Janusz Maszczyk: TROPAMI „WYGWIZDOWA” – poprzez „Wenecję” w kierunku uliczki Gampera i Placu Tadeusza Kościuszki

[Jedna z najstarszych pocztówek prezentujących dworzec główny w Sosnowcu. Źródło: Sosnowiec Archiwum, pan Paweł Ptak.]


[Fragment planu dawnego „Wygwizdowa” z 1907 roku.]

Obecnie już się raczej nie używa topograficznych nazw, jakimi dawniej określano „Wygwizdów”, czy „Wenecję”. Te topograficzne określenia stały się już bowiem w Sosnowcu tylko martwym symbolem dawnego fragmentu Pogoni i sąsiadującej z nią okolicy. Jednak jako pojęcia topograficzne wśród wiekowego pokolenia, są z ogromnym sentymentem i romantyczną nutą przez niektórych jeszcze stosowane.


[Zestaw zdjęć, pocztówki i planu Sosnowic z 1907 roku.]
Jak wynika z dawnych jeszcze kronik o wsi Sosnowice, która z innymi okolicznymi wsiami i osadami już w 1902 roku stała się miastem i przyjęła nazwę Sosnowca, ponoć w okolicy dzisiejszego przejścia dla pieszych przez rzekę Czarną Przemszę, nieopodal dawnego pogońskiego Kasyna, integralnie związanego z „Rurkownią Huldczyńskiego”, już w pierwszej połowie XIX wieku stał o pokaźnych gabarytowo wymiarach napędzany wodą młyn. Tereny te w większości były wtedy jeszcze opustoszałe, a nieujarzmiona Czarna Przemsza toczyła swe krystaliczne wody licznymi rozlewiskami. Wokół, jak okiem sięgnąć, zalegały jeszcze tylko lasy, pola i im bliżej zbliżałeś się do rzeki, to teren stawał się coraz to bardziej podmokły, a nawet i wręcz tak bagnisty, że nie można go już było pokonać suchą nogą. Na bagnistych w tym miejscu rozlewiskach Czarnej Przemszy, na jego bliżej nieokreślonym odcinku znajdowała się wtedy ponoć pełna mrocznych tajemnic grobla, która też wiła się przez tę rzekę. Jednak wśród tutejszych i zamiejscowych kupieckich śmiałków przemierzających te tereny cieszyła się złą sławą, gdyż na pokonujących tę trasę na skróty najczęściej czyhali tam ukryci zbóje. Obecnie trasa tego traktu jest jednak już trudna do ustalenia. Ta grobla była cząstką dawnego jeszcze kołowego traktu, jaki się ciągnął poprzez „Wygwizdów” aż do samego Sielca.

* * * *

Już w 1859 roku do sosnowieckiej wsi dotrze po raz pierwszy kolej, określana jako Droga Żelazna Warszawsko-Wiedeńska (Варшавско-Венская железная дорога). To ponoć dopiero wtedy właśnie pod toporami budowniczych trasy kolejowej, gdy stawiano tam kolejowy most ponad rzeką, zburzono stojący w pobliżu wodny młyn i niejako przy okazji padły też ponoć ostatnie rosnące tam sosny. Występujące tam grupowo drzewa do tego stopnia wtedy wytrzebiono, że do pierwszych lat XX wieku już po nich nie pozostała nawet żaden ślad. Tylko rzeka Czarna Przemsza, tak jak przed wiekami, dalej majestatycznie toczyła swe wody zakolami, tworząc wysepki kolorowych urokliwych mielizn oraz pełna była ryb i roślin wodnych. Natomiast w okresach wiosennych niemiłosiernie podtapiała okoliczne tereny, szczególnie browaru dawnego Gwarectwa „Hrabia Renard”, jak i moje podwórko przy Placu Tadeusza Kościuszki.

[Parowóz kursujący po dawnej Drodze Żelaznej Warszawsko – Wiedeńskiej.]
* * * *
W następnych latach życie i zabudowa tych terenów potoczy się już jednak wartkim rytmem. Tereny bowiem „Wygwizdowa”, z piaszczystymi jeszcze drogami, już niebawem będą szumnie i nabożnie określane na rosyjskiej mapie „Sosnowic” z 1907 roku jako typowe miejskie uliczki. Będą to Tylnaja (dzisiejsza ulica Rybna), Szerokaja (dzisiejsza ulica Ks. Piotra Ściegiennego), Małaja (dzisiejsza uliczka Kolibrów), aż po samą piaszczystą drogę Wodnaja (dzisiejsza uliczka Wodna). Teren „Wygwizdowa” w zasadzie nie był jednak nigdy ściśle wytyczony, tylko posiadał umowną topograficzną tradycję. Przy jednej z wijących się tam piaszczystych uliczek Małaja, pod koniec XIX wieku osiedlą się moi dziadkowie Maszczykowie: babcia Marianna i dziadziuś Franciszek, a w 1897 roku na świat przyjdzie mój ojciec, Ludwik Maszczyk.

Zdjęcia z 2016 roku. „Wygwizdów” – dawna uliczka Małaja, później Mała, obecnie Kolibrów. To w tym budynku w roku 1897 na świat przyszedł mój ojciec, Ludwik Maszczyk.


[„Wygwizdów” – 2016 r.]
Jednak nazwa „Wygwizdów” pojawi się wcześnie i w miarę upływu lat kojarzona będzie przez tutejszych z różnymi wydarzeniami i powielana przez historyków. W mojej rodzinie „Wygwizdów” od zawsze był jednak utożsamiany tylko z Drogą Żelazną Warszawsko-Wiedeńską. Oto jego króciutka historia. Przy dzisiejszej ulicy Chemicznej, gdy teren ten jeszcze był zwany „Wenecją”, na samym jednak jej końcu, czyli od strony późniejszego Placu Tadeusza Kościuszki i centrum Sosnowca, już w XIX wieku postawiono „Domek dróżnika”, który w zasadzie spełniał wtedy tylko rolę typowej nastawni semaforowej.

