtedy wiejskiej piaszczystej drodze, która dopiero później otrzyma nazwę uliczki Nowopogońskiej, dwa znacznie większe powstaną obok dzisiejszych nowosieleckich basenów kąpielowych, a trzecie już tylko dla kadry kierowniczej i urzędniczej, przy obecnym Placu Tadeusza Kościuszki i jeden willowy budynek też dla kierowników i urzędników ciut, ciut, troszeczkę jednak dalej od strony przyszłego centrum Sosnowca.
****
Pierwsze zabudowania robotniczego osiedla, zwanego przez miejscowych jako „Białe Domy” stawiano już pod koniec XIX wieku, mniej więcej po lewej stronie drogi widocznej na poniższym zdjęciu, naprzeciw stojącego dymiącego niemiłosiernie parowozu z doczepionymi doń wagonami. Jako ciekawostkę może jeszcze podam, że z kolei widoczna furmanka stoi dosłownie w centrum dzisiejszego Placu Tadeusza Kościuszki. A są to jeszcze jak mniemam, albo końcowe już lata zaborów Rosji carskiej, lub co najmniej pierwsze lata wolnej i niepodległej już II Rzeczypospolitej Polski, gdyż na horyzoncie nie tylko są już widoczne stojące zabudowania fabryczne dietlowskiego osiedla przy dawnej piaszczystej jeszcze wtedy uliczce Parkowej (w pobliżu dzisiejszej estakady wawelskiej), ale są też widoczne wieże Cerkwi Świętego Mikołaja Cudotwórcy (cerkiew powstała w 1905 roku)3/.


[Powyższe zdjęcie źródło: www.fotopolska.eu. Opis pod zdjęciem: Sosnowiec 1918 – 1939.
Według autora. Kanionowy klepiskowy wiejski trakt z 1907 roku ulicy Szerokiej, w latach 1939- 1945 ulica Garten (Ogrodowa), po 1945r. ulica 3 Maja, później Stalinogrodzka, a od 30.X.1956r. ulica Czerwonego Zagłębia, a obecnie Plac Kościuszki.]

Robotnicze osiedle mieszkaniowe powstawało więc w terenie, gdzie jak na powyższym zdjęciu doskonale jeszcze widać, po jednej stronie dominował już przemysł i dymiące kominy, a po drugiej stronie kolei wiejski pejzaż i szerzący się wokół niemiłosierny bałagan. Droga, a nie ulica, jeszcze wtedy nie tylko była byle jak wytyczona i piaszczysta, ale do tego jeszcze od strony linii kolejowej oddzielono ją podkładami kolejowymi, określanymi już jednak wtedy z zachwytem jako ozdobny parkan, co współcześnie zakrawa na kpinę. Duży fragment tych prostackich carskich parkanów przetrwa jeszcze do lat 60. XX wieku. Już na wstępie pragnę jednak rzetelnie podkreślić, że klucze do mieszkań nie tylko na tym osiedlu otrzymywali wtedy tylko nieliczni robotnicy. To było swoiste, wprost totolotkowe wyróżnienie, by spośród grubo ponad kilkuset zatrudnionych robotników w „Rurkowni Huldczyńskiego” otrzymać upragniony klucz do swojego wymarzonego w snach i na jawie lokalu. O tym zjawisku niestety ale trzeba pamiętać w trakcie zapoznawania się z opisem sosnowieckich osiedli mieszkaniowych, gdyż w literaturze historycznej nie wiem dlaczego, ale na ten istotny przecież fakt jednak nie zwraca się absolutnie żadnej uwagi. Osiedle to w stosunku do drugiego też robotniczego, a rozlokowanego przy uliczce Nowopogońskiej było jednak zupełnie odmiennie zabudowane nie tylko pod względem architektonicznym, ale też pod względem lokalizacji samych budynków mieszkalnych, ich dozorowania, usytuowania komórek wraz z pralniami i suszarniami oraz zalegającymi na tym terenie rozległymi powierzchniami pracowniczych ogródków.


[Źródło: Narodowe Archiwum Cyfrowe (syg. 1 – G- 1763. Fabryka Lin i Drutu S.A. w Sosnowcu.
Wg autora na powyższym zdjęciu utrwalono manifestację patriotyczną na Placu Tadeusza Kościuszki, jaka miała miejsce już w wolnej i niepodległej Polsce po 1918 roku, ale przed 1938 rokiem. Na zdjęciu na horyzoncie widoczna cerkiew Świętego Mikołaja Cudotwórcy, a przed nią już rząd wykończonych budynków dietlowskiego osiedla mieszkaniowego, jakie stały przy dawnej ulicy Parkowej. Po lewej stronie troszeczkę w głębi zdjęcia widoczny już fragment jednego budynku z osiedla robotniczego – „Białe Domy”. Ten budynek stoi tam jeszcze do dzisiaj. Natomiast, ciut, ciut dalej obok tego budynku, widoczny fragmencik dawnych dwupiętrowych komórek i pomieszczeń do prania i suszenia bielizny oraz wijący się płot jaki odgradzał pracownicze ogródki z robotniczego osiedla, a jeszcze dalej płot odgradzający dietlowskie osadniki wodne i tereny ściekowo – przemysłowe oraz 8. hektarowe ogrody warzywno – owocowe (dzisiejsze tereny Parku Sieleckiego położone pomiędzy rzeką Czarną Przemszą, a ulicą 3 Maja). Po prawej stronie duży fragment kamiennego muru, który się tylko ciągnął do „Białych Domów” postawiono w trakcie upiększania Palcu Tadeusza Kościuszki – w latach 1917 – 1918.]

[Źródło: pan Paweł Ptak. Cerkiew Świętego Mikołaja Cudotwórcy w Sosnowcu przy uliczce Parkowej.]
****
Właściwie to wielu współczesnych mieszkańców Sosnowca absolutnie o tym nie wie, że na tym rozległym terenie, pomiędzy rzeką Czarną Przemszą, a linią Kolejową Warszawsko – Wiedeńską, stało przez dziesiątki lat, i to już od czasów zaborów carskich, nie jedno osiedle, ale dwa zupełnie różniące się między sobą osiedla robotnicze. Różnic oczywiście jak w takich sytuacjach bywa, było bez liku. Najważniejsze z nich charakteryzowały się w zupełnie odmiennej zabudowie architektonicznej samych budynków mieszkalnych jak i w budynkach o charakterze użyteczności publicznej oraz w ich usytuowaniu na tym rozległym terenie. Pierwsze nie do ogarnięcia ludzkimi zmysłami wyburzenia nastąpiły już po koniec lat 60. XX wieku.Wyburzenia i tworzenie na tych terenach nowej tkanki zabudowy przybrały już jednak tak niewyobrażalne oblicze, że właściwie w ciągu zaledwie tylko kilkunastu lat zniknął z powierzchni ziemi olbrzymi fragment sosnowieckiej dzielnicy, którą mieszkańcy tej ziemi wznosili od czasów końcowych lat XIX wieku. Obecnie więc te tereny już w niczym absolutnie nie przypominają tych jakie tu były jeszcze widoczne w latach 60. XX wieku. Skala bowiem niewyobrażalnych wyburzeń i zmian infrastruktury, na tym tylko terenie, uległa aż takim niewyobrażalnym przeobrażeniom, że aby przybliżyć wizualnie opis tematyczny tylko tych dwóch osiedli, to zmuszony jestem posłużyć się poniższym odręcznym szkicem, który jak mi się wydaje, bardziej czytelnie jednak przemówi do czytelnika, niż tylko przekaz w postaci suchych słów.

