Janusz Maszczyk: Tajemnice jednego z osiedli

[Rysunek autora. Fragment Urzędniczego Osiedla Mieszkaniowego dawnej „Rurkowni Huldczyńskiego” przy Placu Tadeusza Kościuszki. Widoczny tylko od strony rzeki Czarnej Przemszy. Natomiast po prawej stronie niewidoczne na tym rysunku tereny browaru z Gwarectwa „Hrabia Renard”. Tak prezentowały się te treny osiedlowe wraz z widoczną zabudową zarówno w okresie II Rzeczpospolitej Polski jak i podczas okresu okupacji niemieckiej (lata 1939 – 1945). A nawet jeszcze przez kolejne kilka lat po 1945 roku.]

     Artykuł niniejszy został znacznie poszerzony o nowe fakty i zdjęcia w stosunku do opublikowanego już pierwotnie w październiku 2017 roku. Stosunkowo duża ilość nowych przekazów, głównie pochodzi z autopsji, a pozostałe autor pozyskał od najbliższej rodziny. Równocześnie uległa też zmianie treść tytułowa tego artykułu. Poprzedni bowiem nosił nazwę: – „KRÓTKA HISTORIA OSIEDLA MIESZKANIOWEGO”. Artykuł ten nie ma też charakteru historycznej publikacji typu książkowego, tylko przekazu drobnych zdarzeń z tamtych dni, jakich jednak nie odnajdzie się w żadnej publikacji historycznej.

     Te widoczne po lewej stronie na moim powyższym rysunku tereny nadrzeczne, ciągnące się do młyna wodnego, a według innych jeszcze nawet dalej bowiem aż do samej „Wenecji”, były w XIX wieku popularnie określane przez miejscową ludność jako „Dzikie zarośla”. A wymieniony nadrzeczny młyn, według przekazów rodzinnych stał jeszcze do pierwszej połowy XIX wieku, na prawym brzegu rzeki Czarnej Przemszy, pomiędzy poprowadzoną już od 1859 roku Drogą Żelazną Warszawsko – Wiedeńską (Варшавско-Венская железная дорога), a popularnie zwaną przez tutejszych mieszkańców „Wenecją”. Taką też nazwą – „Dzikimi zaroślami” posługiwali się jeszcze moi dziadkowie, zarówno ci z Katarzyny jak i z pogońskiego „Wygwizdowa”, którzy tu dotarli zaledwie w kilka lat później zanim na tych terenach powstały już pierwsze wielkie zakłady pracy. A były nimi Huta „Katarzyna” oraz popularnie zwana „Rurkownia Huldczyńskiego”, czyli późniejsza już po 1945 roku Huta „Sosnowiec”. Również moi rodzice w przeciwieństwie jednak do swych rodziców a moich dziadków, też ale już jednak tylko sporadycznie, stosowali tę dziwną dla mnie i nieznaną mi absolutnie nazwę. Bowiem ojciec mój Ludwik Maszczyk, urodził się już na pogońskim „Wygwizdowie” przy uliczce Małaja w 1897 roku (od 1918 r. Mała, a obecnie ul. Kolibrów), a z kolei moja mama Stefania Maszczyk (rodowe nazwisko Doros), przyszła już na świat w 1907 roku na położonej w pobliżu Katarzynie. Stąd ta nieznana innym nazwa w mojej rodzinie była nie tylko powszechnie znana ale i stosowana.

Wówczas to rzeka Czarna Przemsza ponoć jeszcze płynęła leniwie swym szerokim i nieujarzmionym pierwotnym korytem. Więc bardzo często podtapiała też nadbrzeżne tereny. Te prawie coroczne podtopienia zarówno wczesną wiosenną jak niekiedy też i jesienną porą, doprowadziły rezultacie do tego, że tereny te w końcu zamieniły się w grząskie topieliska, których na wielu odcinkach nie można już było pokonać suchą nogą. Na, których tylko rosła gęsta powyginana na wszystkie strony, ale już skarłowaciała sosna i rozrastające się na wszystkie strony krzaki oraz inny jeszcze typowy drzewostan jaki występuje tylko na terenach bagiennych. Czyli na terenach pozbawionych odpowiedniego dostępu tlenu. Na tych dzikich niezagospodarowanych jeszcze terenach, podobnie jak i na dalszych, rzeka Czarna Przemsza była jeszcze wtedy krystalicznie czysta. Pełna więc była nie tylko ryb ale też przeróżnej rzecznej flory i fauny. Natomiast w gęstwinach okolicznych drzew i krzaków, buszowało jeszcze typowe dla bagnistych terenów ptactwo i dzika zwierzyna.

Również podobnie zresztą prezentowały się też nadrzeczne tereny ciągnące się po drugiej stronie tej rzeki, które znacznie później będą miejscowym już znane jako Nowy Sielec. A raczej dobra „Gwarectwa Hrabiego Renarda”. Tą nazwą miejscowi ozdabiali szczególnie te tereny gdzie w XIX wieku powstanie już renardowski browar, fabryczka sztucznego lodu i słodowania oraz reprezentacyjna część tego zakładu wraz z ozdobionymi cegłą budynkami mieszkalnymi. Jednak w przeciwieństwie do „Dzikich zarośli”, to tutaj na terenach nadrzecznych Nowego Sielca, grząska ziemia ciągnęła się w zasadzie tylko po terenie browarnymi tylko wąziutkim nadrzecznym pasemkiem. Chociaż i to nie uchroniło jednak tego terenu od licznych podtopień, szczególnie miejsc położonych w pobliżu samej już rzeki. Widoczne to było szczególnie wówczas gdy przystąpiono do budowy wielkogabarytowego kościoła pw. Niepokalanego Poczęcia NMP1/. Podtopienia wznoszonego kościoła były bowiem wtedy już tak intensywnie dotkliwe, że mimo stosowania przeróżnych środków zaradczych by ten teren jednak osuszyć, musiano jednak dalszą jego budowę wielokrotnie wstrzymywać. Może jeszcze tylko wspomnę, że na te dolegliwości nie pomagały nawet zaradczo zainwestowane ogromne zabudowania, w formie wzniesionego wysokiego na ponad 4 metry ponad lustro wody wapiennego muru oporowego. Do tego jeszcze zanurzonego na około 1,5 do 2 metrów w głębinie rzeki. Zabudowano ogromną przestrzeń placu kościelnego ciągnącego się od mostu drewnianego, łączącego wtedy Pogoń z Nowym Sielcem, aż do samego Parku Renardowskiego (obecny Park Sielecki). Podobnie jak stosowane przez fachowców jeszcze inne środki zapobiegawcze jakie miały według ich mniemania osuszyć ten ciągle podtapiany teren kościelny. W rezultacie więc kościół został wzniesiony dopiero w latach 50. XX wieku, do tego jeszcze w zmienionej wersji architektonicznej, niż wynikało to z jego pierwotnych projektów. Jeszcze w latach okupacji niemieckiej krążyły wśród tutejszych mieszkańców informacje, że do osuszania gruntów pod wznoszonym kościołem stosowano też niekonwencjonalne środki techniczne. Używano bowiem nawet dużej ilości płatów słoniny. Początkowo te informacje traktowaliśmy jednak z jakże charakterystycznym przymrużeniem oka. Dopiero obecnie w fachowych publikacjach okazuje się, że również w okresie III Rzeszy Niemieckiej, gdy budowano Kanał Gliwicki, to zatrudnieni tam niemieccy inżynierowie też zastosowali do osuszania terenu – płaty słoniny.

[Rysunek autora. Tereny Nowego Sielca. Po prawej stronie dawna pijalnia piwa Gwarectwa „Hrabia Renard”, a później już kościółek parafialny. Natomiast po lewej stronie tej wąskiej i jeszcze wtedy klepiskowej oraz pełnej bruzd ulicy Browarnej rozciągały się już wtedy tereny browaru należące do wyżej wymienionego Gwarectwa. Całkiem w tyle widoczne już zabudowania wznoszonego od końca XIX wieku osiedla Huty „Katarzyna”. Natomiast z samego już przodu, po prawej jednak stronie, widoczny jest tylko fragmencik wyżej opisywanego muru oporowego zanurzonego w nurt rzeki Czarnej Przemszy. Ten ciągnący się przez kilkaset metrów potężny mur wapienny jednak wbrew temu jak niektórzy to obecnie sądzą nie miał jednak absolutnie charakteru tylko upiększającego ten teren. Chociaż dodawał tez niezwykłego uroku. Ale był jednym z pragmatycznych środków jaki wtedy podjęto by wreszcie zahamować dalsze podtopienia na tym terenie, a szczególnie nowo wznoszonego kościoła pw. Niepokalanego Poczęcia NMP. Fotografia na podstawie , której został wykonany rysunek pochodziła z końcowego okresu zaborów Rosji carskiej.]

[Rysunek autora. Ten sam fragment terenu Nowego Sielca co powyżej ale pochodzący już z lat 60. XX wieku.]

[Zdjęcie autora z 2018 roku. Dawne zabudowania pijalni piwa Gwarectwa „Hrabia Renard”. A później kościółek parafialny, zanim nie wybudowano w latach 50. XX w. kościoła pw. Niepokalanego Poczęcia NMP. Jeszcze w tym miejscu, po prawej stronie do lat 60. XX wieku ciągnął się od mostu aż do Parku Renardowskiego zanurzony w rzece przepiękny potężny mur oporowy, którego tylko fragmencik jest widoczny na powyższym rysunku autora.]