[Końcowe metry uliczki Chemicznej. Daleko w tyle Plac Tadeusza Kościuszki. Teren topograficzny określany przez dawnych mieszkańców z Sosnowca jako „Wenecja”.]
Nastawnia ta w swej dawnej szacie budowlanej już jednak do obecnych dni nie przetrwała. Jej główną wtedy rolą była kontrola ruchu pędzących pociągów z Warszawy w kierunku wsi Sosnowice, po torach Drogi Żelaznej Warszawsko – Wiedeńskiej. Semafory stały gdzieś w okolicy późniejszej fabryki „Fitzner i Gamper”, mniej więcej naprzeciw drogi Tylnaja, a późniejszej ulicy Rybnej. Nastawnia miała już wtedy ponoć połączenie poprzez telegraf oparty na przekaźnikowym systemie Morse’a z dworcem głównym w Sosnowicach i z Będzinem. W tym czasie na dworcu kolejowym w Sosnowicach, zabudowanym już licznymi bocznicami, stały przygotowane do odprawy parowozy z doczepionymi doń wagonami, lub same wagony i sapiące parą parowozy. Niektóre z nich po dokonanej już odprawie w komorze celnej były przygotowane, by lada moment przekroczyć rzekę Brynicę, na pruską jeszcze wtedy stronę. Inne z kolei – by poprzez „Wenecję” na powrót udać się do samej Warszawy. Aby więc nie dopuścić do nadmiernego natłoku gotowych już do odjazdu pociągów na dworcu kolejowym, jak również luźno stojących parowozów i wagonów, a tym samym – aby nie doszło do nieobliczalnej w skutkach katastrofy zderzeniowej, dróżnicy z tej nastawni po otrzymaniu alarmu z dworca głównego w Sosnowicach pośpiesznie opuszczali stojący tam semafor. Wówczas to pędzący już pełną parą pociąg z Warszawy zmuszony był nagle zatrzymać się przed samym semaforem. Podobno te nagle wymuszone postoje niekiedy się jednak niemiłosiernie dłużyły i to w nieskończoność, gdyż telegraf nie był jeszcze wtedy aż tak sprawnym urządzeniem do błyskawicznego przekazywania informacji. Zanim więc dróżnicy w nastawni semaforowej otrzymali z dworca głównego z Sosnowic zbawczy sygnał, że tor jest już wreszcie wolny, to poirytowani już nadmiernie długim oczekiwaniem maszyniści nadużywali wtedy parowego gwizdka i poganiali donośnym sygnałem dróżników z tej nastawni semaforowej, by ci wreszcie odblokowali tor kolejowy. Te przeraźliwe i doniosłe gwizdy, a nawet i ponoć krzyki poirytowanych maszynistów były tak częste, że „miejscowe ludziska z dróżki Wodnaja” (dzisiejsza uliczka Wodna), ochrzcili tę okolicę jako „Wygwizdów” i tak już w przekazach pokoleniowych pozostało na wiele, wiele lat, u niektórych aż do dzisiaj. Przekazy niektórych więc osób, w tym i historyków, że parowe gwizdy ze stojących przed semaforem lokomotyw miały nawet docierać aż na położony kilka kilometrów dalej dworzec kolejowy w Sosnowicach są oczywiście złudnymi opowieściami, bowiem tak daleko gwizd parowozowy absolutnie „nie mógł docierać”.
* * * *
Autor tę okolicę poznał wprost doskonale jeszcze w czasach okupacji niemieckiej. Owa legendarna drewniana nastawnia już jednak wtedy nie istniała. Natomiast w miejscu gdzie na poniższym zdjęciu widać olbrzymią, ciemną jak noc podeszczową kałużę, po jej prawej stronie, było wytyczone w dawnym jeszcze stylu przejście dla pieszych przez tory Kolei Warszawsko – Wiedeńskiej. Ponoć jak wspominał to ojciec, istniało w tym miejscu już od XIX wieku. Dokładnej daty jej wytyczenia nie był jednak już w stanie podać.

[Zdjęcie z 2007 roku. Okolica określana popularnie przez kolejne pokolenia sosnowiczan mianem „Wenecji”. Końcowy fragment uliczki Chemicznej, utrwalony od strony Placu Tadeusza Kościuszki i centrum Sosnowca. W dali już tereny „Placu Schoena” a jeszcze dalej Muzeum w Sosnowcu na Środulce. Po prawej stronie obok widocznej kałuży od XIX wieku było specjalnie wytyczone przejście dla pieszych przez tory Kolei Warszawsko – Wiedeńskiej, a obok tego przejścia na nasypie kolejowym stał wysoki „Domek dróżnika” (w początkowym okresie tylko jako nastawnia semaforowa).]

Po stronie „Wenecji” wzdłuż uliczki Chemicznej, jeszcze wtedy pokrytej „kocimi łbami”, ale od strony torów kolejowych, do tego przejścia ciągnął się jeszcze od „Placu Schoena” w latach 50. XX wieku z malutką tylko przerwą na bocznicę kolejową z fabryczki „Siła”, stary jeszcze z XIX wieku carski parkan, postawiony z wycofanych i zużytych już sosnowych podkładów kolejowych. Oczywiście, że dziko rosnących zielsk, krzewów i samosiejek w postaci drzew wtedy na tym odcinku drogi nie było. Przed carskim parkanem ciągnął się bowiem tylko nieregularnie wytyczony pas klepiskowej ziemi z drobniutkimi kępkami rosnącej trawy. Natomiast już poza tym carskim z podkładów kolejowych parkanem, aż do samych torów kolejowych, zalegała tylko dziko rosnąca trawa. Identyczny „parkan” był też po drugiej stronie torów kolejowych, ale on z kolei nieprzerwanie się tylko ciągnął od „Wenecji” – „Domku dróżnika” – do mostu kolejowego, jaki łączył i łączy nadal obydwa brzegi rzeki Czarnej Przemszy w okolicy „Rurkowni Huldczyńskiego”. Przejście dla pieszych przez tory kolejowe było jak na tamte odległe czasy utrzymane w stosunkowo dobrym stanie, jednak miało charakter prymitywnej carskiej zabudowy: stylu architektonicznego, jaki nam zaborca wtedy kreował na dalekich kresach swego wielkiego imperium. Pamiętam, że od strony „Wenecji”, podobnie jak od strony uliczki Gampera, aby to przejście pokonać, trzeba było się najpierw wdrapać na nasyp szynowy po kilku szerokich schodach, które były ułożone z podkładów kolejowych. Te podkładowe schody dopiero po 1945 roku zamieniono na murowane. Schody były po dwóch stronach dodatkowo jeszcze zabezpieczone wysokim parkanem, a w rzeczywistości były to stare, nasączone jakąś ciemną cieczą podkłady kolejowe, pamiętające jeszcze carskie zaborcze czasy z XIX wieku. Samo torowisko po dwóch stronach było zabezpieczone typowymi szlabanami, które automatycznie uruchamiano z wnętrza pobliskiej nastawni. Całkiem możliwe, że początkowo był to tylko prosty ręczny korbowód, który był uruchamiany silą mięśni dróżnika, a dopiero później zainstalowano już bardziej nowoczesne urządzenie elektryczne.