[Szkic sytuacyjny dawnego osiedla robotniczego, zwanego popularnie jako „Białe Domy”. Oznaczenia:- 17 – „Rurkownia Huldczyńskiego”, 18 – zakłady włókiennicze Dietla (po 1945 r. „Politex”), 8- kanał odpływowy od stawu w „Parku Renardowskim” (obecnie Park Sielecki) i śluza kanałowo odpływowa 9 – ceglasty ozdobny murek oporowy jaki się ciągnął od uroczego budynku „Ranardowskiej Stacji Pomp” na sporym odcinku wzdłuż rzeki Czarnej Przemszy, aż do muru oporowego przy niewykończonym jeszcze wtedy kościele pw. Niepokalanego Poczęcia NMP , C – tereny osadników Dietla, 4 – osadniki, 2 – ściek wodny z odpadów poprodukcyjnych z zakładów włókienniczych Dietla, 19 – przebiegająca pod jezdnią ulicy 3 Maja i torami kolejowymi rura ścieku wodnego z fabryki włókienniczej Dietla (wysadzona przez saperów niemieckich w styczniu 1945r.), D- 8 hektarowe tereny ogrodów warzywno-owocowych Dietla (obecne tereny Parku Sieleckiego, E – Park Renardowski (obecnie zwany Parkiem Sieleckim), F- tereny placu kościoła pw. Niepokalanego Poczęcia NMP, 10 – druciana siatka z podmurówką kamienną odgradzającą tereny kościoła od parku. Pozostałe znaki opisałem w tekście.]

[Źródło: fotopolska.eu. Prawdopodobnie zdjęcia zostały wykonane z jednego z kominów „Rurkowni Huldczyńskiego”, w latach 50., lub najpóźniej w pierwszych latach 60. XX w. Na zdjęciu nr 1 po prawej stronie widoczny tylko malutki fragmencik jednego z dwóch stojących jeszcze do dzisiaj budynków określanych popularnie jako „Białe Domy”. Z kolei już na zdjęciu nr 2 po prawej stronie, widoczne są już dwa budynki. To te co stoją po prawej stronie obok pierwszych dwóch kominów z „Rurkowni Huldczyńskiego” (komin po lewej stronie jest wyższy od tego co stoi po prawej).]

Nie znam istotnej przyczyny, ale jak doskonale pamiętam, to od zawsze bardziej sobie ceniono, otrzymanie kluczy do stojących jeszcze obecnie dwóch bloków mieszkalnych w pobliżu linii Kolei Warszawsko – Wiedeńskiej (wg szkicu sytuacyjnego – numery budynków 1A i 2 A), niż do leżącego ceglastego osiedla przy samej już rzece Czarnej Przemszy (wg szkicu sytuacyjnego są to budynki mieszkalne 4B i 5B). To było wśród mieszkańców z tych dwóch osiedli, a nawet z osiedla z Placu Tadeusza Kościuszki, wprost dostrzegalne nawet goły okiem i to pod wieloma względami.
To drugie, usytuowane prawie przy samym brzegu rzeki Czarnej Przemszy, od zawsze bowiem traktowano po macoszemu, jako coś niby gorszego, przeznaczonego wyłącznie tylko dla niższego sortu osób, niby też dla robotników, ale jednak najbardziej już ubogich i w zasadzie obsługujących te dwa osiedla oraz budynki użyteczności publicznej, takie między innymi jak łaźnia osiedlowa (wg szkicu orientacyjnego – 3B), kostnica osiedlowa (wg szkicu orientacyjnego – 2B), pomieszczenie na karawan pogrzebowy i stajnia (wg. szkicu orientacyjnego – 1B), czy całodobowe stróżowanie, itp., itd. Jednak co jest bardzo istotne i na co proszę zwrócić też uwagę. Na przestrzeni wielu, wielu lat, czyli od końca XIX wieku, aż do lat powojennych (po 1945 roku) ta sytuacja przedstawiała się jednak różnie, to nie był bowiem stały i nienaruszalny konglomerat tych cech, o czym więcej poniżej.
W zasadzie te dwa osiedla pod względem zabudowy, a nawet i stróżowania na przestrzeni zaledwie lat 1914 – 1945 zupełnie się prawie nie zmieniały, więc autor dokona ich opisów z autopsji, tak dosłownie jak to widział swymi wiecznie szeroko otwartymi oczami od czasów okupacji niemieckiej do lat 50. XX w. i jak to zapamiętał też z rzetelnych przekazów rodzinnych, koleżeńskich i od grona wielu podwórkowych przyjaciół. Trudno bowiem nie pamiętać tego, gdzie spędziłem prawie całe swoje dzieciństwo i wiele lat młodości.

„Białe Domy”.

[„Białe Domy”. Zdjęcie z 2007 roku. Na zdjęciu widoczny po lewej stronie budynek 1A i po prawej stronie fragmencik drugiego budynku – 2A. W miejscu rosnących pierwszych drzew vis-a-vis budynków, stały komórki, a nad nimi zabudowano jeszcze pralnie i suszarnie (na szkicu orientacyjnym są to numery 3A, 4A, 5A i 6A). Widoczna z samego przodu trawa, to już dawne tereny pracowniczych ogródków. Ten fragmencik widocznej po lewej stronie drogi, czy później ulicy, na przestrzeni kilkudziesięciu lat nie uległ prawie absolutnie żadnym zmianom. Po lewej stronie trasa Kolei Warszawsko – Wiedeńskiej i niewidoczne zabudowania dawnej „Rurkowni Huldczyńskiego”. W oddali widoczny fragmencik Placu Tadeusza Kościuszki.]

Dwa koszarowe usytuowane szeregowo trzykondygnacyjne budynki osiedla mieszkaniowego, na szkicu sytuacyjnym oznaczone numerami 1A i 2A, jakie już tu postawiono pod koniec XIX wieku przetrwały nie tylko okres zaborów Rosji carskiej, ale dwie wojny światowe (pierwszą i drugą wojnę światową) i dwie okupacje niemieckie (1914 -1918 i 1939- 1945) oraz cały długi okres powojenny i stoją tam jeszcze do dzisiaj. Są to dwa budynki trzykondygnacyjne, surowo otynkowane i podpiwniczone (wg szkicu sytuacyjnego1A i 2A). Do wnętrz każdego z tych dwóch budynków prowadzą od chwili ich tylko postawienia dwa zupełnie oddzielne wejścia. Jedno z nich jest widoczne na poniższym zdjęciu.

[Zdjęcie z 2007 roku.]