Już jednak od drugiej połowy XIX wieku, w związku z dynamicznym i niespotykanym dotąd na tych zachodnich rubieżach carskiej Rosji rozwojem górnictwa i przemysłu oraz zabudową tych terenów, przystąpiono więc do intensywnego ich osuszania. Na tym odcinku rzeki, od strony Nowego Sielca, ogromny wkład w osuszaniu tych terenów zawdzięczamy głównie renardowskiemu koncernowi, który nie tylko zabudował już te tereny pod swoje obiekty przemysłowe i mieszkalne, ale poprzez zawieszony ponad lustrem rzecznym drewniany most, poprowadził też szlak komunikacyjny z Sielca w kierunku wsi Pogoń. Aby jednak znacznie przyspieszyć szybkość nurtu rzeki i uniknąć wreszcie tym samym dalszych okolicznych podtopień, oprócz stosowanych typowych osuszeń terenu, już pod koniec XIX wieku utworzono więc na rzece wysoki wodospad. Wodospad ten przegradzający w poprzek rzekę, zwany był też tylko progiem rzecznym, a przez miejscowych z kolei był określany jako – „bałwany”. Usytuowano go w miejscu gdzie obecnie jest zawieszona ponad rzeką kładka wiodąca z Placu Tadeusz Kościuszki, do wąziutkiej uliczki Fabrycznej, a dawnej uliczki Gampera. Tuż, tuż przy późniejszym Kasynie Urzędniczym. Ten wodospad w znacznym stopniu przyczynił się do tego, że podtopienia nie sięgały już tak odległych terenów jak to bywało dawniej i to zarówno po jednej stronie rzeki jak i po drugiej. Ten wodospad, podobnie jak kolejny, usytuowany już jednak w okolicy dzisiejszych sieleckich basenów kąpielowych, został dopiero zlikwidowany w latach 60. XX wieku, kiedy to zaczęto już regulować koryto rzeki Czarnej Przemszy.

****

     Jest rok 1881. Gliwicki fabrykant Samuel Huldschinsky – jak wspomina pan profesor dr hab. Henryk Rechowicz – na zakupionych parcelach na Pogoni od spadkobierców Kramsta i Renardów, tuż, tuż obok przebiegającej już od 1859 roku centralnej linii kolejowej, zwanej jeszcze wtedy Drogą Warszawsko – Wiedeńską, uruchamia fabrykę2/. Popularnie przez mieszkańców zwaną „Rurkownią Huldczyńskiego” (po 1945 r. Huta „Sosnowiec”). Już wkrótce będzie to jedno z największych przedsiębiorstw hutniczych na terenach Sosnowca i Zagłębia Dąbrowskiego. Wprawdzie Sosnowiec jako miasto jeszcze nie istnieje. Bowiem rozsiane na tych terenach wsie i przysiółki oraz pojedynczo też stojące malutkie kryte słomą pobielane chatki zintegrują się i prawa miejskie Sosnowiec otrzyma dopiero w 1902 roku3/.

Już jednak niebawem gliwicki właściciel tej pogońskiej fabryki i jego synowie, podobno pochodzenia żydowskiego, przystąpią do budowy w pobliżu fabryki osiedli mieszkaniowych dla zatrudnionych w niej pracowników i ich rodzin. Tereny pogońskie, graniczące z Nowym Sielcem, wykupią więc pod zabudowę tych osiedli od Gwarectwa „Hrabia Renard”. Stawiane wówczas przez fabrykantów osiedla nie miały jednak absolutnie z ich strony charakteru jakiegoś gestu altruistycznego, skierowanego do zatrudnianych w fabrykach ludzi. Tak jak to obecnie w niektórych publikacjach historycznych to zjawisko się koloryzuje. Takie bowiem wówczas trendy budowlane były po prostu stosowane powszechnie. I to w całej Europie. Bowiem bogaci właściciele fabryk i kopalń aby zintegrować z zakładem pracy zatrudnionych tam fachowców i jednocześnie ich całkowicie uzależnić od siebie, to darowali im w pobliżu swych zakładów pracy takie właśnie osiedlowe mieszkania. Z tym, że funkcjonujące wtedy reguły klas społecznych – urzędniczo – robotnicze – były jednak na tych osiedlach jeszcze ściśle przestrzegane. Zgodnie zresztą z krążącym wówczas jakże charakterystycznym dla tamtych czasów powiedzeniem: – „cóż żeś piękna jak róża skoro jesteś tylko córką stróża”. Odrębne więc wtedy budowano osiedla dla robotników, aniżeli te dla urzędników. Podobny zresztą też podział pochodzeniowy – o czym wiele osób dzisiaj nawet nie ma pojęcia – funkcjonował też w sferze urzędniczo – inteligenckiej. Bowiem zupełnie inne mieszkania otrzymywali urzędnicy niż kadra kierowniczo – dyrektorska. W taki oto sposób przez dziesiątki lat w niedalekiej odległości od siebie stawiano osiedla dla robotników i urzędników oraz dla kadry dyrektorsko – kierowniczej. Z biegiem jednak czasu te kryteria przyznawania mieszkań ulegały jednak znacznej zmianie. Szczególne zmiany w tej sferze i to widoczne wprost gołym okiem, zaistniały jednak dopiero po 1945 roku.

****

     Oczywiście, że chętnych do pozyskania mieszkania na tego typu osiedlach było jednak wtedy niesłychanie wielu. Wbrew temu jak niektórzy to obecnie mogą jednak sądzić, to przydziały mieszkań w tych głodowych czasach nie otrzymywali jednak wówczas dosłownie wszyscy zatrudnieni pracownicy w „Rurkowni Huldczyńskiego”. Jak wspominał to bowiem wielokrotnie mój ojciec, Ludwik Maszczyk, wieloletni zresztą pracownik z tego pogońskiego zakładu pracy, to ponoć przynajmniej w tej fabryce obowiązywała wtedy niezwykle specyficzna zasada zatrudnieniowa. Stosowano bowiem powszechnie wobec wszystkich pracowników, niezależnie od ich stanowiska zatrudnienia znaną w literaturze i powszechnej mowie – metodę „kija i marchewki”. Więc aby takie urzędnicze mieszkanie można było wówczas otrzymać przy Placu Tadeusza Kościuszki, to trzeba się było najpierw wykazać nie tylko nie lada wyjątkową fachowością i odpowiednim też wykształceniem oraz znajomością obcych języków, ale konieczna też była niezwykła inwencja i zapobiegliwość samego pracownika u swoich przełożonych. Kto bowiem nie potrafił wśród swych przełożonych stworzyć odpowiedniej atmosfery niezastąpionego urzędnika i wyeksponowania swego image oraz kto nie miał „mocnych pleców” w dyrekcji fabryki, to ten przydziału mieszkaniowego na tym osiedlu urzędniczym nigdy nie otrzymywał. A wówczas takich „panów w białych kołnierzykach” ponoć było aż za wielu, jak na ograniczoną ilość lokali. Ci mniej zapobiegliwi więc urzędnicy, a nawet i kadra kierownicza, otrzymywali mieszkania na osiedlach robotniczych, które były jeszcze wtedy usytuowane przy ulicy Nowopogońskiej. Te dwa dawne jeszcze koszarowe budynki identyczne jak przy Placu Tadeusza Kościuszki zostały już jednak zburzone w latach 70. XX w. A drugim typowym osiedlem robotniczym były zabudowania określane przez miejscowych jako „Białe domy”. Z tego ostatniego wymienionego osiedla do współczesnych lat pozostały niestety ale już tylko dwa budynki typu koszarowego jakie stoją przy basenach kąpielowych w Nowym Sielcu.

****

     Pierwsze budynki typowego urzędniczego osiedla mieszkaniowego przy Placu Tadeusza Kościuszki „Rurkownia Huldczyńskiego” zaczęła już stawiać pod koniec XIX wieku. I to na terenie, gdzie wokół dominowały jeszcze wtedy pojedyncze skupiska skarłowaciałych sosen i dziko rosnące zielska oraz spotykane niemal wszędzie różnej maści chaszcze, jak również pofałdowane niczym morska fala panoszące się jak okiem sięgnąć niezagospodarowane jeszcze ugory. Natomiast im bliżej tej nieujarzmionej i szerokim korytem płynącej rzeki, to teren był jeszcze w wielu miejscach grząski, a nawet zgniło – bagnisty, który gwoli prawdy już pośpiesznie jednak i co najważniejsze skutecznie jednak osuszano. Po prostu w wielu miejscach osiedle urzędnicze powstawało na terenie jeszcze całkowicie dzikim, pozbawionym nawet z prawdziwego zdarzenia dróg. Bowiem typowych wybrukowanych i oświetlonych nocą ulic to wówczas jeszcze absolutnie na tych trenach nie było, co zresztą autor doskonale prezentuje na poniższym rysunku. Dopiero już znacznie, znacznie w późniejszym okresie czasu, ten teren w Sosnowcu wyeksponowano i nazwano Placem Tadeusza Kościuszki. Oko aparatu fotograficznego tego nie tuszuje, tak jak dzisiaj czyni to niestety zbyt wielu historyków i publicystów. Poniższy wykonany przez autora rysunek na podstawie pozyskanego oryginalnego zdjęcia, wyjątkowo więc chyba wymownie obrazuje jak te tereny były jeszcze wówczas ogromnie zabiedzone, zaniedbane i prymitywnie też zabudowane. Bowiem pozyskane przez autora zdjęcie, na podstawie którego wykonał rysunek, pochodzi już z 1905 roku. Czyli trzy lata później jak te tereny uzyskały już oficjalnie statut Miasta Sosnowca.

[Rysunek autora na podstawie oryginalnego zdjęcia z 1905 roku. Tak jeszcze prezentował się fragment obecnego Placu Tadeusza Kościuszki w 1905 roku. Na horyzoncie widoczne już szczyty postawionej w 1905 roku cerkwi prawosławnej pw. Świętego Mikołaja Cudotwórcy. Po prawej stronie poza torami kolejowymi zabudowania „Rurkowni Huldczyńskiego”. A na wprost widoczna wijąca się, ale jeszcze klepiskowa, pełna bruzd i dziur wiejska droga. Z biegiem lat przejeżdżające po niej pojazdy (konne i samochody) tak tę jezdnię jeszcze zdeformowały, że w dni deszczowe będzie prawie nie do pokonania suchą nogą. Ta wiejska droga to nic innego jak późniejsza już ulica 3 Maja, a jeszcze później „Czerwonego Zagłębia”, która niestety ale w latach 60. XX w. na tym odcinku pokryta była jeszcze „kocimi łbami”. Poza sznurem wagonów, niewidoczny jednak na tym rysunku – wiadukt kolejowy przy pałacu Dietla. Natomiast widoczne są parkany oddzielające od klepiskowej drogi linię kolejową – to nic innego jak pozyskane i zużyte już sosnowe podkłady kolejowe, jakie nam zaoferowała Rosja carska, która te ziemi wtedy okupowała. Identyczny prostacki podkładowy parkan otaczał też jeszcze za czasów Rosji carskiej, a nawet jeszcze znacznie później „Rurkownię Huldczyńskiego”, co utrwaliłem też na tym rysunku. Dopiero znacznie później, bowiem w okresie międzywojennym został zastąpiony ciągnącym się parkanem z prefabrykowanych płyt żelbetowych.]