[Rok 2007, „Wenecja”. Po lewej stronie, poza dziko rosnącymi zielskami, niewidoczne tory dawnej Kolei Warszawsko – Wiedeńskiej. To właśnie po lewej stronie jeszcze w latach 50. XX w. ciągnął się od XIX w. carski parkan z podkładów kolejowych, aż do końca widocznej uliczki Chemicznej, do samego przejścia przez tory kolejowe.]

Od strony „Wenecji” na nasypie kolejowym stała już wtedy nastawnia, zwana popularnie przez miejscowych „Domkiem dróżnika”. Budynek nastawni był już wtedy obiektem murowanym, otynkowanym i pobielanym, w formie geometrycznego prostopadłościanu, u podstawy szeroki na około 5×5 metrów i wysoki na około 5 do 6 metrów, w górnej części natomiast wizualnie wyraźnie szerszy. Jednak od drugiej połowy XIX wieku spełniał już rolę nie tylko samej nastawni kolejowej, jak to bywało kiedyś przed laty, ale zajmował się też wspomaganiem wytoczenia z centralnej bocznicy kolejowej stojących tam już sapiących parą parowozów z doczepionymi doń sznurami załadowanych po brzegi wagonów kolejowych z Huty „Katarzyna” i z Kopalni „Hrabia „Renard”. Podobny manewr wykonywano też w chwilach wtaczania na te dwie bocznice jeszcze pustych pod załadunek wagonów.
Budowla była niezwykła. Sama górna jej część była wyraźnie gabarytowo większa niż u podstawy, i ze wszystkich stron do tego jeszcze była przeszklona. Wmontowane bowiem okna były sporych gabarytowo wymiarów. Miała bowiem spełniać też wiele innych zadań, o których nie wszyscy nawet z tej okolicy jednak wtedy chyba wiedzieli. Po pierwsze: miała już wtedy bezpośrednie telefoniczne błyskawiczne połączenie z dworcem głównym w Sosnowicach i Będzinem Głównym oraz z leżącymi opodal, bowiem w zasięgu ludzkiego wzroku, carskimi wojskowymi koszarami kozackimi. Podobno źródłem tego asekuracyjnego połączenia, szczególnie z carskimi koszarami wojskowymi, były wydarzenia w trakcie powstania styczniowego, gdy uzbrojeni polscy powstańcy z 6 na 7 lutego 1863 roku bez jakichkolwiek przeszkód dotarli koleją z Granicy (obecne Maczki) przez Będzin do wsi położonej na terenie dzisiejszego Sosnowca. Czy te przekazy polegały jednak faktycznie na prawdzie obiektywnej, czy były wyłącznie tylko kolejną plotką, czy mitem powstańczym? Trudno obecnie jest tego dociec.

[Źródło: Wikipedia A.
Szwedzki telefon z 1896 roku.]
A po drugie: jeszcze w okresie zaborów Rosji carskiej, jak również później, w czasie drugiej okupacji niemieckiej (1939-1945), nastawnia spełniała już rolę typowego posterunku żandarmerii z wiecznie czujnymi i otwartymi oczami dyżurującej tam całodobowo kolejowej policji. Pamiętam, że w okresie okupacji niemieckiej dyżurujący tam na czarno odziany wartownik – Bahnschutz – prawie nigdy nie odrywał swych oczu od lornetki, tylko penetrował okoliczny teren. Strażnicy niemieccy z tej nastawni byli wtedy uzbrojeni. To bardzo niebezpieczne przejście kolejowe wielokrotnie wtedy pokonywał komendant Śląskiego Okręgu AK, który – jak w swych książkowych wydaniach wspomina – korzystał z okupacyjnej „meliny”, jaka się wtedy mieściła w jednym z budynków na terenie „Wenecji”. Wspominam o tym dlatego, że do tego budynku można było też bezproblemowo dotrzeć z innego kierunku, znacznie bardziej wtedy bezpiecznego 1/.

[Zdjęcie z 2009 roku. Po drugiej stronie torów kolejowych widać okolice „Wenecji”. Zdjęcie wykonane zostało z dawnego, bowiem jeszcze z XIX wieku przejścia dla pieszych (dzisiaj już nieistniejącego) wiodącego poprzez tory Kolei Warszawsko – Wiedeńskiej od strony dawnej uliczki Gampera. Tor na pierwszym planie to dawna jeszcze linia kolejowa wiodąca z Katowic, poprzez Sosnowiec w kierunku Warszawy. Drugi natomiast tor obok (od strony „Wenecji”) był przeznaczony dla trasy Warszawa – Sosnowiec – Katowice. Jest to dawna linia Kolei Warszawsko – Wiedeńskiej. Po lewej stronie, od uliczki Chemicznej, od XIX wieku stał „Domek dróżnika”.]