Taka konstrukcja architektoniczna spowodowała to, że widoczny na zdjęciu jeden długi w swej zabudowie budynek w rzeczywistości składał się z dwóch zupełnie oddzielnych brył mieszkalnych. Każdy z tych dwóch budynków mieszkalnych (1A i 2A) był wyposażony w stosunkowo duże pod względem powierzchni izby, od 15. do około 26., a nawet i 30. metrów, wysokie na około 305 cm. Początkowo najemca – robotnik wraz z rodziną otrzymywali zaledwie tylko dwie izby. Tradycyjnie przez mieszkańców określane jako kuchnię i pokój gościnny. Były jednak też przypadki, że jednej rodzinie przyznawano trzy izby, czyli kuchnię, pokój gościnny i sypialnię. Wszystkie kuchnie w tych dwóch budynkach były opalane tradycyjnym o stosunkowo dużym gabarycie piecem węglowym, określanym jako „żeleźniak”, a w pozostałych izbach wysokimi na około 2 metry białymi piecami kaflowymi z tak zwanym szklącym „blicem berlińskim” (pokój gościnny lub jeszcze sypialnia). Na każdym piętrze każdego budynku, przydział otrzymywały w zasadzie tylko 4. rodziny, czyli w jednym trzykondygnacyjnym korytarzu szczęśliwcami zostawało zaledwie tylko 12. rodzin, a w budynku, który się składał z dwóch oddzielnych ale zespolonych z sobą dwóch części zaledwie tylko 24. rodziny. W dwóch budynkach klucze szczęścia otrzymało więc 48. rodzin. Tak przynajmniej oficjalnie przestawiała się struktura mieszkaniowa w okresie zaborów Rosji carskiej, gdy te bloki mieszkalne zaledwie tylko postawiono. Ponieważ jednak Polacy już z natury potrafią zręcznie sobie w trudnych chwilach radzić, czy wręcz nawet kombinować, więc – jak wspominali moi rodzice – to zdarzały się już „za cara”przypadki, że w dwóch izbach mieszkał też tylko jeden samotny robotnik. Przydziały ilości izb poszczególnym rodzinom, na przestrzeni dziesiątek lat ulegały już jednak tak wielu zmianom, że trudno jest dzisiaj to zagadnienie opisać merytorycznie, zgodnie z prawdą obiektywną. Wyjątkowy jednak kołowrotek w przydziale mieszkań, dokwaterowań i eksmisji lokatorów, szczególnie samotnych nastąpił już jednak po 1945 roku.

****

Do każdego budynku mieszkalnego prowadziły dwa oddzielne korytarze i aż na trzecią kondygnację solidne kamienne schody, z ulokowanym po jednej stronie metalowym kutym i ozdobnym obramowaniem oraz drewnianą balustradą. Każdy budynek był podpiwniczony. W jednym pionie budynku w szerokimi mrocznym bielonym piwnicznym korytarzu, po dwóch jego stronach umieszczonych zostało 14. piwnic, a w całym budynku (wg szkicu – 1A) 28 piwnic. Czyli w dwóch budynkach (wg szkicu – 1A i 2A) do dyspozycji lokatorów przeznaczono 56. piwnic. Nie wszystkie jednak piwnice lokatorskie dysponowały tą samą powierzchnią użytkową. Te w końcowej fazie długiego korytarza piwnicznego były znacznie większe od innych. Ponadto przynajmniej jedna piwnica w każdym pionie budynku była przeznaczona do różnych wspólnych użytkowych zadań administracyjnych. Tak przynajmniej było jeszcze do czasów okupacji niemieckiej. Pamiętam, że w jednej piwnicy jeszcze w czasach okupacji niemieckiej był piec kuchenny, jednak już nie był przez nikogo użytkowany. Do ciemnych i nigdy od końca XIX wieku czasów nieremontowanych piwnic schodziło się zawsze po koślawych schodach, które jeszcze do dzisiaj jak sądzę w takim stanie przetrwały. Przynajmniej taki ich stan techniczny był do roku 1995.
W okresie okupacji niemieckiej piwnice jak na ironię, miały jednak służyć mieszkającym tam Polakom jako schrony przeciwlotnicze. W tym celu administracja niemiecka wykuła w korytarzu piwniczym kanał przejściowy, tak by można się było przedostać z jednej części budynku do drugiej jego części. Jednak każdy rozsądny Polak zdawał sobie wtedy sprawę, że ta archaiczna konstrukcja budynków absolutnie nie jest w stanie wytrzymać uderzenia i podmuchów nawet o najniższym rażeniu bomby lotniczej, czy pocisku artyleryjskiego. Te ponoć tajemne i znane mi podziemne ewakuacyjne przejścia jednak już po 1945 roku zamurowano.
Obok tych dwóch budynków mieszkalnych (wg szkicu – 1A i 2A) na całej ich długości,od XIX wieku ciągnęło się o szerokości około 30 m klepiskowe podwórko, którego jeszcze fragmenty niemal w naturalnym prawie stanie są widoczne na poniższym prezentowanym przez autora zdjęciu. Na tym samym zdjęciu po lewej stronie, od strony centrum Sosnowca, też na całej długości rozlokowane były 4. zupełnie oddzielne od siebie wysokie i obszerne gabarytowo ceglaste piętrowe zabudowania (wg szkicu – 3A, 4A, 5A i 6A). Na parterze tych zabudowań w jednym ciągu mieściły się komórki, a dopiero powyżej tych komórek usadowiono wyjątkowo obszerne i wysokie na ponad 3, do 4. metrów o skośnym dachu pralnie i suszarnie bielizny. W ciągu tych zabudowań komórek w wygospodarowanym stosunkowo dużym pomieszczeniu, mieściła się ręczna, prosta, drewniana magiel (wg szkicu w pomieszczeniu – 3A).