****

    Pierwszy z trzech koszarowych z wyglądu budynków urzędniczych powstawał od strony Środuli. Jeszcze wówczas budowa Kasyna Urzędniczego nie była nawet brana pod uwagę 4/. Kasyno zostanie bowiem wybudowano dopiero w okresie II Rzeczypospolitej Polski. A będzie nim widoczny na poniższym zdjęciu po prawej stronie budynek, usytuowany już na końcu tego urzędniczego osiedla. Pokryty skośnym dachem z czerwonej dachówki.

[Zdjęcie autora współczesne. Ten wąziutki fragmencik uliczki to już dosłownie ostatnie metry Placu Tadeusza Kościuszki. Po prawej stronie jest widoczny pierwszy z trzech koszarowych budynków z Osiedla Urzędniczego od strony Środuli jaki jeszcze postawiono pod koniec XIX wieku. Natomiast kolejny ale niski już budynek o skośnym dachu to dawne jeszcze Kasyno.]

Kolejne dwa koszarowe urzędnicze budynki stawiano już jednak sukcesywnie, czyli postawiono je trochę później. Dokładnej jednak daty ich postawienia niestety ale nie mogłem pozyskać z miarodajnych źródeł od obecnej administracji tego osiedla. Wraz z budynkami mieszkalnymi zagospodarowywano też stopniowo wyjątkowo rozległe tereny jakie się ciągnęły pomiędzy budynkami mieszkalnymi a rzeką Czarną Przemszą. Ich bardziej szczegółowe zagospodarowanie opiszę poniżej.

[Zdjęcie autora z 2005 roku. Zdjęcie utrwalone zostało z kładki łączącej Pogoń z Nowy Sielcem, a zawieszonej ponad lustrem rzeki Czarnej Przemszy. Po lewej stronie widoczne trzy kolejne budynki z Osiedla Urzędniczego. Natomiast po prawej stronie to już tereny dawnego browaru Gwarectwa „Hrabia Renard”.]

****

     Przydział urzędnikom izb mieszkalnych na tym osiedlu kształtował się różnie. Te różnice były szczególnie jednak widoczne w miarę upływu czasu. Wystarczyło tylko szerzej otworzyć oczy lub przynajmniej nie odwracać ich od celu, by to zjawisko dostrzec. Niektórzy więc urzędnicy jeszcze za czasów Rosji carskiej otrzymywali mieszkanie zaledwie tylko dwuizbowe. Kuchnię z typowym węglowym piecem i pokój z eleganckim już tak zwanym piecem pokojowym. Lśniącym kafelkową bielą i wysokim na około 2 metry. Byli jednak wśród urzędników i tacy szczęśliwcy, którym przyznawano mieszkanie trzyizbowe. A była nim duża powierzchniowo izba kuchenna i stosunkowo duże też powierzchniowo dwa pokoje. Czterech izb nikomu nie przyznawano. Prawie wszyscy lokatorzy w tamtych przynajmniej odległych latach, jedną izbę z trzypokojowego mieszkania przeznaczali na sypialnię. Każdy pokój wyposażony był też w tak zwany pokojowy piec węglowy, identyczny jak w mieszkaniach dwuizbowych. Były to z wysokim połyskiem najczęściej biały kaflowe piece. Takie jaki już opisałem powyżej.

Na każdym piętrze każdego budynku była wspólna nowoczesna jak na tamte czasy zabudowana ubikacja. Niektóre tylko mieszkania – ponoć po znajomości – wyposażano jeszcze w wannę, która jednak stała nie w odrębnym pomieszczeniu, ale w dużej powierzchniowo kuchni obok pieca. Niestety ale kuchnie były wyposażone tylko w zimną wodę. Więc gdy zamierzano skorzystać z kąpieli w wannie, to wodę podgrzewano w dużych pojemnikach, stawiając je na metalowych stosunkowo obszernych rozmiarowo żaroodpornych taflach kuchennych pieców. Niektórzy jednak lokatorzy te wanny zabudowywali od strony pomieszczenia kuchennego. Stawiając schludną ściankę deskową ze stosownymi też drzwiami. W taki oto sposób powstawały wówczas w izbie kuchennej – łazienki marzeń. Wodę jednak do tych wanien, niestety ale trzeba było podgrzewać na piecach kuchennych w oferowanych na Targu Pogońskim o różnej pojemności „garach”. Bowiem ciepła instalacja wodna jeszcze wtedy w tych urzędniczych budynkach nie funkcjonowała.

Na szczęście w naszym trzyizbowym mieszkaniu, odziedziczonym już jednak po panu Kazimierzu Patello, w wyniku zmodyfikowania pieca, woda z kranu do wanny płynęła już jako gorąca. Piece kuchenne były solidnie i gustownie wykonane. Z zewnątrz pokryte były kolorowymi i lśniący kafelkami, a na górze były dwie płyty ogniotrwałe. W każdej płycie były otwory z tak zwanymi „fajerkami”. Jednak do jednego tylko otworu sypało się węgiel, który po umiejętnym podpaleniu rozgrzewał do czerwoności płyty i przy okazji ocieplał też całą kuchnię. W tej sytuacji prawie każdego dnia w okresie od wiosny do jesieni okno kuchenne musiało być szeroko otwarte, gdyż bijące ciepło z rozgrzanego pieca promieniowało na całe pomieszczenie kuchenne. Na każdym piętrze w każdym z trzech budynków, jednak po pokonaniu podwórkowych drzwi i schodów w korytarzu, do samych już lokatorskich mieszkań można się było dopiero dostać po uprzednim jeszcze otwarciu wiecznie zamkniętych wielkich oszklonych dwuskrzydłowych drzwi, które były wyposażone w malutkie o różnej wielkości i kształcie okienka. Przed tymi drzwiami, na lewej ich framudze, każdy lokator posiadał imienny elektryczny dzwonek. Ale tylko do pewnego czasu, aż go nie zdemolowano. Dopiero poza tymi drzwiami ciągnął się podłużny na co najmniej kilkanaście metrów i szeroki na około 2,5 do 3 metrów wspólny przedpokój. Powszechnie nie wiem dlaczego ale określany był jako „entrée”. Dopiero z tego przedpokoju z kolei docierało się już do poszczególnych mieszkań lokatorskich. Na każdym piętrze przez co najmniej kolejnych kilkanaście lat po oddaniu do użytku tych lokali mieszkalnych, ilość mieszkań lokatorskich w „entre’e” nie przekraczała w zasadzie pięciu rodzin. Dopiero później, w miarę już upływu lat, w niektórych tylko budynkach dokwaterowywano inne jeszcze rodziny urzędnicze. Prawdziwa jednak rewolucja w dokwaterowywaniu nastąpiła dopiero w okresie okupacji niemieckiej i po 1945 roku, o czym więcej w dalszej już części tego artykułu.

****

     Od strony rzeki Czarnej Przemszy wił się nieregularny co do szerokości brzeg, który w okresie okupacji niemieckiej, a nawet jeszcze kilkanaście lat po 1945 roku, na całej prawie swej długości był już głównie zarośnięty dzikim bzem i prawie niedostępny do pokonania. A dopiero poza tym nadrzecznym pasem zieleni i powykrzywianym niemiłosiernie drewnianym płotem, ciągnął się nieregularny co do szerokości pas urzędniczych ogródków pracowniczych, który stykał się z dwupiętrowymi zabudowaniami gospodarczymi. Dostęp do większości ogródków pracowniczych w zasadzie był wspólny. Drzwi wiodące do nich były bowiem usytuowane pomiędzy pierwszym ciągiem zabudowań gospodarczych od strony Nowego Sielca, a tak zwanym środkowym przedziałem śmietnikowym, który był usytuowany mniej więcej w połowie długości tych gospodarczych zabudowań. Na poniższym rysunku jest to jednak niezbyt dobrze utrwalone. Tylko do naszego rodzinnego ogródka docierało się osobno, poprzez tunel komórkowy. O czym więcej poniżej.

[Rysunek autora. Fragment Urzędniczego Osiedla „Rurkowni Huldczyńskiego” widoczny od strony rzeki Czarnej Przemszy.]

Zabudowania gospodarcze, które są też widoczne na powyższym rysunku, charakteryzowały się tym, że na parterze przy samym klepisku podwórkowym, był ciąg jednakowych i typowych dla tamtych czasów komórek. A dopiero ponad nimi usytuowane były obszerne pralnie i suszarnie bielizny. W jednym z ciągnących się wzdłuż podwórka piętrowych pomieszczeń gospodarczych w pobliżu już samego Kasyna wygospodarowano na parterze w ciągu tych komórek, duże pomieszczenie, w którym mieściła się maglownica. Było to o dużych gabarytowo rozmiarach, typowe i powszechnie wówczas stosowane na wielu osiedlach urządzenie do prasowania bielizny. Maglownicę obsługiwało się ręcznie, kręcąc dużą metalową korbą, która poprzez koło zamachowe uruchamiała wtedy to urządzenie. Natomiast samo pomieszczenie magla było w mirę przestronne i pomalowane w kolorze białym.

Na tym samy długim podwórku trzy identyczne śmietniki były usytuowane w ciągu zabudowań gospodarczych. Wszystkie były ceglaste, pokryte jednak z zewnątrz zaprawą cementową i pobielane, z rozległymi od góry dwoma odeskowanymi pokrywami wsypowymi. Pokrywy wsypów były o sporej wielkości w kształcie prostokątnym, ze skośnym jednak zadaszeniem. Z tym, że dwa śmietniki były usytuowane po przeciwnej stronie ciągnących się zabudowań gospodarczych. Natomiast jeden w samej środkowej części ciągnących się zabudowań gospodarczo – komórkowych.