Jako ciekawostkę pozwalam sobie przekazać pewne nie wiem dlaczego, ale zupełnie nieznane dla większości sosnowiczan wydarzenie z odległych lat. W latach 50. XX wieku z wielką pompą uruchomiono jednowagonowy spalinowy pojazd szynowy określany jako Luxtorpeda. Ten pojazd w błyskawicznym tempie pokonywał wówczas odcinek Katowice – Warszawa, o wiele szybciej niż dzisiejsze ekspresowe pociągi. Przynajmniej tak wówczas informowała nas prasa. Jak na tamte czasy, było to więc dla nas niebywałe wydarzenie, a nawet sensacja. Tutaj, na tym samym przejściu dla pieszych poprzez tory Kolei Warszawsko – Wiedeńskiej, często wraz z przyjaciółmi z Placu Tadeusza Kościuszki wypatrywaliśmy więc już zawczasu, w późnych godzinach popołudniowych – o ile mnie pamięć nie zawodzi, to dopiero o godzinie 18:00 – pędzącej jak wicher Luxtorpedy. Już kilkanaście minut wcześniej szlabany po dwóch stronach torów kolejowych były przez dróżników opuszczone, co zwiększało jeszcze bardziej nasze i tak już duże emocje i ekscytację tym wydarzeniem, jakie miało niebawem nastąpić. Najczęściej z bijącym przyspieszonym rytmem serca staliśmy więc już tam kilkanaście minut wcześniej, oparci o opuszczony już szlaban od strony uliczki Przewodników Pracy, dawnej uliczki Gampera, a obecnie Fabrycznej, podobnie jak inni, nieznani nam ludzie. Po drugiej natomiast stronie torów kolejowych, od „Wenecji”, również przy opuszczonym już szlabanie, stała też najczęściej inna, nieznana nam grupka ciekawskich. Mknąca jak wicher po szynach Luxtorpeda już mniej więcej po minięciu Placu Tadeusza Kościuszki niemiłosiernie doniosłym sygnałem dawała znać o sobie. Najpierw więc docierał do nas przejmujący ryk syreny i zaledwie po kilku sekundach widoczne już były światła tego pojazdu, a później przelatywała obok nas jakaś rozświetlona ogromna masa z włączoną syreną ostrzegawczą, i to z takim pędem i świstem, że czapki niekiedy spadały nam z głów. Po kilku zaledwie sekundach już było tylko na horyzoncie widać jej tylne czerwone ostrzegawcze światła. Ale już wtedy błyskawicznie pokonywała dalsze przejście dla pieszych i pojazdów, tym razem w okolicy „Placu Schoena”, i tyle po tej Luxtorpedzie pozostawało wspomnień. A później pozostawały wśród nas już tylko frapujące wspomnienia i szeptane najczęściej opowieści od „mędrców” z mojego grona przyjaciół na temat Luxtorpedy i jej niezwykłych technicznych walorów.
* * * *
Fragment torów dawnej Kolei Warszawsko–Wiedeńskiej położony pomiędzy tym przejściem przez tory a zawieszonym kilkaset metrów dalej żelaznym mostem ponad rzeką Czarną Przemszą w okolicy „Rurkowni Huldczyńskiego” był też jednak w pewnych okresach czasu miejscem wyjątkowo diabolicznym 2/, bowiem już w okresie II Rzeczypospolitej Polski, a nawet i za caratu samobójczą śmiercią na torach kolejowych ginęli ludzie. Podobnie bywało też w okresie powojennym, czyli po 1945 roku. W wyjątkowo bowiem krótkim okresie czasu, zaledwie na przestrzeni do lat 50. XX wieku, odnotowano tam kilka przypadków samobójczych. Jednym z tych nieszczęśników był nasz powojenny sąsiad i dobry znajomy z Placu Tadeusza Kościuszki, rozkochany akwarysta złotych rybek. Pamiętam jak w jego kuchennej izbie na stołach stało co najmniej kilkanaście oświetlonych akwariów, pełnych przeróżnych kolorowych rybek i egzotycznych roślin, a on by je wyżywić, prawie codziennie łowił dla nich pokarm w rzece Czarnej Przemszy, tuż, tuż obok mojego ogródka. Postać ze względu na zaangażowanie polityczne bardzo zresztą wówczas znana w Sosnowcu. Wspomina nawet dwukrotnie o tym Panu w książce o Sosnowcu pan prof. dr hab. Henryk Rechowicz 3/. Według Pana profesora, ta osoba po 1945 roku była czołowym sosnowieckim działaczem partyjnym w Hucie „Sosnowiec”, w „peperowskiej twierdzy”. Z kolei jego starszy syn już wtedy był etatowym działaczem Komitetu Miejskiego PZPR i jednocześnie też w późnych latach 50. XX wieku organizatorem unicestwionego w 1949 roku harcerstwa sosnowieckiego. W latach 70. XX wieku będzie też z-cą dyrektora ds. administracyjnych w Hucie im. Mariana Buczka na Pogoni, przy uliczce Nowopogońskiej. Drugi natomiast syn – Gienek – był moim podwórkowym kolegą. Był ode mnie jednak znacznie młodszy. Podobno w późniejszych latach pracował w Hucie Cedlera. Zaangażowany zresztą, tak jak jego brat, w odradzające się harcerstwo pod auspicjami Komitetu Miejskiego PZPR. Oczywiście harcerstwo było już wtedy oparte na innych wzorcach nawet niż to działające w latach 1945 – 1949. Gienka już jednak nigdy potem nie spotkałem, od co najmniej 57 lat. Rodzina tego Pana, podobnie jak on sam, byli na co dzień wyjątkowo porządnymi i zacnymi ludźmi. Przynajmniej zarówno ja, jak i moja rodzina, takimi ich zapamiętała.
Losy człowieka niestety bywają niekiedy tak powikłane i pełne takich tajemnic i zagadek, że nie sposób ich nawet po latach obiektywnie ocenić. Podobno to zjawisko bierze się z tego, że prawie każdy z nas ma jednak dwa oblicza, a im bardziej człowiek jest inteligentny, to tych oblicz ma więcej. Dobrze, gdy emanują one aspektami szlachetności, życzliwości i serwowanego innym na co dzień ciepła. Gorzej, gdy są nieżyczliwe, fałszywe i pełne ludzkich tragedii, lub gdy bywają wręcz nienawistne. Syn bowiem tego działacza partyjnego, gdy był jeszcze etatowym pracownikiem Komitetu Miejskiego PZPR, to utrzymywał też bardzo dobre stosunki ze znanym jeszcze z okresu II Rzeczypospolitej harcmistrzem, a podczas okupacji niemieckiej Zastępcą Komendanta Chorągwi Szarych Szeregów UL Barbara. To dzięki temu Panu, doskonale też zresztą znanemu mojemu ojcu, gdyż razem pracowali jeszcze w okresie II Rzeczypospolitej w firmie „Fitzner i Gamper”, wymieniony pracownik z Komitetu Miejskiego PZPR otrzymał ponoć drogą kurierską z Londynu specjalny Złoty Krzyż Harcerski wraz ze specjalną imienną legitymacją potwierdzającą to nadanie. Odznaczenie, jakimi na zachodzie ozdabiano wtedy piersi wyłącznie wybitnych byłych działaczy harcerskich, wielkich polskich patriotów. Tym odznaczeniem – Złotym Krzyżem Harcerskim – jednak go nie pokazując, chełpił się nawet przed moim bratem, byłym też harcerzem i z-cą drużynowego z sieleckiego hufca z lat 1945 – 1949, który poza sentymentalnymi wspomnieniami nic nie pozyskał od władz harcerskich. A był przecież wiernym harcerzem, aż do ostatniej chwili rozwiązania tej organizacji w 1949 roku, której mottem było Bóg – Honor – Ojczyzna, czy jak inni twierdzą Ojczyzna – Nauka – Cnota. Czy jednak polegało to na prawdzie, że urzędowo takie odznaczenie faktycznie otrzymał? Czy w chwili słabości chciał tylko u brata wzbudzić zazdrość? W każdym razie osoba odznaczona tym krzyżem harcerskim już jednak nie żyje, podobnie jak jego darczyńca. Na nagrobku tego ostatniego Pana figurują wygrawerowane na płycie piastowane przez niego najwyższe patriotyczne stanowiska w zagłębiowskim patriotycznym harcerstwie. Gdzie natomiast została pochowana druga osoba, to tego nigdy nie starałem się dociec.