[Zdjęcie z 2007 roku. Podwórko dawniej było szersze. Obecnie na dawnym podwórku po lewej stronie widoczne krzewy i drzewa. Widoczny chodnik obok budynków, to już inwestycja po 1945 roku. Dawniej, aż do lat 40. XX wieku, na całej długości, zamiast płyt chodnikowych ciągnął się wyprofilowany z kamieni wapiennych „rynsztok”, którego zadaniem było odprowadzanie gromadzącej się tam głównie dachowej wody, która spływała z metalowych widocznych na zdjęciu dachowych rynien (końcówki blaszanych dachowych rynien kończyły się bowiem tuż, tuż nad ziemią). Zdarzały się jednak przypadki, że nadmiar wody jaki zgromadził się w kamiennym „rynsztoku” wdzierał się poprzez ulokowane nisko nad ziemią okienko do piwnic.]
Suszarnie i pralnie bielizny były czterokomorowe (wg szkicu – 3A, 4A, 5A i 6A), a wejścia do nich były usytuowane po dwóch przeciwstawnych stronach każdej z komór. Po prostu do ich wnętrz wchodziło się poprzez dwie wygospodarowane na ten cel komórki. Do każdej więc pralni i suszarni w jednym segmencie zabudowy (np.: 3A) prowadziły dwa oddzielne korytarze i strome drewniane, ale solidne schody oraz poręcze. Każda komora pralni i suszarni była odgrodzona od drugiej, solidną ścianą z desek. Natomiast zewnętrzne ich ściany zarówno od strony podwórka jak i pracowniczych ogródków (na szkicu pracownicze ogródki oznaczono symbolem -B) były wykonane z czerwono – brązowego ale porowatego ceglastego lica. Początkowo w górnych pomieszczeniach suszarni i pralni, od strony budynków mieszkalnych wszystkie okienka były oszklone i otwierane, a po drugiej, przeciwległej stronie, od strony pracowniczych ogródków, mieściły się w ceglastej zabudowie ściany, trzy pionowe szczeliny o długości około 1 metra i szerokości około 10 cm szerokości, których zadaniem było skuteczne przewietrzanie wnętrz. To była jak na tamte odległe czasy swoista bowiem wentylacja tych specyficznych wnętrz, bowiem wilgoć w trakcie prania i suszenia bielizny dominowała tu wszędzie. Jednak już niebawem zamieszkujący to osiedle lokatorzy przystąpili do ich demolki. Oczywiście sprawców dewastacji jak to najczęściej u nas bywa nigdy nie ujęto. Najpierw więc we wszystkich oknach wybito wszystkie szyby, a później wśród mieszkańców rozeszła się jeszcze plotka, że dokonywane są w tych pomieszczeniach kradzieże suszącej się tam bielizny. Więc już niedługo wszystkie komory całkowicie opustoszały i to na zawsze, a inne jak to zwykle u nas bywa zamieniono, jednak już po znajomości, na duże prywatne pomieszczenia, w tym i na obszerne gołębniki.
Początkowo każda rodzina dysponowała komórką i piwnicą. Później bywało już rożnie. W latach 60. XX wieku, gdy w majestacie prawa zburzono już zabytkowe i bajecznie urocze ciągi piętrowych zabudowań, komórek i suszarń, to dla lokatorów pozostały już tyko bielone, a później już tylko brudne i obskurne piwnice.
Mieszkania lokatorskie na każdym piętrze były rozlokowane po dwóch stronach ciągnącego się na około 10 metrów i szerokiego na około od 2,5 do 3 metrów korytarza, określanego przez stare jeszcze przedwojenne pokolenie jako – „Antre”. Do „Antre” na każdym piętrze można się więc było z korytarza dostać tylko poprzez zabudowę drzwiową. W początkowej fazie gdy budynki w XIX wieku oddawano już lokatorom, to drzwi wiodące do „Antre” były wykonane z niezwykle malowniczego asortymentu, gdyż tworzył je zespół kilkudziesięciu malutkich okienek wmontowanych w niezwykle efektowną pod względem wystroju architektonicznego zabudowę drewnianą, powleczoną malownicza jaskrawą farbą olejną. Drzwi wiodące do „Antre” były od zawsze jak tylko pamiętam zamykane na klucz. Na framudze drzwi jeszcze podczas okupacji niemieckiej po lewej stronie umieszczone były więc oddzielne do każdego lokatora opisane imiennie dzwonki elektryczne. Jednak z biegiem lat prawie nigdy nieremontowane przez administrację fabryczną i do tego jeszcze dewastowane przez samych też lokatorów, do lat 60. XX wieku przetrwały tylko nieliczne. Podobnie w wielu korytarzach uległy też zniszczeniu dawne ozdobne drewniane ściany wiodące do „Antre”. A w niektórych nawet przypadkach zupełnie zniknęły z firmamentu architektonicznego tego osiedla. Każdy lokator w przydzielonym mieszkaniu (w kuchni) posiadał kran z bieżącą wodą, a pod nim był zamontowany prosty żeliwny zlew. W każdym wnętrzu „Antre” dla lokatorów mieściła się zbiorcza gustownie jednak zabudowana ubikacja z muszlą ceramiczną. W przeciwieństwie do mieszkań z Placu Tadeusza Kościuszki ani jedno z mieszkań nie było jednak wyposażone w łazienkę, czy wolno stojącą w kuchni wannę.
****

Całe osiedle aż do stycznia 1945 roku, było ogrodzone i zamiennie dozorowane, czyli pilnowane przez tak zwanych stróży podwórkowych, którzy mieli swą stałą siedzibę w specjalnej murowanej „budce” na środku podwórka (oznaczone na szkicu – 7A), a z kolei przydział służbowego malutkiego mieszkania, przynajmniej jeden z nich jak pamiętam, otrzymał w jednym z nadrzecznych ceglastych budynków, opodal rzeki (oznaczone na szkicu – 4B lub 5B). Budynki 1A i 2A od drugiej strony łączył wysoki typowy drewniany parkan (wg szkicu – 11A). Na teren osiedla można więc było dotrzeć wyłącznie tylko poprzez dwa wejścia, które na szkicu oznaczyłem jako: -8A i 9A. Oczywiście te zabezpieczenia nie dotyczyły absolutnie profesjonalnych złodziei, tylko kulturalnych ludzi.
Z tym, że od zmieniającej się na przestrzeni lat ulicy, w pięknie wyprofilowanym ceglastym murze, była umieszczona dwuskrzydłowa drewniana brama i furtka dla pieszych (wg szkicu – 9A). Natomiast już po drugiej stronie podwórka, czyli od strony rzeki, też w efektownie wyprofilowanym ceglastym w murze, mieściła się już wyłącznie tylko drewniana furtka dla pieszych (wg szkicu – 8A). Furtki i bramę w porze nocnej, około godziny 22 już jednak na klucz zamykano. Zawsze tej ceremonii dokonywał dyżurujący w danym dniu stróż. Zadaniem stróża było nie tylko dozorowanie tego osiedla, ale dbanie też o porządek na podwórku i w pomieszczeniach użyteczności publicznej (jak pralnie i suszarnie). Po 1945 roku stróż nagle okazał się zbędny, więc przeobraził się w dozorcę, a w kilkanaście miesięcy później to „urągające świetlanych czasów” robotnicze stanowisko zostało już całkowicie zlikwidowane. Wtedy to dopiero, na skutek braku całodobowego dozoru, rozpoczęła się typowa polska kradzież i demolka. Kradziono więc prawie wszystkiego co tylko można było pod pachę lub pod płaszczem czy marynarką ukryć, przy okazji też niszczono, gdyż była to przecież własność wspólna, czyli w mniemaniu kryminalnych sprawców – niczyja. Jak zwykle w takich sytuacjach bywało, to sprawcami tych niecnych czynów byli jednak nie rdzenni mieszkańcy z tego robotniczego osiedla mieszkaniowego, tylko zupełnie obcy ludzie, najczęściej jednak przybysze z rodowodem wiejskim. Co oczywiście było typową naszą polską przywarą, gdyż złodziejami i łobuzami niszczącymi prawie wszystko co popadnie byli miejscowi trudni jednak do wykrycia zdemoralizowani osobnicy. Po prostu pośród nas, zbyt wielu takich jednak bywa.
Początkowo wszelkie remonty tych trzech kondygnacyjnych budynków (wg szkicu 1A i 2A), w tym najczęściej sukcesywne krycie dachów papą, dokonywano z wielką celebracją. Papa dachowa bowiem miała zawsze jak tylko pamiętam licznych zwolenników, którzy chętnie zamieniali starą, zniszczoną – na nową. Najczęściej wymianę starej i przeciekającej już papy dachowej dokonywano wtedy, gdy już nastały dni słonecznej wiosny lub gorącym latem. Wówczas to na środku podwórka z samego już rana ekipa remontowa na rozstawionych już wcześniej cegłach stawiała wielką metalową, solidną beczkę, w której znajdowała się zastygła jak skała smoła. Następnie pod beczką rozpalano ognisko. Później dopiero, gdy beczka już mocno „kopciła” to konną platformą dowożono zwoje papy dachowej. Gdy rozpalone pod beczką ognisko już rozgotowało na tyle smołę, że jej czarne bąbelki zaczęły skwierczeć, a specyficzna woń niemiłosiernie zaczęła się też wdzierać poprzez otwarte okna do mieszkań, to wówczas dopiero specjalna ekipa „speców dachowych”– jak ich wtedy określano – przystępowała do zasadniczej „roboty”. Wtedy pierwszym zadaniem ekipy remontowej było dostarczenie na te dwa wysokie budynki zarówno odpowiednią ilość zwojów nowej papy jak również pokrycia jej gorącą, tłustą smołą. Smołę wciągano na linie w specjalnych małych metalowych pojemnikach. Podobnie liną na specjalnie zawieszonej rolce, wciągano też na dach zwoje papy. Zużyte dachowe elementy nie transportowano tylko zrzucano. Natomiast sami już „dacharze” do czasów II Rzeczypospolitej Polski, na dachy tych dwóch budynków docierali wyłącznie tylko z korytarza, z każdej trzeciej kondygnacji poprzez wmontowany w suficie specjalny zamykany właz. Później dopiero do jednego z bloków (wg szkicu – 1A), ale już za czasów wolnej Polski (rok?), przytwierdzono do budynku metalową rurkowo – płaskownikową drabinę (wg szkicu – 10A), a dachy tych dwóch budynków połączono specjalną drewnianą kładką. Taka konstrukcja dotarcia na dachy tych dwóch budynków przynajmniej funkcjonowała tam jeszcze do lat 50. XX wieku. Obecnie już tej metalowej drabiny tam jednak nie widać (grudzień 2016 r.). Możliwe więc, że na dachy tych dwóch budynków dociera się obecnie tak jak w XIX wieku poprzez właz sufitowy, lub innym jeszcze sposobem.