Od strony Nowego Sielca, co widać też na powyższym rysunku, z ciągiem piętrowych zabudowań gospodarczych i komórek, był zespolony niski budynek o jednostronnie skośnym dachu. Otóż w tym niskim budynku ciągnął się od strony podwórka w kierunki rzeki tylko szeroki deskowy korytarz tunelowy, a obok niego od strony Nowego Sielca było usytuowane pomieszczenie z deskowymi przegrodami, w których mieściły się cztery oddzielne podwórkowe ubikacje, zwane „wychodkami”. W każdym takim „wychodkowym pomieszczeniu”, w jego betonowej podłodze były z kolei wmontowane dwie dziury i po ich dwóch stronach wyprofilowane też miejsca na stopy. W takim bowiem pomieszczeniu wszelkie potrzeby fizjologiczne wykonywało się wyłącznie tylko na stojąco lub w półprzysiadzie. Zresztą podobne wychodkowe ubikacje, oddzielne jednak dla kobiet i mężczyzn były jeszcze na terenie peronu centralnego dworca kolejowego w Sosnowcu. Zachowały się jeszcze na peronie nr 1 do lat 50. XX wieku. Dla kogo one jednak na tym osiedlu urzędniczym były przeznaczone to tego nigdy nie dociekałem. Czego obecnie ogromnie żałuję. Te w zasadzie prawie zawsze cuchnące pomieszczenie, co jest dla mnie zadziwiające, przetrwało nie tylko cały okres okupacji niemieckiej, ale było tam usytuowane co najmniej jeszcze kilka dalszych lat po 1945 roku. Zanim go ostatecznie pod koniec lat 50. XX wieku nie zlikwidowano.

****

     Wzdłuż podwórka, co już wyżej zasygnalizowałem, ciągnęły się rzędem piętrowe zabudowania gospodarcze – pralnie i suszarnie oraz pod nimi typowe komórki. Na przestrzeni jednak kilkudziesięciu lat odkąd tylko te pralnie i suszarnie bielizny postawiono, to ich jednak nie remontowano, tylko stopniowo ale skutecznie demolowano ich wnętrza. Jednocześnie tłuczono też szyby w malutkich okienkach jakie były usytuowane od strony osiedlowego podwórka. W latach 60. XX wieku te zabytkowe i pełne uroku architektonicznego obiekty budowlane w końcu jednak zburzono. Nie pozostał więc po nich do chwili obecnej nawet żaden ślad. Zabudowania gospodarcze widoczne na prezentowanym przez autora rysunku nie są utrwalone od strony podwórka tylko od strony ogródków pracowniczych i malowniczo jeszcze wówczas toczącej swe wody nieuregulowanej rzeki Czarnej Przemszy. W tej sytuacji ich ciekawie pod względem architektury zabudowana elewacja od strony podwórka jest absolutnie na tym rysunku niewidoczna. Elewacją wszystkich piętrowych zabudowań gospodarczych była porowata ale niezwykle ozdobna cegła, w kolorze czerwono – brązowym. Wiodące schody do partii górnej, czyli do pralni i suszarni bielizny były drewniane ale wykonane wyjątkowo solidnie i estetycznie oraz ciekawie rozwiązane pod względem architektonicznym. Nie znam istotnej przyczyny ale drewno w tych pomieszczeniach gospodarczych jeszcze w późniejszych czasach promieniowało specyficznym, trudnym jednak do określenia, ale miłym zapachem. Ściany natomiast działowe we wszystkich pomieszczeniach były wykonane ze ściśle dopasowanych do siebie desek sosnowych. Każde pomieszczenie gospodarcze, co już wyżej zasygnalizowałem, od strony podwórka było wyposażone w dwa niewielkie oszklone okienka, a w tylną ich ceglaną ścianę od strony ogródków działkowych i rzeki, były jeszcze wmontowane trzy pionowe wywietrzniki o wysokości około 50 cm i szerokości od 5 do 10 cm. Komórki natomiast były typowe jak na dwóch jeszcze robotniczych osiedlach „Rurkowni Huldczyńskiego”.

W miarę jednak upływu czasu, z chwilą zasiedlenia też tego osiedla majstrami i wyróżniającymi się w pracy robotnikami, szczególnie po 1945 roku, pomieszczenia pralnicze i suszarnie zamieniano już na inne cele, głównie na obszerne powierzchniowo gołębniki. Niektóre pomieszczenia już jednak za czasów okupacji niemieckiej, zamieniano z kolei na składy przeróżnych rupieci. Co ciekawe? Niemcy na to bałaganiarskie zjawisko przymykali jednak oczy. Prawdziwy jednak bum rupieciarni nastąpił po 1945 roku. Już wtedy, co wyżej zasygnalizowałem, w tych pomieszczeniach wszystkie okienka były już jednak pozbawione szyb. Taki bałaganiarski stan przetrwał do lat 60. XX w.

Już w okresie okupacji niemieckiej większość lokatorów zamiast jak dotychczas składować węgiel w komórkach, to zaczęła go przechowywać w piwnicach. Komórki wówczas zamieniano na pomieszczenia, gdzie głównie hodowano króliki i ptactwo domowe. Piękne puszyste zwierzątka hodowano w specjalnych o przeróżnej konstrukcji najczęściej piętrowych drewnianych klatkach. Natomiast ptasi świat: kury, kolorowe koguty i indyki najczęściej za dnia paradowały po podwórku. Przypominam sobie piękne pełne kolorowych barw koguty, które bywały tak agresywne, że jako dzieci baliśmy się do nich zbliżyć. Z kolei kaczki i gęsi najczęściej taplały się w pobliskiej toczącej swe wody rzece Czarnej Przemszy. Domowe ptactwo jednak z chwilą gdy tylko zapadał zmrok, to samo już powracało do swych siedzib komórkowych. Niektóre jednak jak to wtedy określano –„trzeba było jednak do kurników zaganiać”.

Po 1945 roku niektórzy lokatorzy w komórkach zaczęli hodować nawet świnie domowe. Jedna z takich właśnie rodzin, podobno wywodząca swój rodowód ze wsi, zamieszkała po 1945 roku w tak zwanym „przydziałowym mieszkaniu” (dwie izby: kuchnia + pokój) na tym samym piętrze i w entrée, gdzie już od kilkudziesięciu lat mieszkała też nasza rodzina. Właściwie to ta rodzina odziedziczyła już puste wtedy mieszkanie po trzyosobowej rodzinie folksdojczów, o których w tym artykule poniżej wspomnę. Ale był to już wtedy taki okres czasu, że zgodnie z wytycznymi ówczesnych władz komunalnych w Sosnowcu do większości mieszkań dokwaterowywano też również innych. Były to głównie osoby przyjezdne oraz miejscowe od urodzenia, które z różnych powodów wtedy eksmitowano z większych, kilkuizbowych pomieszczeń do jednej izby. Ta wyjątkowo wtedy nieludzka forma eksmisji z obowiązującym tak zwanym „metrażem na jedną osobę”, dotykała głównie te osoby, które były już całkowicie samotne. Najczęściej ten pełen tragedii los spadał na tę osobę w wyniku śmierci swego męża, a w innym przypadku – żony. Przy czym sama forma przeprowadzania eksmisji mieszkaniowej przebiegała błyskawicznie i to do tego stopnia, że niektóre przesiedlane osoby dopiero już kilka dni później, ponaglane jeszcze przez administrację fabryczną, dopiero wtedy opróżniały swe piwnice i komórki. Jak doskonale to pamiętam, to te nagłe nieludzkie przesiedlenia dotykały wówczas wszystkich mieszkańców z tego osiedla. Niezależnie od stażu zatrudnienia jednej z tych osób w dawnej „Rurkowni Huldczyńskiego”.

****

     Całe osiedle mieszkaniowe było ogrodzone, więc do jego wnętrza można się było jedynie dostać, dosłownie tylko poprzez dwa wejścia. Taką sytuację przynajmniej ja zapamiętałem jeszcze z lat okupacji niemieckiej. Jedno bowiem wejście na podwórko wiodło poprzez wmontowaną pomiędzy dwoma blokami kutą metalową dwuskrzydłową bramę, a drugim z kolei też wejściem była już tylko malutka, fikuśna metalowa furteczka, jaką z kolei wmontowano w niezwykle ozdobny parkan, ale już znacznie dalej od tej bramy, bowiem już przy samym Kasynie, o czym znacznie więcej poniżej. Według natomiast wspomnień rodzinnych to ponoć jeszcze w okresie pomiędzy wojnami, określanymi później jako I i II wojna światowa, to do środkowego spośród trzech stojących typu koszarowego budynków można się było również dostać do klatki schodowej zarówno od strony podwórka jak i też od strony ulicznej, czyli bezpośrednio z Placu Tadeusza Kościuszki. Poprzez wmontowane w elewację tego budynku dodatkowe jeszcze drzwi. Te widoczne na poniższej pocztówce drzwi wejściowe do budynku od strony Placu Tadeusza Kościuszki, w okresie okupacji niemieckiej już jednak tak skrupulatnie pewnego dnia usunięto, że nie pozostał po nich na elewacji absolutnie żaden ślad. Więc te snute wspomnienia przez moich rodziców mimo woli przez dziesiątki lat traktowałem jako tylko pewną formę bajkowych rodzinnych przekazów. Dopiero po upływie kilkudziesięciu lat od tamtych opowiadań, dzięki pozyskanej pocztówce od pana Pawła Ptak jak również zdjęcia od pani Tereni Wiprzyckiej, okazało się, że jednak faktycznie jeszcze w latach 30. XX wieku dostanie się do wnętrza tego urzędniczego osiedla, podobnie jak do jego zakamarków nie było aż takim wielkim problemem nie do pokonania, jak bywało to już w kolejnych latach 30. XX wieku, a szczególnie podczas okupacji niemieckiej, a nawet jeszcze kilkanaście miesięcy później po 1945 roku.