* * * *
Obok dawnej „Nastawni semaforów” od strony „Wenecji”, a później też strzeżonego przejścia, zaledwie kilka kroków dalej od strony uliczki Gampera, było jeszcze wtedy drugie też strzeżone całą dobę przejście dla pieszych, które prezentuję poniżej na zdjęciu z 2007 roku. To drugie, na styku z uliczką Gampera, wiodło poprzez tory dwóch bocznic kolejowych jakie się tu już ciągnęły od XIX wieku, z Huty „Katarzyna” i z Kopalni „Hrabia Renard”.

[Zdjęcie z 2007 roku. W widocznym po lewej stronie gąszczu krzewów, stał przez dziesiątki lat, od XIX wieku, aż co najmniej po lata 50. XX wieku ceglasty „Domek dróżnika”. Ten sam co utrwalony został na poniższej pocztówce, a opisanej jako „Sosnowiec Huta ‘Katarzyna” z odręczną adnotacją daty – „16.12.1931”). Szlabany natomiast były umieszczone po lewej i prawej stronie przejścia przez tory kolejowe. Po prawej uliczka Gampera, a po lewej, zaledwie kilka kroków dalej, było opisywane wyżej przejście do „Wenecji”, a w drugą stronę w kierunku Placu Tadeusza Kościuszki, ciągnęła się już tylko aleja.
Po prawej stronie jeszcze zachowały się szyny starej bocznicy kolejowej z Huty „Katarzyna”, a po lewej z Kopalni „Hr. Renard”, a później KWK „Sosnowiec”. W oddali transport wagonowy był dopiero zespalany z główną linią kolejową.]
Ta budowla z okresu mojego dzieciństwa i lat młodzieńczych jest częściowo widoczna na poniższej pocztówce, w samym rogu po prawej stronie, przy węglarkach. Na tej samej unikatowej dla autora pocztówce z okresu II Rzeczypospolitej Polski, pozyskanej od pana Pawła Ptak, po lewej stronie utrwalono fabrykę „Fitzner i Gamper” i wysoki niczym komin piec wapienny, a po prawej już stronie potwornie jeszcze wtedy dymiącą Hutę „Katarzyna”. W głębi widoczne jeszcze ceglaste mury jakimi była wtedy otoczona wąziutka uliczka Gampera (obecnie uliczka Fabryczna). Powracając jednak do „Domku dróżnika” i tej lokalnej już tylko bocznicy kolejowej.
[Źródło: Sosnowiec Archiwum, pan Paweł Ptak.]
„Domek dróżnika” przy uliczce Gampera stał już od XIX wieku i obsługiwał dwie zakładowe bocznice, bowiem już w latach 1881- 1883 położona zaledwie kilkadziesiąt metrów dalej Huta „Katarzyna” pociągnęła od fabryki szyny kolejowe, które kilkadziesiąt metrów dalej połączone były z torami Drogi Żelaznej Warszawsko-Wiedeńskiej. Natomiast w roku 1886 z odległego Sielca, Kopalnia „Hrabia Renard” również połączyła się za pomocą bocznicy z Drogą Żelazną Warszawsko – Wiedeńską. Pod renardowską bocznicę podczepiono też jeszcze dodatkowo po 1904 roku tory z browaru z Nowego Sielca, a w 1904 roku, po tych samych torach eksportowano też jeszcze sztuczny lód z nowouruchomionej fabryczki z tego samego browaru. Te dwie martwe już obecnie bocznice zdążyłem jeszcze jakimś cudem utrwalić na poniżej prezentowanym zdjęciu w 2007 roku.

[Zdjęcie z 2007 roku, wykonane z tego samego dosłownie miejsca jak powyższe, tylko w kierunku daleko położonego Sielca.
Jeszcze widoczne ślady po dawnych dwóch bocznicach zakładowych. Ta po lewej stronie to jeszcze dawna bocznica z Huty „Katarzyna”, a ta po prawej to kiedyś długa na kilka kilometrów bocznica ciągnąca się od Kopalni „Hrabia Renard” i browaru. W tyle już widoczna nowo wybudowana hala fabryczna Huty im. M. Buczka (dawna Huta „Katarzyna”), a kilka kilometrów dalej była KWK „Sosnowiec” (dawna Kopalnia „Hrabia Renard”).]
Jak się okazuje, ruch wagonów był ogromny i z każdym rokiem nawet wzrastał. Podobnie jak wzrastały też z każdym rokiem niepomiernie tłumy pędzących do pracy i z pracy robotników i urzędników, którzy te dwa obok siebie leżące przejścia pokonywali. Jedni bowiem pędzili do pracy do Huty „Katarzyna”, inni do „Fabryki Budowy Kotłów W.Fitzner i K.Gamper”, jeszcze inni do przędzalni czesankowej Schoena i fabryczki „Siła” na Środulkę, a byli też i tacy co tę trasę pokonywali na skróty do „Rurkowni Huldczyńskiego” oraz do wielu, wielu jeszcze innych mniejszych zakładzików pracy. Jak się okazuje, ruch w tym zakątku ziemi był wówczas przeogromny. Może warto podkreślić fakt, że dzisiaj panuje tu dudniąca w uszach diaboliczna cisza, gdyż prawie wszystkie wymienione zakłady pracy prawie na amen zamilkły, a niektóre nawet zlikwidowano. Nie wiem, dlaczego ale ta cisza, mnie jako już emeryta z 45-letnim stażem pracy w czasach PRL jednak dziwnie przeraża i zadaje też mimo woli liczne pytania.