* * * *
CEGLASTE ROBOTNICZE OSIEDLE

Osiedle nadrzeczne zaczęto już stawiać pod koniec XIX wieku, podobnie zresztą jak to drugie obok. Początkowo wszystkie zabudowania z tego osiedla były pokryte jednolitą chropowatą cegłą, której lica były koloru czerwono – brązowego (na szkicu oznaczone jako – 1B, 2B, 3B, 4B i5B). Dopiero pod koniec II Rzeczypospolitej Polski, jak twierdzą jedni, czy w okresie okupacji niemieckiej jak twierdzą inni, wybudowano długi, otynkowany budynek, w którym mieściły się garaże o ile się nie mylę, to na sześć dużych samochodów ciężarowych (na szkicu ten budynek jest oznaczony jako – 6B). Do tego budynku jeszcze powrócę w dalszej części tej publikacji.
To osiedle z jednaj strony, czyli od strony Placu Tadeusza Kościuszki, było odgrodzone parkanem z drewna od pracowniczych dyrektorsko – urzędniczych i kierowniczych ogródków działkowych (na szkicu ogródki zaznaczone literką – A). Są też tacy, którym trudno odmówić słuszności, że nie był to absolutnie drewniany parkan, ale gustownie wykonany prosty płot (wg szkicu – 7B). Zresztą taki sam płot, czyli z tych samych listew drewnianych i identycznej konstrukcji wspierającej elementy drewniane jaki się ciągnął od samego Placu Tadeusza Kościuszki aż do samego dietlowskiego osiedla mieszkaniowego przy dawnej ulicy Parkowej, którego fragmencik prezentuję na poniższym pamiątkowym rodzinnym zdjęciu.


[Zdjęcia powyżej rodzinne z 1957 roku. Po 1945 roku ul. 3 Maja, później Stalinogrodzka, ale już niedługo, bo od 30. X.1956 roku będzie ulicą Czerwonego Zagłębia. Na zdjęciu nr 9 autor – pierwszy po prawej stronie, a obok jego brat Wiesław. Całkiem na horyzoncie widoczne zarysy urzędniczego osiedla mieszkaniowego – „Rurkowni Huldczyńskiego” – przy Placu Tadeusza Kościuszki. Jeszcze bliżej, jeden z budynków „Białych Domów” (wg szkicu 1a) i opisywany w tekście fragment parkanu (wg szkicu nr 13), poza którym rozciągały się już tylko pracownicze ogródki (wg szkicu – B).]

Wszystkie zabudowania z ceglastego osiedla robotniczego zostały już jednak zburzone w latach 70. XX wieku. Nie znam jednak obiektywnej przyczyny, gdyż jako zabytkowe obiekty mogły zostać z powodzeniem zaadaptowano na rożne społeczne cele. Te zabudowania usytuowano tak blisko płynącej jeszcze wtedy nieuregulowanej rzeki, że na całej długości brzeg musiano wzmocnić wielkimi ale ozdobnymi kamieniami wapiennymi. W ten sposób powstała urocza kamienna skarpa nadrzeczna, która ciągnęła się przez co najmniej kilkadziesiąt metrów. Obok tej malowniczej skarpy ciągnął się dopiero zielony pas nadbrzeżny szerokości około 1 metra, który w dalszej części w okolicy jednak już pracowniczych ogródków (pracownicze ogródki oznaczone literką – B) znacznie się poszerzał i łagodnie zatapiał w krystalicznie jeszcze wtedy płynącej Czarnej Przemszy. Sam brzeg na części zabudowanej o tyle jednak musiano wtedy wzmocnić, gdyż nieujarzmiona jeszcze wtedy rzeka w okresie wiosennym wdzierała się niemal na podwórko i podtapiała cały rejon mieszkalny. Oprócz dwóch budynków mieszkalnych w tym samym ciągu stały jeszcze inne, jak: łaźnia osiedlowa (wg szkicu – 3B), kostnica (wg szkicu – 2B) i pomieszczenie na karawan żałobny oraz wydzielona stajnia (wg szkicu – 1B). Dzisiaj już trudno to ustalić, ale prawdopodobnie dopiero w okresie okupacji niemieckiej na tym rozległym terenie klepiskowego podwórka wzniesiono jeszcze jeden tym razem szeroki podłużny budynek – garaż wieloboksowy dla samochodów ciężarowych (na szkicu oznaczony jako 6B). Stał tam do lat 50. XX w. cały otynkowany jak sąsiadujące z nim budynki 1A i 2A po prawej stronie na obecnie już zalanym asfaltem placu, mniej więcej w miejscu widocznego na poniższym zdjęciu drzewa. Do tego budynku – garażu jeszcze powrócę w dalszej części tej publikacji.


[Powyżej zdjęcie z 2007 roku. Podwórko jakie się ciągnęło pomiędzy „Białymi Domami” (1A i 2A), a szerokim pasem pracowniczych ogródków dyrektorsko, kierowniczo – urzędniczych (na szkicu pracownicze ogródki oznaczono symbolem – „A”). Widoczny pas podwórka przez dziesiątki lat był wyłącznie tylko klepiskowy, podobnie jak podwórko po drugiej stronie tych dwóch bloków mieszkalnych. To po prawej stronie, mniej więcej gdzie rośnie obecnie drzewo, dawniej był usytuowany garaż (wg szkicu – 6B).]