[Źródło: Pan Paweł Ptak. Lata 20 lub najdalej 30 XX w. Na zdjęciu w środkowym w koszarowym budynku widoczne po lewej stronie drzwi wejściowe wmontowane w elewację tego budynku od strony Placu Tadeusza Kościuszki.]

[Zdjęcie utrwalone od strony budynku zamieszkiwanego przez dziesiątki lat wyłącznie tylko przez kadrę dyrektorsko kierowniczą z „Rurkowni Huldczyńskiego”. W koszarowym budynku stojącym po prawej stronie, na pierwszym piętrze, przy wnęce bramnej widoczne 4. okna wiodące kiedyś do naszego trzyizbowego rodzinnego mieszkania (zamalowane futryny w kolorze brązowym). Zdjęcie z 2014 roku.]

[Te same jak powyżej dwa urzędnicze kiedyś budynki koszarowe, ale utrwalone już od strony pomnika Tadeusza Kościuszki. Zdjęcie z 2014 r.]

[Zdjęcie z 2014 roku. Pomnik Tadeusza Kościuszki i duży fragment dawnego Placu Tadeusza Kościuszki. Bowiem obecnie nie wiem dlaczego ale również uliczka ciągnąca się od tego placu w kierunku centrum Sosnowca (dawna uliczka 3 Maja, a późniejsza Czerwonego Zagłębia) jest też obecnie zaliczana do Placu Tadeusza Kościuszki.]

[Jeszcze jedno zdjęcie z 2014 r. Po lewej środkowy koszarowy urzędniczy budynek, a po prawej stronie ostatni tego samego typu architektonicznego budynek, ale stojący już od strony Nowego Sielca. Zdjęcie utrwalone z dawnego kiedyś zadbanego i ekskluzywnego podwórka, sprzed budynku dla kadry dyrektorsko – kierowniczej. Na zdjęciu jest już jednak widoczny na tym podwórku panoszący się nieład i bałagan. Powycinano już też dawne olbrzymy – drzewa topolowe – jakie kiedyś rosły na tym uroczym podwórku. Natomiast w koszarowych budynkach niektóre okna są już nie tylko pozbawione szyb ale nawet zasłonięte prostacko w kolorze żółci dyktą. Pomiędzy dwoma budynkami typu koszarowego wmontowana była przez dziesiątki lat dwuskrzydłowa, niezwykle urokliwa metalowa brama.]

****

     Drugim wejściem od strony Palcu Tadeusza Kościuszki na tyły zabudowań urzędniczego koszarowego osiedla i na ciągnące się przez kilkadziesiąt metrów podwórko osiedlowe, co już wyżej zasygnalizowałem, była malutka ozdobna, metalowa i jednodrzwiowa furteczka. Wmontowana w niezwykle ozdobny parkan, ale już koło Kasyna. Ten przeuroczy parkan ciągnął się od środkowego koszarowego budynku, aż prawie do samego wymienionego zabudowania. Podobno ten parkan zabudowano jednak dopiero wtedy, gdy już Plac Tadeusza Kościuszki stał się wizytówką miasta Sosnowca. A przed postawionym pomnikiem Tadeusza Kościuszki za czasów pierwszej okupacji niemieckiej zaczęto organizować przeróżne polskie patriotyczne manifestacje. Fragmenciki jego są widoczne poniżej. Na jednym moim zdjęciu i pozyskanym od mojej koleżanki. Ten niezwykle dekoracyjny parkan składał się z solidnie wykonanych słupów i podmurówek żelbetowych, w które dopiero wmontowane był ozdobne listwy drewniane i prowadnice. Był przez dziesiątki lat upiększającym elementem parkanowej zabudowy tego osiedla. Dlaczego został więc zburzony w latach 60. XX wieku? Możliwe dlatego, gdyż nie tylko wówczas, ale już nawet kilka lata wcześniej, wyburzano w Sosnowcu prawie wszystko co mogło mieszkańcom tego miasta kojarzyć się z odrodzoną po 123 latach naszą Ojczyzną? Bowiem tamte lata pomiędzy dwoma wojnami, określanymi później jako pierwsza i druga wojna światowa, traktowane były po 1945 roku jako – lata sanacji i bezprawia. Inna sprawa, że decyzje wyburzeniowe podejmowali wówczas i podejmują też chyba nadal ludzie, którzy jednak mentalnie absolutnie nie mają poczucia piękna i doceniania zabytków. Piękno jest bowiem obecne, ale oni tego niestety albo nie widzą, lub rozmyślnie mają wiecznie zamknięte oczy.

[Źródło:Pan Paweł Ptak. Manifestacja patriotyczna przed pomnikiem Tadeusza Kościuszki z 1923 roku. Niski widoczny budynek po lewej stronie, to jeszcze bardzo dawne zbudowanie z czasów zaborów Rosji carskiej. Przeznaczone pierwotnie dla pracowników i ich rodzin zatrudnionych, na dawnej Kolei Warszawsko – Wiedeńskiej oraz na okolicznych bocznicach kolejowych.]

Fragmencik tego wymienionego powyżej ozdobnego parkanu jest stosunkowo dobrze widoczny na dwóch poniższych zdjęciach jak również na pozyskanej pocztówce od pana Pawła Ptak, którą już zaprezentowałem powyżej. Teren Kasyna Urzędniczego, z kolei otaczał już tylko taki sam płoto – parkan jakim były też przez dziesiątki lat odgrodzone warzywniaki Dietla od ulicy 3 Maja i kończył się na styku z drewnianym mostkiem zawieszonym ponad Czarną Przemszą. Poza którym już tylko się wiła początkowo wąska Aleja Gampera, a później już znacznie szersza uliczka Gampera (dzisiejsza Fabryczna)5/.

 

[Po lewej stronie zdjęcie autora z lat 50. XX w. W oddali widoczna cała wykonana z metalu zabytkowa wieża ciśnień jaka stała na terenach browaru z Nowego Sielca. Na tym zdjęciu jest też widoczny nie tylko fragmencik Placu Tadeusza Kościuszki ale też ciągnący się fragment niezwykle ozdobnego parkanu od środkowego budynku typu koszarowego aż do samego prawie Kasyna. Natomiast po lewej stronie niezbyt dobrze widoczny niski parterowy budynek kolejarski.

Natomiast zdjęcie po prawej stronie (lata 30. XX w.) podarowała mi pani Terenia Wiprzycka. Znana mi doskonale osoba, która też kiedyś, zamieszkiwała w urzędniczych budynkach przy Placu Tadeusza Kościuszki. W tym samym nawet budynku co autor, jednak w pionie korytarzowym od strony kościółka z Nowego Sielca, na trzecim piętrze. Terenia jako już jednak trochę starsza ode mnie osoba była szczególnie jednak wtedy zaprzyjaźniona z moim bratem Wiesławem Maszczykiem. Z kolei jej rodzina utrzymywała wyjątkowo bliskie i przyjazne też kontakty z moją rodziną. Może jeszcze tylko wspomnę, że pochodziła ze znanej włoskiej rodziny Państwa Patello. Jej pradziadek, Włoch z pochodzenia,pan Władysław Patello brał udział w Powstaniu Styczniowym w 1863 roku na terenie Zagłębia Dąbrowskiego. Na zdjęciu pośród trzech kobiet stoi jej mama i babcia. Po prawej stronie w budynku na parterze widoczne drzwi wiodące od strony Placu Tadeusza Kościuszki bezpośrednio do korytarza tego budynku, a obok tych drzwi po prawej stronie na paterze kuchenne okno z mieszkania pana Bogusława Patello, o czym znacznie więcej poniżej. To tyle na temat tego zdjęcia i rodziny Państwa Patello w ogromnym zresztą uproszczonym przekazie i skrócie myślowym. Więcej na ten temat w jednym z moich opublikowanych już artykułów: – „POTOMKOWIE SOSNOWIECKIEGO POWSTAŃCA STYCZNIOWEGO”.]

****

     Na rozległym podwórku naprzeciw bramy, jednak już tuż, tuż przy piętrowych zabudowaniach gospodarczych, była usytuowana malutka podłużna stróżówka. A dosłownie tuż za nią – około 1,5 metra – ciągnęły się dopiero piętrowe zabudowania gospodarcze. To właśnie za tą stróżówką, tunelowym przejściem przez zlikwidowaną przez nas komórkę mogliśmy jako jedyni na tym osiedlu bezproblemowo docierać do naszego kolorowego ogródka. Natomiast podczas okupacji niemieckiej po lewej stronie tej stróżówki była zawieszona na komórkach długa na około 1 metra metalowa szyna. Ilekroć więc tylko z zainstalowanych głośników przez Niemców popłynęły urywane co kilka sekund alarmowe sygnały zapowiadające pojawienie się samolotów alianckich na sklepieniu niebieskim, to stróż pan Piątek miał polecenie uderzania w tę szynę prętem metalowym. Pręt metalowy był jednak na tyle ciężki, że w trakcie rytmicznych uderzeń trudno go było utrzymać w jednej dłoni. Ten alarm o tyle był dla nas Polaków nieistotny nawet w końcowych miesiącach 1944 roku kiedy to samoloty pojawiały się już niemal co kilka dni, gdyż Niemcy nie przewidzieli dla nas odpowiednich profesjonalnych schronów przeciwlotniczych. Tylko w dwóch budynkach, czyli w pierwszym od strony Nowego Sielca i w środkowym, robotnicy pod ich nadzorem poprzebijali przejścia w podziemnych korytarzach piwnicznych. Tak, że od tej pory można się było już przemieszczać korytarzem piwnicznym nie tylko do połowy budynku jak to było dotychczas, czyli do rynny, ale nawet poprzez całą długość całego stojącego budynku. Jednak stropy na poszczególnych piętrach tych zabudowań wykonane były tylko z belek drewnianych, więc absolutnie nie zabezpieczały piwnic przed bombowym atakiem lotniczym. Z czego większość z nas doskonale wtedy zdawała sobie z tego sprawę. Dlatego w trakcie ogłaszanego alarmu przeciwlotniczego, przynajmniej nasza rodzina nigdy nie korzystała z tych prymitywnych piwnicznych schronów. Tych piwnicznych zabezpieczeń w przypadku ataku bombowego, nie przeprowadzono jednak w ostatnim budynku, który był zamieszkiwany przez Niemców, z wyjątkiem tylko jednej polskiej rodziny. A nie dokonano tego tylko dlatego, gdyż jak się to dopiero okaże po 1945 roku, to dla Niemców z tego budynku przeznaczone były profesjonalnie jednak zabudowane schrony w podziemiach podwórkowego Kasyna.