* * * *
„Domek dróżnika” był parterowy, ceglasty, o charakterystycznym, skośnym, pokrytym papą dachu, z jednymi tylko wąskimi, ale dwuskrzydłowymi drzwiami wejściowymi i wiecznie kopcącym kominem. Zamieszkiwał w nim nie tylko sam dróżnik, ale cała też jego wielodzietna rodzina. Ta budowla była położona po lewej stronie w widocznych rosnących tam obecnie bujnie dzikich krzakach i drzewach samosiejkach. To przejście utrwaliłem na jednym z powyższych zdjęć z 2007 r.
Przejście dla pieszych poprzez szyny tych dwóch zakładowych bocznic od zawsze zabezpieczone było z dwóch stron stosownymi i typowymi wówczas korbowodowymi szlabanami, podnoszonymi i opuszczanymi ręcznie przez dróżnika, lub przez jego małżonkę. Korbowód był usytuowany obok „Domku dróżnika”. Tę prostą czynność, traktowaną jednak zawsze jak uroczystą ceremonię, widywałem setki razy. Już w trakcie opuszczania szlabanów od strony ręcznego korbowodu zawsze dochodził do mych uszu charakterystyczny ostrzegawczy sygnał o zbliżaniu się parowozu przetokowego z wagonami. Już w czasie okupacji niemieckiej, aby znacznie przyspieszyć transport kolejowy, zrezygnowano już jednak całkowicie z charakterystycznego sapiącego z wysiłku parowozu przetokowego, a korzystano już tylko z dalekobieżnego parowozu, który po obładowane wagony jechał torami bocznicowymi aż do samego celu, czyli na leżący opodal teren huty, a w drugim przypadku do znacznie dalej położonych zabudowań kopalni i browaru. Ponoć w tym „Domku dróżnika” od zawsze zatrudniona była polska rodzina. Taka przynajmniej opinia funkcjonowała w naszej rodzinie. Podstawowym zadaniem dróżnika z tej ceglastej budowli było więc w zasadzie nie tylko samo nadzorowanie bezpiecznego przejścia przez bocznicowe tory, ale również koordynowanie wtaczania pustych wagonów i wytaczania obładowanych już towarem wagonów do głównej linii kolejowej. Ten „Domek dróżnika” już jednak nie istnieje.
* * * *
Z tą kolejową budowlą jest też związana ciekawa historia, bowiem sięgająca jeszcze czasów zaborów Rosji carskiej. Jak wspominał to często mój ojciec, to w okresie zaborów, tajna policja carska „Ochrana” miała niezmiernie szeroko rozbudowaną sieć donosicieli, szpiclów i płatnych konfidentów. Nawet dozorcy i stróże, co było w Sosnowcu niezwykle charakterystyczne, siedzieli więc przed budynkami na stołeczkach, czy skleconych drewnianych pieńkach, i pilnowali skrzętnie do kogo obcy ludzie wchodzą. A później skrupulatnie systematycznie składali meldunki do Ochrany. Zresztą o identycznej konfidenckiej historii w Sosnowcu w swych dziennikach pisze też Marszałek Józef Piłsudski. Podobnie zresztą z usług przeróżnych „kapusiów” podczas okupacji niemieckiej korzystało też Gestapo i Kripo, a takich przecież szpicli wtedy też nie brakowało. Do tego gremium należy jeszcze zaliczyć porządnych na co dzień ludzi, ale już całkowicie złamanych w czasie gestapowskich krwawych tortur i „sypiących” wtedy innych. Ojciec, pamiętający więc doskonale jeszcze czasy zaborów carskich, zawsze gdy tylko się zbliżaliśmy do tych dwóch „Domków dróżnika” w czasie okupacji niemieckiej (1939-195), ostrzegał nas, by w tym rejonie całkowicie zamilknąć, gdyż „licho nigdy nie śpi, tylko czeka na naiwnych i gadatliwych ludzi”. Rodzinę dróżnika wprawdzie znał stosunkowo dobrze, przynajmniej tak mu się wydawało, więc bardzo często gdy to przejście przekraczaliśmy, to ich nawet zawsze uprzejmie pozdrawiał. Najczęściej widywaliśmy ich w chwili jak opuszczali szlabany, czy jak wykonywali drobne prace w warzywnym i ukwieconym przydomowym ogródku. Oczywiście nie znał ich na tyle, by mógł im całkowicie i bezgranicznie zaufać. Te sugestywne ojcowskie uwagi tak wtedy zakodowałem, że nawet łapałem się na tym, iż stosuję je też jeszcze mimo woli w latach 50. XX wieku.
* * * *
Może jako kolejną ciekawostkę warto jeszcze młodym mieszkańcom z Sosnowca i przybyszom z odległych stron też przypomnieć, że te dwie utrwalone na zdjęciach w 2007 roku, dzisiaj już historyczne i zabytkowe końcowe fragmenty dawnych bocznic kolejowych: katarzyńskiej z 1883 roku i renardowskiej z 1886 roku jeszcze się jakimś cudem do 2015 roku jednak zachowały. Ich trasa kolejowa została już jednak całkowicie unieruchomiona, o czym świadczą coraz to bardziej zarośnięte dzikimi krzakami, chwastami i trawą pordzewiałe szyny kolejowe i nadszarpnięte już zrębem czasu spróchniałe podkłady kolejowe. Wielka szkoda, że nikt dotąd o tym nie pomyślał, by chociażby tylko te końcowe zabytkowe bocznice kolejowe w odpowiedni jednak sposób uchronić przed ostateczną ich dewastacją i ozdobić pamiątkową tablicą informacyjną, która by służyła wiedzą kolejnym jeszcze pokoleniom sosnowiczan o minionych latach, kiedy to jeszcze Sosnowiec był w Polsce potęgą w zakresie nie tylko eksploatacji węgla kamiennego, ale i produkcji szerokiej gamy wyrobów hutniczych i jego kolejowego transportu nawet do odległych miejscowości naszej Ojczyzny oraz gdy Sosnowiec jeszcze nie był bezrobotną Golgotą, dla wielu wręcz nie do przeskoczenia.
* * * *
Na tym króciutkim, alejkowym odcinku, idąc już jednak w stronę rzeki Czarnej Przemszy i Placu Tadeusza Kościuszki, pomiędzy terenem browaru i fabryczką sztucznego lodu, a kolejową kopalnianą bocznicą, stała już od drugiej połowy XIX wieku potężna gabarytowo wieża ciśnień. Cała jej bryła o niezwykłej architektonicznej urodzie była wykonana z metalu i pokryta czarną farbą lub smołą. Na jej szczyt prowadziły, niczym na zakopiański Giewont, umocowane z zewnątrz metalowe schody z metalową barierkę. Jej zadaniem była ochrona wspinającego się po schodach pracownika by nie runął w dół. A miał się gdzie taki delikwent wdrapywać, gdyż wieża była wysoka na około od 80 do 100 metrów. W górnej jej części gromadzono dopiero pitną wodę. To unikatowe budowlane cacko, jedyne tego typu w Sosnowcu pod względem wystroju architektonicznego, zostało już jednak bezmyślnie zburzone w latach 70. lub 80. XX wieku. Co ciekawe?… Nikt wówczas nawet nie protestował i nie rozrywał też szat historii, mimo, iż w Sosnowcu już wówczas ponoć zamieszkiwała spora grupa intelektualistów, zawsze ponoć rozkochana w starej architekturze tego miasta. Górna część tej wieży ciśnień jest częściowo widoczna na poniższej starej pocztówce pozyskanej od pana Pawła Ptak – obok trzeciego w kolejności od prawej strony komina. Bardziej natomiast jest widoczna na pozyskanej poniżej pocztówce z fotopolska.eu.