[Źródło: pan Paweł Ptak. Zdjęcie wykonano z jednego z powyżej prezentowanych budynków „Białych Domów”. W oddali poza torami kolejowymi (na szkicu tory oznaczone są numerami 14, 15, 16) widoczna „Rurkownia Huldczyńskiego” (wg szkicu – 17). Mur widoczny na powyższym i na poniższym zdjęciu postawiono dopiero za czasów II Rzeczypospolitej Polski, burząc na tym odcinku carski obskurny parkan z podkładów kolejowych (na szkicu mur oznaczony numerem – 11). Na dalszym odcinku tej uliczki aż prawie do wiaduktu kolejowego przy pałacu Państwa Dietlów, do lat 70. XX wieku od XIX wieku, ciągnął się jeszcze carski „parkan” z podkładów kolejowych, co prezentuję poniżej. Na zdjęciu jest tez widoczny fragmencik parkanu, czy raczej płotu, o którym wyżej już wspominałem. W tym przypadku, ten akurat płot, czy jak inni to określali – parka, oddziela uliczkę od ogródków dyrektorsko, kierowniczych i urzędniczych ( na szkicu oznaczono te tereny ogrodowe literką – A).]


[Powyżej zdjęcie rodzinne z 1957 roku. Nazwa ulicy wielokrotnie zmieniana. Ulica Czerwonego Zagłębia. Po lewej 8. hektarowe Państwa Dietla ogrody warzywno – owocowe. Płot, czy jak to inni określali parkan po lewej stronie już kompletnie zdemolowany. Ponoć nie przez miejscowa ludność tylko przez kosmitów? Po prawej w gąszczu dzikiego bzu widoczny carski parkan z podkładów kolejowych. Taki sam jak na jednym z powyższych moich rodzinnych zdjęć. W oddali widoczny jeszcze dawny mur koło wiaduktu, poza którym był pałac Dietla. Jednak i ten niezwykle ozdobny mur już niebawem padnie pod uderzeniami kilofów. Jezdnia głównej sosnowieckiej ulicy pokryta jeszcze „kocimi łbami”. Bałagan widoczny niemal wszędzie.]

[Źródło: pan Paweł Ptak. Na tym wprost fantastycznym zdjęciu uchwycono wiele zabytkowych obiektów, które do współczesnych czasów już jednak nie przetrwały. O tym kuriozalnym zjawisku niszczenia naszej przeszłości jednak zawsze wspominam z ogromnym smutkiem i trudnym do opisania zdziwieniem. Przechodząc jednak do konkretów związanych z tą unikatową publikacją takiego zdjęcia. Na zdjęciu jest widoczny mur i budynek (pierwszy po prawej stronie, pokryty dachówką). Stosując skróty myślowe. To po prawej stronie tego budynku, od rzeki Czarnej Przemszy, była dobudówka, gdzie mieściła się organizacja Hitler – Jugend, o czym więcej poniżej. To właśnie, aż do tego budynku, aż od ulicy Parkowej ciągnął się do lat 60. XX wieku widoczny płot, czy przez innych określany jako parkan.]
****

W dwóch ceglastych budynkach mieszkalnych najczęściej lokatorami byli robotnicy, którzy zatrudnieni byli na tym osiedlu przy rożnych pracach o charakterze administracyjnym. Byli to stróże podwórkowi, pracownicy fizyczni obsługujący łaźnię, itd. Jednym z podziwianych przez dzieci lokatorów był pan Jagodziński (imię?), który opiekował się karawanem i dwoma dorodnymi końmi. Karawan pogrzebowy stał jeszcze pod koniec lat 40. XX w. w specjalnej powozowni (wg szkicu – 1B), a obok było jeszcze wygospodarowane miejsce na stajnię dla koni. Przypominam sobie jak do tego pomieszczenia pewnego dnia, późną już jednak wiosną po 1945 roku przywieziono ogromne sterty siana i słomy. Skokom wraz z kolegami na świeżym i pachnącym sianie nie było widać końca. Te piękne konie bardzo często w godzinach popołudniowych kąpały się w nurtach płynącej obok tego budynku rzeki. Rzeka w tym akurat miejscu była na tyle głęboka, że konie tylko w pobliżu brzegu mogły swobodnie brodzić w wodzie, natomiast już bliżej środka zapadały się aż po samą szyję.
Do tego ceglastego budynku był doklejony kolejny, jednak bardziej już podłużny i znacznie niższy od poprzedniego, a była nim osiedlowa kostnica (wg szkicu – 2B). Nie potrafię tego rzeczowo określić ale niezbyt mile to zabudowanie jednak wspominam. Ilekroć bowiem ten budynek „za Niemca” mijałem to lęk okupacyjny akurat tutaj wzmacniał się i trawił moją duszę. To tutaj też na tym pustawym i jakby wiecznie żałobnym i wyludnionym podwórku jeszcze się bardziej potęgował i zaciskał też moją dziecięcą krtań. Do tego ceglastego, ale jednak posępnego budynku prowadziły jedne tylko, ale dwuskrzydłowe drzwi, pokryte charakterystycznie wiecznie łuszczącą się farbą i po dwóch stronach wmontowane były jeszcze dwa okna, które jednak składały się z malutkich kilkudziesięciu szybek. Poprzez te malutkie szybki, wiecznie zamglone widać było w tym mrocznym pomieszczeniu długie nagie stoły a na nich niekiedy leżące też zwłoki zmarłych nieznanych nam dzieciom ludzi. Leżeli na marach wyciągnięci, czasem jeszcze nadzy, z zaciśniętą już jednak w martwych dłoniach książeczką do modlitwy.
Obok tej kostnicy stał o stosunkowo dużej powierzchni kolejny też podłużny budynek, a była nim – osiedlowa łaźnia (wg szkicu – 3B). Z osiedlowej łaźni, za wyjątkowo drobniuteńka opłatą, przez dziesiątki lat mogli korzystać dosłownie wszyscy pracownicy zatrudnieni w „Rurkowni Huldczyńskiego”. W rzeczywistości korzystali z niej tylko nieliczni robotnicy i to w zasadzie najczęściej z tego tylko osiedla. Z tego jak pamiętam najczęściej było tu gwarno w popołudniowe soboty. W tej łaźni za namową kolegów byłem tylko raz w życiu. Bowiem w moim mieszkaniu od zawsze była wanna z gorącą i zimną wodą. W łaźni jak pamiętam były wydzielone malutkie zamykane na klucz pomieszczenia, gdzie stały wanny. Natomiast w większych zbiorowych już pomieszczeniach, od sufitu zawieszone były prysznice, a ściany do połowy pokrywały kafelki glazurowe. Pamiętam, że dla wielu moich kolegów z Placu Tadeusza Kościuszki, którzy w swoich mieszkaniach nie posiadali wanien, ta wyrywkowo odwiedzana w sobotnie popołudnia bądź co bądź ale jednak prosta łaźnia, wprawiała ich jednak w niepojęty stan euforii. To pomieszczenie nie cieszyło się jednak swą ofertą wśród starszych wiekiem pracowników z „Rurkowni Huldczyńskiego”, więc po 1945 roku z jej parnych i syczących gorącą wodą pomieszczeń za odpowiednią opłatą mogli już wówczas też korzystać osoby nie tylko niezatrudnione w dawnej „Rurkowni Huldczyńskiego”, a teraz już Hucie „Sosnowiec”.
Na tym wiecznie wielkim powyginanym i pełnym bruzd podwórku, najczęściej dotychczas pustawym już po 1945 roku bywało już jednak gwarno, a śmiech dziecięcych okrzyków radości brylował w koło niczym świergot ptaszyn. W dwóch bowiem boksach tego garażu (wg szkicu – 6B) można było za drobniutką opłatą wypożyczyć kajak, co dla nas biednych dzieci było to nie tylko ogromną frajdą ale nadzwyczajnym nawet darem Niebios. Całą akcją wypożyczalni kajaków kierował na zmianę ze swoją żoną pan Ziarko (imię?). Był podobnie jak jego zacna i niezwykle dobroduszna małżonka, doskonale znany naszej rodzinie, jeszcze z okresu II Rzeczypospolitej Polski. Pan Ziarko jak wspominał mój ojciec był znakomitym i niezwykle kulturalnym szoferem, teraz już jednak określanym jako kierowca samochodu ciężarowego z Huty „Sosnowiec”. Ciężarowy wojskowy samochód jaki pozyskała Huta „Sosnowiec” parkował w jednym z boksów tego obszernego gabarytowo garażu. Z kolei kajaki Huta „Sosnowiec” odziedziczyła po dawnej niemieckiej, miejscowej organizacji Hitler- Jugend, popularnie przez nas „za Niemca” określanej jako – „HJ” („Młodzież Hitlera”). Była to niemiecka organizacja młodzieżowa NSDAP, stąd zapewne tak doskonale została podczas okupacji niemieckiej wyposażona. Ta hitlerowska młodzieżowa organizacja miała swoją siedzibę w jednym z budynków przy Placu Tadeusza Kościuszki, który poniżej prezentuję na zdjęciu pozyskanym z fotoplska.eu.