Powracając jednak do stróżówki. Cała elewacja stróżówki była ceglasta w kolorze czerwono – brązowym, pokryta od góry skośnym dwustronnie metalowym dachem i sterczącym dopiero z niego w niebiosa na około 1,5 metra też metalowym kominem. Stała dosłownie naprzeciw bramnego wejścia na podwórko. Mniej więcej w tym miejscu gdzie obecnie rośnie już wysokie drzewo, utrwalone na poniższym zdjęciu z 2014 roku. W stróżówce w ceglaną elewację były wmontowane dwa okienka. Jedno z widokiem na bramę wjazdową, natomiast drugie z widokiem w kierunki Kasyna. Natomiast w metalowych drzwiach stróżówki wmontowano też malutkie okienko skąd można było z kolei obserwować pozostały fragment tego długiego podwórka, jaki się z kolei ciągnął w kierunku kościółka w Nowym Sielcu. Ta malutka chatka była malowniczym urbanistycznym elementem tego osiedla. Stróżem podwórkowym był przez dziesiątki lat bardzo zacny człowiek, pan Piątek (imię?). Zmarł w latach 50. XX wieku w podeszłym już wieku. Pan Piątek na tym dozorowanym przez siebie osiedlu zamieszkał dopiero po 1945 roku, w ostatnim budynku koszarowym od strony Kasyna, na trzecim piętrze w jednej tylko izbie, w pierwszej klatce schodowej po lewej stronie tego budynku. Taka była zapłata nowych władz za dziesiątki lat uczciwego dozorowania, jaką świadczył za marną pieniężną opłatą na tym osiedlu.

[Zdjęcie autora z 2014 roku. Fragmencik tylko dawnego podwórka. Tym razem od strony Nowego Sielca. Oczywiście, że obecnie już w niczym nie przypomina tamtego z moich jeszcze dziecięcych i młodzieńczych lat. W miejscu, gdzie obecnie rośnie drzewo przez dziesiątki lat stała opisywana powyżej stróżówka.]

Stróżówka była opalana węglem, który sypano do stojącego w niej prostego pieca metalowego, zwanego „żeleźniakiem”. W zasadzie w dni ciepłe od wiosny do późnej jesieni, kiedy „żeleźniak” już nie musiał wówczas promieniować ciepłem, drzwi metalowe stróżówki były zawsze szeroko otwarte. Więc siedzący tam na ogół samotnie pan Piątek miał wprost doskonałą widoczność szczególnie na podwórko odstrony Nowego Sielca, jak również na klatkę schodową, w której z kolei mieszkała na pierwszym piętrze nasza rodzina. Pan Piątek był wyjątkowo ludzkim, życzliwym i ciepłym oraz pełnym polskiego serca człowiekiem. Wielokrotnie więc w czasach okupacji niemieckiej, w trakcie snutych nam opowieści o minionych latach, pozwalał nam też w popiele stojącego„żelaźnika” piec ziemniaki, które później z wilczym i głodowym apetytem pochłanialiśmy. Te snute opowieści o minionych latach były przekazywane nam jednak w takiej barwnej i poetyckiej formie, że słuchałem ich zawsze z zapartym tchem.

****

     Podwórko było wyjątkowo długie na około 200 metrów i szerokie na około 30 metrów oraz ciągnęło się niczym potężna anakonda pomiędzy piętrowymi zabudowaniami gospodarczymi od strony Nowego Sielca a trzema koszarowymi budynkami mieszkalnymi i jeszcze dalej i dalej, bowiem nawet wiło się jeszcze w pobliżu Kasyna. Gdyż dopiero tam kończyło się przy metalowej ozdobnej i z wieloma detalami kutej furtce, od strony jednej z odnóg ulicznych z Placu Tadeusza Kościuszki – naprzeciw metalowego wiaduktu. Poza, którym już tylko ciągnęła się uliczka Nowopogońska. Ta urocza jednodrzwiowa furteczka była wmontowana w długi i ozdobny oraz solidnie wykonany parkan jaki się wtedy jeszcze ciągnął od samego Kasyna, aż do środkowego koszarowego budynku, o czym już wyżej wspominałem. Podwórko było prawie całe klepiskowe, tylko na przejściu od bramy do samej stróżówki ciągnął się szeroki prymitywnie ubity pas z luźno posianych kamieni wapiennych. Była to zresztą typowa utwardzona kamieniami wapiennymi dróżka jakimi jeszcze za cara w Sosnowcu pokrywano też podwórka. Im bardziej był bowiem majętny właściciel budynku lub kamienicy, tym podwórko pokryte było na znacznym obszarze takimi rozsypanymi kamieniami. Inną jeszcze ciekawą spuścizną po tamtych carskich latach, były u podnóża każdego budynku ciągnące się typowe rynny ściekowe dachowo – podokienne. Wykonane bowiem były z podłużnych kamieni wapiennych i wklepane później w ziemię w formie litery „V”. Taką dopiero wyprofilowaną kamieniami rynną, woda deszczowa odprowadzana bowiem była z dachu i z podwórka do głównego kanału ściekowego. Tego typu kamienne rynny na tym podwórku przetrwały jeszcze do lat 50. XX wieku.

Jak sięgam pamięcią do lat okupacji niemieckiej, to całe podwórko wraz z zakamarkami codziennie było drobiazgowo zamiatane przez stróża typową miotłą na kiju. Jednym z dozorców był pan Piątek, a drugim pan Żelazny. Z tym, że pan Żelazny był jednocześnie też palaczem w kotłowni Kasyna. Dzięki takiemu podziałowi obowiązków, całe podwórko było zawsze czyste a nawet pozbawione jakichkolwiek nawet drobnych kamyczków. Obecnie co jest nawet widoczne na powyższym zdjęciu, prawie całe jest obsadzone bezładnie różnymi roślinami i zagracone też przeróżnym niepotrzebnym już chyba w mieszkaniach sprzętem. A wśród nich już tylko majaczy niezmiernie teraz wąziutki skrawek dawnego szerokiego placu zabaw. Na domiar tego zalanego jeszcze prymitywnym, pofałdowanymi popękanym już jednak w wielu miejscach asfaltem.

****

     Pierwsze widoczne, wręcz nawet monstrualne zmiany w zasiedlaniu tego osiedla miały już miejsce w kilka miesięcy od wkroczenia i zajęcia Sosnowca 4 września 1939 roku przez wojsko z niemieckiej formacji SS – Standarte Germania. Niemcy nie napotykali jednak w Sosnowcu na absolutnie żaden opór. Taki jaki zgotowali im natomiast Górnoślązacy. Ponoć z tego właśnie powodu byli rozjuszeni. Aby więc ukoić wściekłość dokonali mordu na niewinnych Polakach w okolicy sosnowieckiego Ratusza.

Z tego samego „bohaterskiego” pułku w nocy z 15 na 16 września 1939 r. w Mużyłowicach w wyniku nocnego ataku na bagnety polskich żołnierzy z 49 pp dowodzonego przez ppłk. Hodałę z 11 Dywizji Piechoty, Niemcy ponieśli dotkliwe straty. Pułk SS „Germania” utracił wtedy prawie cały swój ciężki sprzęt, a mianowicie: baterię dział przeciwlotniczych, 8 haubic 105 mm, dużą ilość broni maszynowej i moździerzy oraz prawie wszystkie biorące w tej operacji wojskowe samochody. Podobno od uderzenia polskim bagnetem zginęli też wtedy, nie tylko sam dowódca z III batalionu SS-Obersturmbannführer Koeppen ale i adiutant pułku SS-Obersturmführer Schomburg. Natomiast adiutant z III batalionu został ciężko ranny. W wyniku aż takich poniesionych strat ówczesny dowódca z niemieckiej 14 Armii musiał więc tę jednostkę bojową na pewien okres czasu wycofać z frontu.

Już jesienią 1939 roku Niemcy włączyli dawne polskie województwo górnośląskie do niemieckiej prowincji śląskiej, przyłączając jednocześnie też wtedy do niej Sosnowiec, który jednak w okresie międzywojennym był związany z Województwem Kieleckim. Do tak nowoutworzonej prowincji przyłączone zostały jeszcze pozostałe też miejscowości z Zagłębia Dąbrowskiego oraz Poraj położony na północy i ze wschodu małopolska Dulowa. Aktem prawnym regulującym to zagadnienie był dekret Hitlera z 8 października 1939 roku („Reichsgeetzblatt”, nr 203, 17 X 1939 r., s.2042). Dekret ten zaczął obowiązywać od 26 października 1939 r. Całą prowincją śląską zarządzał wówczas w randze naczelnego prezesa i gauleitera NSDAP, Josef Wagner (1899 -1945), z siedzibą w Breslau (Wrocław). Ta nowo utworzona prowincja przetrwała jednak niesłychanie krótko. Bowiem już w grudniu 1940 roku, decyzją samego Adolfa Hitlera została utworzona prowincja dolnośląska. Zgodnie też z decyzją Hitlera zarządzał nią dotychczasowy sekretarz stanu z Ministerstwa Oświecania Publicznego i Propagandy Rzeszy, Karl Hanke. Podobno Josef Wagner nie doczekał się jednak tego stawiska, mimo iż na nie ponoć bardzo wtedy liczył. Bowiem został zmuszony przez Hitlera do natychmiastowego usunięcia się w cień, na skutek romansu jakiego się wtedy ponoć dopuścił z ówczesną żoną Josepha Goebbelsa. A na taki głośny skandal, NSDAP nie mogło sobie w III Rzeszy Niemieckiej już absolutnie pozwolić. Tym bardziej, że była to żona ówczesnego ministra propagandy i oświecenia publicznego – pupilka samego Adolfa Hitlera. W grudniu 1940 roku zgodnie z decyzją Hitlera utworzono też prowincję górnośląską ze stolicą w Kattowitz (w Katowicach), którą miał zarządzać Fritz Bracht (1899 – 1945).Dotychczasowy zresztą zastępca Josefa Wagnera 6/. Z tym, że Śląsk Górny został już wtedy podzielony na dwie oddzielne prowincje: katowicką i opolską. Zarówno Fritz Bracht jak i jego żona Paula w styczniu 1945 roku z chwilą jak tylko pojawiły się pierwsze czujki żołnierzy z Armii Czerwonej na dalekich jeszcze rogatkach Katowic, to oni już w popłochu opuścili jednak Katowice i schronili się w dolnośląskim i uroczym uzdrowisku jakim już wówczas była Bad Kudowa (Kudowa Zdrój). Tam 9 maja 1945 roku, gdy już pierwsze oddziały z Armii Czerwonej zbliżały się do rogatek tego uzdrowiska, zdając sobie sprawę z tego co go czeka, Fritz Bracht popełnił samobójstwo. Podobno razem z nim odeszła też wtedy z tego świata jego żona Paula, która odebrała sobie życie. Podobny zresztą tragiczny los dosięgnął też wtedy jego poprzednika, Josefa Wagnera. Bowiem Adolf Hitler już w 1941 roku zabronił mu piastowania jakichkolwiek wysokich stanowisk na terenie III Rzeszy Niemieckiej. Jednocześnie zgodnie z jego decyzją został na zawsze skreślony i usunięty z NSDAP. Natomiast już po zamachu na Adolfa Hitlera, jaki został dokonany 20 lipca 1944 roku w „Wilczym Szańcu”, J. Wagner został aresztowany i osadzany w kolejnych więzieniach Gestapo. W zasadzie to dalsze jego losy są historykom nieznane. Bowiem na temat jego śmierci do dzisiaj jeszcze krążą przeróżne, ale sprzeczne między sobą wersje.