[Źródło: www.fotopolska.eu. 1 maja 1975 r., Widok na Zakład “H” – Produkcja walców, spod budynku Zakładu Badawczo – Doświadczalnego przy ul. Wodnej. Porządkowanie terenu przy tym budynku przez pracowników Działu Technologicznego w ramach czynu społecznego.
W tyle po lewej stronie widoczna unikatowa wprost perełkowa, opisywana powyżej wieża ciśnień.]

[Źródło: pana Paweł Ptak. Widok obecnej ulicy Staszica z okresu II Rzeczypospolitej Polski i fragmentu dawnej Huty „Katarzyna”. Po lewej stronie już widać pierwsze zabudowania osiedla mieszkaniowego Huty „Katarzyna”. Zdjęcie wykonano od strony żużlowej hałdy. Po prawej stronie, przy trzecim kominie widoczne szczytowe partie wieży ciśnień.]

* * * *
Nie wiem co jest tego powodem, ale dawną wąziutką uliczkę Gampera, później zwaną uliczką Przodowników Pracy, a obecnie Fabryczną, utożsamia się tylko z ciągiem ulicznych zabudowań fabryczno – hutniczych, gdzie w tle była widoczna żużlowa hałda. A przecież ta uliczka, już od XIX wieku ciągnęła się jeszcze znacznie, znacznie dalej, aż poza bocznice kolejowe. Jednak już nie tak szeroka jak wśród zabudowań „Fabryki Fitzner i Gamper”, ale jako już typowa aleja, wiecznie jednak nieuporządkowana. Jeszcze w latach 50. XX wieku, co już wyżej zasygnalizowałem od torów Kolei Warszawsko – Wiedeńskiej była oddzielona pasem zieleni i wysokim carskim parkanem z podkładów kolejowych. Ten parkan dochodził aż do samego mostu kolejowego zawieszonego ponad rzeką, koło pogońskiego Kasyna.


[Zdjęcie z 2007 roku. Opisywany most kolejowy łączący dwa brzegi Czarnej Przemszy. Po lewej stronie widoczne dawne jeszcze szczątkowe już zabudowania „Rurkowni Huldczyńskiego”. Zdjęcie wykonano w kierunku „Wenecji” z położonej obok żelbetowej kładki – przejścia dla pieszych.]