[Powyżej: – Hitler – Jugend (HJ; popularnie określana jaka „Hajot”).]


[Źródło: www.fotopolsk.eu. Plac Tadeusza Kościuszki. Identycznie fragment tego placu prezentował się podczas okupacji niemieckiej, tylko był pozbawiony pomnika. Po prawej stronie luksusowo wyposażony budynek gdzie podczas okupacji niemieckiej mieszkali wyłącznie tylko Niemcy i Reisdeutsche. Siedziba organizacji HJ mieściła się w tym budynku po lewej stronie na parterze w dobudówce, dosłownie obok pracowniczych ogrodów kierowniczo – urzędniczych. Po 1945 roku, co już wyżej w tekście zasygnalizowałem, ten budynek przez pewien okres czasu był cały pusty, gdyż wszyscy mieszkający w nim Niemcy w popłochu go opuścili.]

Po 1945 roku dowiedziałem się od ojca, że w tej hitlerowskiej przybudówce, o której dotąd absolutnie nie miałem pojęcia, a przecież mieszkałem obok niej i to zaledwie jakieś kilkadziesiąt metrów, to już podczas okupacji niemieckiej odbywały się zebrania indoktrynacyjne, spotkania Hitlr – Jugend, zbiorowe śpiewy oraz składowano też drobny organizacyjny sprzęt. Taki jak werble, trąbki, chorągwie i przeróżne na drewnianych drążkach propagandowe hitlerowskie symbole. Możliwe, że kajaki już wtedy składowano w tym samym garażu. To dziwne, ale ja nigdy dotąd nie widziałem tych kajaków na mojej rzece Czarnej Przemszy. A przecież w okresie okupacji niemieckiej te rejony nie tylko penetrowałem, ale były też miejscem moich najurokliwszych niekończących się zabaw wraz z kolegami. Dopiero znacznie później dowiedziałem się, że te kajaki podczas okupacji niemieckiej były składowane gdzieś w okolicy kanału gliwickiego, a do tego garażu dowieziono je dopiero pod koniec 1944 roku.
Kajaki wykonane z dykty, był jednak nowe i pachniały lakierem. Dwuosobowe, długie i szerokie, więc stosunkowo stabilnie trzymały się na wodzie. Wyposażone też zostały w ster, który można było uruchomić nogami za pomocą specjalnego drążka do którego były przytwierdzone dwie linki, specjalnego wygodnego i ruchomego oparcia, drabinki siedzeniowe przeciwwodne i wielkie wiosła. Zawsze więc z nieopisaną satysfakcją i radością donosiliśmy je sami bez pomocy starszych osób do toczącej swe wody krystalicznie jeszcze wtedy czystej, mojej Czarnej Przemszy. Jak na malutkie dzieci, to jednak pokonywaliśmy nimi stosunkowo dalekie odcinki rzeczne i cudowne jej zakola oblepione na całej swej długości bujną i przeróżna w swej krasie roślinnością. Jeszcze wówczas nadrzeczne okolice koiły nasze serca i dusze, gdyż nie były zdegradowane do tego stopnia jak to jest obecnie.