****

     Powracając jednak do zasadniczego tematu. W jesiennym już okresie czasu 1939 roku bardzo często na naszym podwórku przed wejściem do pionowych korytarzy, widywałem typowe samochody osobowe, którymi w zasadzie dysponowało wtedy ponoć tylko Gestapo. Podobno – jak wtedy mawiano – dokonywano w tych budynkach rewizji lokatorskich mieszkań, w których przynajmniej od czasów II Rzeczypospolitej Polski mieszkali głównie tylko polscy urzędnicy. Nie znam oczywiście istotnej przyczyny, ale po tych gestapowskich kontrolach, urzędnicy i ich rodziny o polskim rodowodzie, nagle znikali ze swych mieszkań, niczym parująca kamfora. Natomiast całe wyposażenie mieszkania okradali Niemcy, o czym więcej poniżej. Jednocześnie do ich mieszkań wprowadzali się przyjezdni folksdojcze i rodowici Niemcy. Z tego okresu zapamiętałem tylko jeden znaczący dla naszej rodziny incydent. Już we wrześniu, lub październiku 1939 roku przed środkowym budynkiem, przy pierwszej klatce schodowej od strony Kasyna, stał samochód Gestapo. A w nim widziałem tylko jednego cywila w kapeluszu, jak siedział za kierownicą, ale bacznie oglądał się też dookoła siebie. Już na drugi dzień mieszkańcy z tego pionu korytarzowego bardzo po cichutku między sobą szeptali, że Gestapo przebywało wtedy w mieszkaniu znanego nam doskonale pana Bogusława Patello. Jednego z członków tej na wskroś patriotycznej rodzinny. Jego bowiem dziadziuś – pan Władysław Patello – rodowity od wielu pokoleń Włoch, był przybyszem i uczestnikiem w Powstaniu Styczniowym w Zagłębiu Dąbrowskim w 1863 roku, czym zresztą już wyżej wspominałem. Natomiast wujek Tereni Wiprzyckiej pan Kazimierz Patello był żołnierzem z Armii Krajowej. Oto jak wspomina o nim pan dr Juliusz Niekrasz (Z dziejów AK na Śląsku, wyd. Instytut Wydawniczy PAX, Warszawa 1985, s. 113):

-„Szczególnie dotkliwie dotknął los kolejarską rodzinę Binków. W domu tym aresztowano dwie córki: Bronisławę i Zofię. Brat ich, Władysław, zdążył zbiec do Generalnego Gubernatorstwa, tam został jednak ujęty i stracony w Oświęcimiu (przyp. autora: niemiecki obóz koncentracyjny KL Auschwitz – Birkenau. Trzecia z sióstr, Stanisława , uratowała się dzięki temu, że jako kurierka wyjechała w tym czasie do Żywca. Bronisława Binek („Iskra”) była szefem kancelarii inspektora Kałuzińskiego, a jej siostry łączniczkami. W mieszkaniu Binków, położonym na peryferiach Sosnowca, na Sielcu, mieścił się siedziba sztabu inspektoratu „Sosna”. Binkówny – Bronisława i Zofia – otrzymały rozkaz nieopuszczania mieszkania mimo stanu zagrożenia, miały odbierać napływające meldunki. Rozkaz był w najwyższym stopniu nierozsądny. Kilka godzin wcześniej odwiedził je por. Kazimierz Patello, informując o masowych aresztowaniach, doradzając natychmiastową ucieczkę, ale zdyscyplinowane siostry pozostały i najbliższej nocy zostały ujęte. Stracono je również w dniu 4 lipca (przyp. autora: poniosły śmierć w 1942 roku przez ścięcie gilotyną w Katowickim więzieniu przy ulicy Mikołowskiej). Koniec cytatu.

Wymieniony wyżej por. Kazimierz Patello był zresztą też rodzonym bratem, pana Bogusława Patello. W powojennych wydaniach książkowych dalsze losy por. Kazimierza Patello chyba jednak pewnym autorom historycznych publikacji nie były absolutnie znane. A dotyczy to pana dr Juliusza Niekrasza, podobnie jak i samego komendanta Śląskiego Okręgu AK pana Zygmunta Walter Jankego. Jak również przez dziesiątki lat, po 1945 roku nie byli też o dalszych jego losach w ogóle zorientowani sosnowieccy historycy i byli działacze z sosnowieckiego inspektoratu Armii Krajowej. Nie wiedzieli bowiem o tym, że pan Kazimierz Patello, zginął w 1943 roku w kieleckim nie jako żołnierz z AK, ale jako żołnierz w stopniu kapitana Narodowych Sił Zbrojnych (NSZ). Znacznie więcej na ten temat przekazałem w moim artykule: –POTOMKOWIE SOSNOWIECKIEGO POWSTAŃCA STYCZNIOWEGO”. Może warto jeszcze przypomnieć, że również nie tylko wujek ale i ojciec Tereni Wiprzyckiej – pan Zygmunt Wojciechowski – był również polskim patriotą. Oto jej wspomnienia jakie pozyskałem kilkanaście lat temu gdy odwiedziłem ją w jej mieszkaniu na Osiedlu Rudna w Sosnowcu: –„Był jak wszyscy członkowie naszych rodów polskim patriotą i związany z wojskiem. Służył w marynarce wojennej. Będąc pracownikiem Ministerstwa (resort?), po 1 września 1939 roku został wraz z innymi ewakuowany na wschód. Tam dostał się do niewoli sowieckiej. Jak kilkanaście tysięcy innych też polskich oficerów zginął zamordowany przez NKWD, konkretnie w Katyniu. Natomiast wujek Kazimierz Patello we wrześniu 1939 roku zgodnie z rodzinnym zewem krwi walczył z Niemcami w obronie Ojczyzny w 11 Pułku Piechoty. W przeciwieństwie jednak do mojego ojca chwilowo jednak ocalał. Później poświęcił się pracy konspiracyjnej z Zagłębiowskiej Organizacji Orła Białego. Niezmiernie związany był z Sosnowcem. Był bowiem absolwentem Gimnazjum im. Bolesława Prusa z Pogoni, z uliczki Orlej (rocznik absolwencki 1932). Później ukończył jeszcze prawo i władał biegle kilkoma językami zachodnioeuropejskimi. Był członkiem Służby Zwycięstwa Polski, Związku Walki Zbrojnej i Armii Krajowej”. Koniec cytatu (więcej na ten temat w moim artykule:- POTOMKOWIE SOSNOWIECKIEGO POWSTAŃCA STYCZNIOWEGO”.

Jednak zarówno pana Bogusława Patello jak i jego żony, przedwojennej jeszcze polskiej dyplomowanej nauczycielki, wtedy Gestapo jednak nie aresztowało. Pan Bogusław Patello, zwany przez nas „Bodzio”, był bardzo bliskim przyjacielem naszej rodziny. Utrzymywaliśmy więc z nim i jego rodziną bardzo bliskie kontakty. Był człowiekiem niezwykle kulturalnym i inteligentnym, władającym do tego jeszcze biegle kilkoma zagranicznymi językami. Z tego co zapamiętałem to ponoć: włoskim, rosyjskim, niemieckim i francuskim. Pracował zresztą przez wiele lat jako urzędnik tak jak i mój ojciec w tej samej „Rurkowni Huldczyńskiego”. Nawet jeszcze w okresie okupacji niemieckiej i po 1945 roku. Mieszkał w tym samym na parterze mieszkaniu (2 izby: kuchnia i pokój; trzy pierwsze okna na parterze od strony Kasyna w środkowym budynku koszarowym) jeszcze po 1945 roku. Okno kuchenne do jego mieszkania jest widoczne na powyższym zdjęciu jakie pozyskałem od Tereni Wiprzyckiej. Jednak jego życie – jak to doskonale pamiętam – nie było zawsze tylko usłane różami. Może tylko jeszcze wspomnę, że ponoć zmarł w Domu Opieki Społecznej 3 kwietnia 1953 roku. Jego śmierć oraz pogrzeb jak również jego też ostatnie lata życia przebiegały jednak w wyjątkowo tajemniczych okolicznościach i to do tego stopnia, że więcej o jego zagmatwanych życiem losach, dowiedziałem się dopiero coś więcej od mojej koleżanki z Palcu Tadeusza Kościuszki – Tereni Wiprzyckiej (z rodzinny Patello) – gdzieś około kilkunastu lat temu. Z tego co wiem to Terenia Wiprzycka już jednak od kilku lat nie żyje. Pochowana została na cmentarzu rzymskokatolickim w Sosnowcu przy uliczce Smutnej.