[Zdjęcie z 2007 roku. Widok spod tego samego mostu kolejowego co powyżej.]
Natomiast po drugiej stronie od browaru w Nowym Sielcu, zawsze na tym samym odcinku ciągnął się drewniany płot, a później druciana siatka, aż do drewnianego mostku dla pieszych. Podłożem alejki natomiast od zawsze było tylko klepisko. Dopiero w latach 60. XX wieku, ta aleja stopniowo została poobwieszana przeróżnymi rurami i zabudowana fabrycznymi metalowymi zabudowaniami, co już prezentuję poniżej na wykonanych zdjęciach w 2007 roku.
Swój kres kończyła dopiero na drewnianym mostku, wiecznie pachnącym w słoneczne i upalne dni żywicą, a zawieszonym ponad Czarną Przemszą. Ten mostek był przeznaczony wyłącznie dla pieszych. Drewniany mostek wysadzili dopiero saperzy niemieccy w styczniu 1945 roku. W następnych miesiącach został jednak ponownie odbudowany w swej dawnej krasie, jednak już w latach 60. XX wieku, gdy regulowano rzekę, to go zburzono i postawiono żelbetowy. Tak samo, w tym samym styczniowym dniu 1945 roku, saperzy niemieccy wysadzili też położony obok most kolejowy przy Kasynie jaki łączył obydwa brzegi rzeki Czarnej Przemszy i solidny drewniany most, jaki z kolei był zawieszony ponad Czarną Przemszą w okolicy browaru Gwarectwa „Hrabia Renard” i Placu Tadeusza Kościuszki. Zaminowano też rurę o pokaźnych średnicowo wymiarach jaka się ciągnęła z terenu „Kawki” – osadników dietlowskich, koło „Białych Domów” pod torami Kolei Warszawsko – Wiedeńskiej. Co jest jednak w tym wszystkim ciekawe i zastanawiające? Ano to, że saperzy niemieccy nie wysadzili żelaznego kolejowego mostu położonego dosłownie kilkadziesiąt metrów dalej jaki był i jest nadal na styku Placu Tadeusza Kościuszki z uliczką Nowopogońską (obok „Rurkowni Huldczyńskiego”), jak również kolejnego obok pałacu Dietla, a nawet w centrum Sosnowca, pod którym przebiega ulica J. Piłsudskiego. Ale to tematyka przewidziana już do oddzielnego artykułu.
Zastanawiające jest jeszcze to, że ci perfekcyjni saperzy niemieccy, dziwnie zapomnieli o szerokim i solidnym drewnianym moście, jaki się znajdował pomiędzy zabudowaniami „Wenecji”. Wszystkie podminowane obiekty wysadzono prawie jednocześnie, gdzieś około godziny 22:00 lub 23:00. Fala powybuchowa była tak niesamowicie wielka i uderzyła z takim niesamowitym podmuchem, że w okolicznych budynkach przy Placu Tadeusza Kościuszki rozleciały się w proch wszystkie okienne szyby, a w wielu jeszcze mieszkaniach na dodatek zostały też jeszcze wyrwane drzwi z zawiasów oraz runęły nawet na podłogi szafy. Podobno Niemcy w tym samym dniu wysadzili wszystkie mosty, jakie dotychczas łączyły oba brzegi rzeki Czarnej Przemszy na odcinku co najmniej kilkunastu kilometrów. Do dzisiaj jednak nie wiadomo co było powodem, że specjaliści niemieccy zapomnieli nie tylko podminować, ale i wysadzić drewniany most na „Wenecji”. Dzięki temu prawie z marszu Armia Czerwona wraz z ciężkim sprzętem wojskowym (w tym czołgi, samochody pancerne i ciężkie działa oraz haubice) przekroczyła szerokie koryto rzeki Czarnej Przemszy i ruszyła w pościg za armią niemiecką, która się wtedy już wycofywała w kierunku Katowic. Może jeszcze tylko wspomnę, że do dzisiaj wśród niektórych osób interesujących się historią, a nie polityką, trwają spory kto dał znać żołnierzom z Armii Czerwonej o tym cudownie uratowanym i niewysadzonym moście na terenie „Wenecji”. Ten temat jednak już dokładniej opisałem w moich artykułach:- „TAJEMNICE SOSNOWIECKIEJ ,WENECJI’ ”. Artykuł był opublikowany na mojej stronie internetowej :-www.wobiektywie2008.republika.pl. Niestety został już skasowany. Możliwe, że ten sam artykuł jeszcze raz zagości na portalu „41-200.pl”, którego znanym redaktorem jest pan Paweł Ptak.
Z tymi terenami i z tą zresztą aleją związanych jest tyle historii z przeszłości, szczególnie z lat okupacji niemieckiej, że nie sposób ich obecnie wszystkich przekazać w tym jednym króciutkim artykule. Może więc tylko wspomnę, w ogromnym skrócie, o jednej makabrycznej historii z czasów okupacji niemieckiej, a związanej z pędzonymi ze środulskiego Getta, poprzez ulicę Chemiczną i poprzez tę aleję, a następnie też poprzez Plac Tadeusza Kościuszki, całych kolumn biednych i wyczerpanych Żydów do sosnowieckich szopów. Tę samą trasę, już jednak w kierunku środulskiego getta, ci sami biedacy pokonywali jeszcze raz, ale już w późnych godzinach popołudniowych. Na tym jeszcze wówczas drewnianym mostku dochodziło wówczas do niewyobrażalnych makabrycznych, wprost sadystycznych sytuacji, gdzie z nurtów rzeki Czarnej Przemszy wyławiano, utopionych ponoć w wyniku desperackiej ucieczki Żydów. Czy faktycznie utopionych? A może najpierw zamordowanych, a później dopiero z premedytacją przez oprawców wrzuconych do rzeki?
Jako stary już człowiek wielokrotnie się zastanawiałem dlaczego żaden sosnowiecki historyk, pochodzenia żydowskiego lub polskiego, tych makabrycznych incydentów jednak nigdy absolutnie ani jednym słowem nie opisał. Po prostu całkowicie o tym milczy współczesna sosnowiecka historia, natomiast moje króciutkie komentarze, gdy jeszcze funkcjonował portal internetowy „Poznaj Sosnowiec”, nikogo też absolutnie wtedy nie zainteresowały. Możliwe, że wynika to z przyczyn czysto prozaicznych. Cóż bowiem może znaczyć śmierć, nawet męczeńska, ale zaledwie tylko kilku nieszczęśników, w porównaniu z wymordowaniem i zagazowaniem w niemieckich nazistowskich obozach koncentracyjnych co najmniej kilkunastu tysięcy sosnowieckich Żydów.


[Zdjęcia z 2007 roku, ale już dalszych fragmentów uliczki Fabrycznej (dawnej Gampera). Utrwalone w stronę Placu Tadeusza Kościuszki. Jakieś kilkaset metrów dalej płynie już rzeka Czarna Przemsza, a ponad nią od zawsze był zawieszony drewniany mostek (obecnie kładka żelbetowa). Drewniany mostek był już zaliczany do terytorium Placu Tadeusza Kościuszki. Są jednak i tacy co twierdzą, że tereny Placu T. Kościuszki zaczynały się dopiero poza rzeką.]

[Zdjęcie powyżej z 2007 roku. Ta sama aleja co wyżej, tylko utrwalona od strony Palcu Tadeusza Kościuszki w kierunku dawnej uliczki Gampera.]


[Zdjęcie współczesne (rok 2012, lub 2013). Zdjęcie wykonano od strony Placu Tadeusza Kościuszki przy dawnym pogońskim, fabrycznym „Kasynie”. Dawniej w tym samym miejscu, od XIX wieku, ponad rzeką Czarną Przemszą była zawieszona pachnąca żywicą, niezwykle urokliwa drewniana kładka. Została wysadzona w styczniu 1945 roku przez saperów niemieckich. Po 1945 roku ją odbudowano. W latach 60. XX wieku zburzono i zawieszono oto taką kiczowatą żelbetową, do tego jeszcze nie wiem dlaczego ale pomalowaną jaskrawą wiecznie łuszczącą się farbą.
To po prawej stronie z nurtów tej rzeki, z mieszczącego się wtedy tutaj wodospadu, wyławiano w makabryczny sposób ponoć utopionych Żydów.]
……………………………………………………………………………………………..
Wszelkie prawa zastrzeżone. Żadna część tej publikacji nie może być reprodukowana, przechowywana w systemach przetwarzania lub odzyskiwania danych, ani przekazywana w jakiejkolwiek postaci elektronicznej, odbitki kserograficznej, nagrania lub jakiejkolwiek innej bez uprzedniej pisemnej zgody autora tego artykułu.
Bardzo serdecznie dziękuję za bezpłatne opublikowanie zdjęć i pocztówek, fotopolsce.eu – Szanownej Pani Danucie Bator oraz mojemu przyjacielowi i darczyńcy, doskonale znanemu zresztą w Sosnowcu popularyzatorowi tego pięknego miasta, Szanownemu Panu Pawłowi Ptak.

Bibliografia i przypisy:
1 – Znacznie więcej na ten temat w artykułach autora, „TAJEMNICE SOSNOWIECKIEJ ‘WENECJI’ “.
2 – Po 1945 roku Huta „Sosnowiec”, a później Huta im. M. Buczka.
3 – Henryk Rechowicz, „Sosnowiec – zarys rozwoju miasta”, Kraków, 1977, s.133 i 149.
4 – wspomnienia rodzinne i własne.

Katowice, luty 2017 rok.
                   

                                                                                                                          Janusz Maszczyk

Bear