[Na powyższych zdjęciach rzeka Czarna Przemsza i okolice gdzie pokonywały ją nasze kajaki. Zdjęcia z 2009 roku, poza ostatnim, które pochodzi z 2007 roku]
****
Ogródki działkowe były ogrodzone i rozlokowane na dużym terenie pomiędzy rzeką Czarną Przemszą, ulicą 3 Maja, murami dwupoziomowych komórek i pralni (wg. szkicu orientacyjnego -3A, 4A, 5A i 6A), parkanem ulicznym (wg szkicu orientacyjnego – 13) i płotem granicznym z terenami dietlowskich osadników wodnych (wg szkicu orientacyjnego – 1). Każda więc rodzina z tych położonych obok dwóch osiedli o ile tylko wyraziła na to zgodę to otrzymała ogródek działkowy (ogródki działkowe na szkicu orientacyjnym są oznaczone numerem – B).
Ponieważ wydzielonych ogródków na tym rozległym terenie wygospodarowano stosunkowo dużo, więc przydziały otrzymały też niektóre rodziny urzędnicze z osiedla z Placu Tadeusza Kościuszki. Do roku 1945 nasza rodzina była w posiadaniu właśnie takiego ogródka, położonego w narożniku przyulicznym i płotu osadnikowego (płot oznaczono – jako – 1). Naszymi sąsiadami od strony rzeki była rodzina Państwa Dobosz, a z drugiej, od strony osiedlowych komórek Państwo Kasprzykowie. Pamiętam jak jako jeszcze dziecko pomagałem Pani Kasprzyk (imię?) zrywać przepyszne rosnące w jej ogródku gruszki. Ponieważ byłem sprawny fizycznie i lekki jak piórko, bowiem wiecznie niedożywiony, więc mogłem się wdrapywać na najwyższe szczyty tego drzewa, bez jakiekolwiek obawy złamania się konarów tego drzewa. A nagrodą wspinaczkową była pyszna, soczysta niejedna tylko gruszka. Państwa Dobosz znaliśmy wprost doskonale. To była wyjątkowo inteligentna i kulturalna rodzina, nasi jeszcze okupacyjni sąsiedzi z Placu Tadeusza Kościuszki, podobnie jak i Państwo Kasprzykowie. Ojciec Andrzeja Dobosza zmarł nagle i nieoczekiwanie w trakcie operacji nogi po kontuzji jakiej doznał podczas szusowania na nartach. Podobno skrzep w trakcie operacji nogi zawędrował aż do płuc, a to były jeszcze wtedy takie lata, że z tego typu dolegliwościami nasi lekarze nie dawali sobie jeszcze rady. Z osieroconym Andrzejkiem Doboszem uczęszczałem zresztą do tej samej klasy w Szkole Podstawowej nr 9 im. T. Kościuszki. Pani Dobosz, po 1945 roku jako pracowniczka Ratusza, otrzymała obok tego urzędu w wysokim kilkupiętrowym budynku piękne i luksusowo wyposażone mieszkanie. Ilekroć tylko Andrzeja tam odwiedzałem to Jego mama zawsze do mnie odnosiła się bardzo życzliwie i z ogromnym sentymentem zawsze też wspominała moją rodzinę i spędzone przy Placu Tadeusza Kościuszki romantyczne lata.
Ogródki po pewnym czasie – przynajmniej ja takie już tylko pamiętam – stały się nie tylko oazą wprost bajecznej zieleni, dorodnych owocowych drzew i kwiatów, ale dostarczały też do naszych piwnic i na stoły przeróżne warzywa i jarzyny. To był już podczas okupacji niemieckiej jeden wielki uroczy i bajkowy ogród, rozśpiewany tysiącami treli przez przeróżne ptactwo. A wokół jak tylko wzrok sięgał odbywał się nieprawdopodobny taniec przeróżnych kolorowych motyli, ważek i innych jeszcze owadów. Natomiast pośród różnorodnej romantycznej palisady drewnianych płotów wiły się w rożne kierunki pokryte trawą i barwnymi jak pastele kwiatami barwne ścieżki i dróżki. Powykrzywiane w rożne strony i o różnej wysokości gabarytach płoty, obrosłe pnączami zieleni i zastygłymi na nich kolorowymi mchami były tak cudownie urocze, że dzisiaj obfotografowywałbym ten zakątek z ogromną pasją. Proszę sobie tylko wyobrazić, że jeszcze wówczas, tocząca swe wody moja Czarna Przemsza obok ogródków była czysta jak kryształ i pełna przeróżnej flory i fauny. Korzystali więc z niej do woli okoliczni mieszkańcy. Pamiętam doskonale jak moja mama trzymała mnie, nie wiem nawet dlaczego, jednak z lękiem za rękę i wspólnie też tak jak inne kobiety też deptała stopami jej piaszczyste i żółte rzeczne łachy. Pamiętam też z ogromnym sentymentem jak obok mostku (wg szkicu orientacyjnego – 5) wiodącego do stacji pomp i jeszcze dalej w głąb kolorowego „Parku Renardowskiego” (obecny Park Sielecki) w noc świętojańską, zgromadzeni nad brzegiem rzeki mieszkańcy z „Białych Domów” puszczali ukwiecone, z palącą się świeczką wianki na wodę 4/. Byłem jednym z nich. Natomiast po drugiej stronie tej rzeki, dosłownie naprzeciw ogródków był od końcowych lat XIX wieku ponad rzeką zawieszony taki fikuśny z poręczami metalowy mostek (na szkicu numer – 5), poprzez który można było dotrzeć do ceglastego podłużnego i pełnego dla nas maluchów tajemniczego zabudowania. A była nią „Renardowska Stacja Pomp” (wg. szkicu orientacyjnego – 6). Ten na czarno pomalowany mostek od strony kolorowych i rozśpiewanych ogródków ozdabiała metalowa zabudowa, zwana przez nas „budką”. W tej czarnej jak smoła „budce” były umieszczone metalowe drzwi, zamykane zawsze przez pana Grabarę (imię?). Człowieka o wielkim niespotykanym sercu i wyjątkowej ludzkiej życzliwości. Człowieka, którego uwielbiały wszystkie dzieci. To dzięki temu Panu, co był niezwykle pracowity i kochał nie tylko przyrodę ale i był też zawsze życzliwie ustosunkowany do każdego człowieka, mogłem podziwiać umieszczone w ceglastej podłużnej hali ogromne mruczące melodyjnym rytmem pompy ssąco – tłoczące. Tematyka związana zaledwie tylko ze stacją pomp i osadnikami dietlowskimi (wg szkicu orientacyjnego 6 i C) jest tak niezmiernie ciekawa i związane jest z nimi tyle sentymentalnych wspomnień, że niektóre mogą nawet brzmieć niedowierzająco jako sensacyjne wydarzenia. Postaram się więc do tej tematyki jeszcze kiedyś powrócić i bardziej szczegółowo to co tam zaistniało opisać. Może niejako przy okazji warto też wspomnieć o 8. hektarowych ogrodach warzywno – owocowych Państwa Dietel (na szkicu orientacyjnym oznaczone jako – D), gdyż wielokrotnie wspominamy z uwielbieniem palmiarnię jaką postawiono po 1945 roku na Starym Sosnowcu, a przecież na tym terenie może nie takie gabarytowo wielkie, ale jednak stosunkowo duże szklarnie już stały od XIX wieku, gdzie również opiekowano się egzotycznymi kwiatami w tym i palmami.
………………………………………………………………………………………
Wszelkie prawa zastrzeżone. Żadna część tej publikacji nie może być reprodukowana, przechowywana w systemach przetwarzania lub odzyskiwania danych, ani przekazywana w jakiejkolwiek postaci elektronicznej, odbitki kserograficznej, nagrania lub jakiejkolwiek innej bez uprzedniej pisemnej zgody autora tego artykułu.

Zgodę na prezentację zdjęć z Narodowego Archiwum Cyfrowego w Warszawie i www.fotoplska.eu już uzyskałem wcześniej, gdy publikowałem już inne artykuły, więc obecnie Pani Renacie Balewskiej z „NAC” i Pani Danucie Bator z Fotopolska, jeszcze raz bardzo, ale to bardzo serdecznie dziękuję. Dziękuję też za darowane pocztówki Panu Pawłowi Ptak, doskonale zresztą znanemu w Sosnowcu człowiekowi, który to miasto promuje bardzo skutecznie i obszernie na kilku portalach internetowych, i w wielu przeróżnych promocjach publicznych.

Bibliografia i przypisy:
1 -Henryk Rechowicz, „Sosnowiec – zarys rozwoju miasta”, Kraków 1977, s. 35.

2 – W dalszej części wspomnień przy wymienianiu nazwy tej fabryki, będę używał już tylko określenia „Rurkownia Huldczyńskiego”. Nazwę jaką przy określaniu tej fabryki stosowała, od zawsze jak tylko pamiętam zdecydowana większość mieszkańców z fabrycznego osiedla urzędniczego z Placu Tadeusza Kościuszki. Jako ciekawostkę jednak wspomnę, że z tego osiedla niektóre osoby też stosowały nazwę „Rurkownia Hulczyńskiego”.
3 – Cerkiew Świętego Mikołaja Cudotwórcy została wybudowana w 1905 roku. „Jednym z fundatorów cerkwi był Henryk Dietel. Po 1918 została zamieniona na katolicki kościół św. Jakuba”. Wg WIKIPEDIA A – Wolna encyklopedia z dnia 15.XII.2016r. godz.11,42 (Źródło WIKIPEDII A:- M. Bołtryk, Prawosławny Sosnowiec, Przegląd Prawosławny, nr 11 (293), ISSN 1230-1078, s.8-9). Cerkiew została zburzona w 1938 roku. W Wikipedii jednak się nie określa przez jaki okres czasu ta świątynia była kościołem katolickim.
4 – Święto obchodzone w nocy z 23 na 24 czerwca w wigilię świętego Jana Chrzciciela.

5- wspomnienia rodzinne, własne, znajomych i przyjaciół.
Katowice, styczeń 2017 rok
                                                                                                                            Janusz Maszczyk

Bear