[Zdjęcie autora z 2005 roku. Zdjęcie zostało utrwalone na tak zwanym „Cmentarzu pogońskim” jaki się ciągnie od ulicy Będzińskiej pod górkę, obok dawnej popularnie zwanej „Elektrowni Małobądzkiej”, a obecnie Elektrociepłowni Będzin Sp. z o.o. ul. Małobądzka 141. Utrwalony przez autora grób z nagrobną płytą obecnie już nie istniej. Nie pozostał po nim na cmentarzu nawet żaden ślad.]

****

     Już niebawem trzeci w kolejności budynek, a pierwszy w kolejności od strony dawnego przedwojennego jeszcze Kasyna, zamieszkiwany będzie prawie wyłącznie już tylko przez rodziny typowo niemieckie. W budynku tym zamieszkali też członkowie SA 7/ i SS8/, którzy nawet po podwórku i na rozległym też terenie Placu Tadeusz Kościuszki paradowali w wojskowych nazistowskich mundurach. Przynajmniej w tych miejscach ich najczęściej widywałem. Słyszałem jak niektóre osoby z tego budynku z tych właśnie rodzin niemieckich jednak posługiwały się też i to doskonale językiem polskim. Dziewczynka o imieniu Gizela o ile pamiętam z rocznika 1938, z takiej właśnie pochodząca niemieckiej rodziny, mieszkająca w tym budynku, na pierwszym piętrze, w pierwszym korytarzu od strony Nowego Sielca, nienagannie posługiwała się właśnie językiem polskim. Nie ukrywam ale bardzo mi się wtedy podobała. Tym bardziej, że ze strony jej mamy nigdy nie odczułem wrogiego do mnie ustosunkowania mimo, iż przecież byłem polskim dzieciakiem. A wręcz nawet odwrotnie przy każdej okazji przekazywała mi pełne ciepła i życzliwe słowa, okraszane też szczerym uśmiechem. Tak to przynajmniej wtedy odbierałem. Taki był wtedy też ten nasz dziecięcy możliwe, że zwariowany okupacyjny okres czasu. Z jednej bowiem strony jako już dziecko, wiedziałem wtedy kto dokonał agresji na moją Ojczyznę i kto dokonuje mordów naszych rodaków, więc jako dziecko ponoć według moich rodziców, zachowywałem się już wówczas jak dorosły Polak. Natomiast z drugiej jednak strony w trakcie dziecięcych zabaw, zacierały się te antyniemieckie granice.

Już wkrótce w tym budynku został dokonany generalny remont. Pamiętam, że po tym remoncie cały parter o powierzchni grubo ponad kilkudziesięciu metrów w pierwszej części tego budynku, czyli aż do rynny, zajmowała wtedy dosłownie już tylko jedna rodzina niemiecka. Po 1945 roku okazało się, że dysponowała nawet luksusową łazienką z białą emaliowana wanną i prysznicem. Z kolei klozet z bidetem, był usytuowany obok ale w oddzielnym już pomieszczeniu. Natomiast na trzecim piętrze, pod samym dachem, na samym początku w ciągu tego samego korytarza, jedno stosunkowo duże pomieszczenie zostało przeznaczono wyłącznie tylko na boksy, w których usytuowane były muszle klozetowe. A w kolejnym już odrębnym pomieszczeniu była usytuowana wanna, zaopatrywana w zimną i ciepłą wodę. Budynek ten został w okresie okupacji niemieckiej poddany nie tylko generalnemu remontowi ale dokonano też w jego wnętrzach niespotykanych jak na tamte lata przeróbek. I to takich, że już absolutnie w niczym nie można go było porównać z zabiedzonym stanem z okresu przedwojennego, podobnie jak z dwoma pozostałymi typu koszarowego budynkami urzędniczymi.

W budynku tym po 1945 roku zamieszkali już tylko Polacy, przybysze z innych, głównie zabiedzonych dzielnic Sosnowca Co jest jednak w tym wszystkim ciekawe? Zdecydowana ich większość, która w tym koszarowym budynku zamieszkała, nawet sobie wtedy nie zdawała sprawy komu takie luksusowe wykończenie budynku zawdzięczała. Oczywiście, że rodziny, które w tym budynku zamieszkały to nie otrzymały pomieszczeń mieszkalnych takich jakimi dysponowali jeszcze niedawno lokatorzy niemieccy. Tylko, zgodnie z ówczesną doktryną i powojenną propagandą, niby otrzymywali luksusowe przydziały mieszkań, przynajmniej w stosunku do dotychczasowych jakimi dysponowali, a w zasadzie to byli wprost „upychani” do jedno i dwuizbowych pomieszczeń, i to dosłownie na każdym piętrze. Wśród nich na trzecim piętrze otrzymali mieszkania też moi niebawem już dziecięcy przyjaciele: Rysiu K. oraz dosłownie mieszkający po przeciwnej stronie tego samego długiego korytarzowego holu: Piotruś i Janek M. W tym samym budynku, tylko już w oddzielnym pionowym korytarzu, usytuowanym od strony Kasyna, na pierwszym piętrze w dwuizbowym mieszkaniu (okna wychodziły na wiadukt kolejowy i „Rurkownię Huldczyńskiego”) przez całą okupację niemiecką a nawet jeszcze przez kilkanaście miesięcy po 1945 roku mieszkał polski lekarz pan Z. (imię?) z synkiem Markiem Z. Była to jednak dosłownie tylko jedyna polska rodzina z tego budynku, której Niemcy nie wiem z jakiego powodu, ale jej jednak nigdy nie usunęli z tego wyremontowanego przez nich mieszkania.

****

     W kolejnych typu koszarowego budynkach urzędniczych, czyli w środkowym i w ostatnim od strony kościołka w Nowym Sielcu zamieszkiwały obok siebie zarówno rodziny polskie jak i folksdojcze. Ci ostatni wymienieni częściowo pochodzili z innych dzielnic Sosnowca, jak i z Górnego Śląska. W naszym pionie korytarzowym, na pierwszym piętrze, po przeciwnej jednak stronie entrée niż nasze mieszkanie, zamieszkała ponoć polska rodzina, państwo P. Dopiero po pewnym czasie ku naszemu przerażeniu zorientowaliśmy się, że ta rodzina podpisała listę narodowości niemieckiej. Nasza konsternacja z tego powodu jak najbardziej była wtedy jednak uzasadniona. Bowiem od stycznia 1940 roku moja mama w naszym mieszkaniu prowadziła już tajne konspiracyjne nauczanie polskich dzieci. Jakim więc cudem nie trafiliśmy wtedy do obozu koncentracyjnego, to o tym wie zapewne już tylko Pan Bóg. Bowiem nawet sąsiad z glejtem folksdojcza nie był do nas w pełni pozytywnie ustosunkowany. Pewnego bowiem razu przyprowadził nawet z podwórka stróża pana Piątka, by ten był świadkiem jakoby to z naszego mieszkania, spoza drzwi kuchennych dochodziły charakterystyczne odgłosy, które według jego mniemania przypominały pracę nielegalnej tajnej i konspiracyjnej jak się wyraził maszyny drukarskiej. Pan Piątek jako wyjątkowo uczciwy człowiek i Polak w tym samym dniu tylko wieczorem poinformował mojego ojca o tym incydencie i sąsiada podejrzeniach. Wtedy ojciec doskonale posługujący się mową niemiecką, w przeciwieństwie do folksdojcza jakim już wtedy był pan P., dyskretnie zaprosił go do kuchni i pokazał skąd się biorą te domniemane tajemnicze szmery. Okazało się, że w kuchni od pewnego czasu był nieszczelny kran z zimną wodą. Spadające więc krople wody na wykonany z metalu odlew zlewu wywoływały wiec mimo woli ciągnące się szmery, które spoza drzwi mogły być faktycznie przez niektórych odbierane jako podejrzane odgłosy w postaci regularnego szmeru pracującej maszyny drukarskiej. Wówczas ten pan, zniemczony już Polak, który jednak mizernie posługiwał się mową niemiecką, w przeciwieństwie do mojego ojca, bardzo ale to bardzo go przepraszał za ten incydent. Jednocześnie był bardzo zmieszany zarówno tym, że rozpoczął rozmowę z ojcem w języku niemieckim, bełkocząc jednak i kalecząc prawie każde słowo. Jak i tym, że ojciec chyba jednak rozszyfrował, pochodzącą z niewiadomych dla niego źródeł rozsiewaną przez niego plotkę o maszynie drukarskiej. W styczniu 1945 roku cała rodzina państwa P. nagle wyparowała z zajmowanego dotąd mieszkania. Może jeszcze wspomnę, że pewnego dnia w latach 50. XX w. idąc na trening koszykówki spotkałem na Pogoni koło „Rurkowni Huldczyńskiego”, całkiem zresztą przypadkowo jego córkę Ewę P., która w trakcie wymiany zdań była jednak ogromnie zmieszana, więc rozmowa mimo wzajemnych wspomnień i okraszana wymuszonymi uśmiechami, jednak się między nami absolutnie nie kleiła. Od tej pory już nigdy nie spotkałem nikogo z tej rodziny.

****

     W ostatnim z kolei budynku od strony kościółka z Nowego Sielca różnice narodowościowe były już jednak do tego stopnia wymieszane i zagmatwane, że trudno je było wówczas logicznie rozwikłać. Bowiem na ostatnim trzecim piętrze, mieszkał ponoć Polak, który jednak już po wkroczeniu Niemców do Sosnowca, zaczął paradować w mundurze z formacji wojskowej Luftwaffe z przypiętym do pasa pięknym kordzikiem9/. Jego natomiast siostra z mężem i synem Andrzejkiem D. jako ponoć Polacy, mieszkali na tym samym osiedlu ale w środkowym budynku i również na ostatnim trzecim piętrze. Andrzejek D.- mój zresztą wiekowy rówieśnik – był po 1945 roku moim kolegą z tej samej klasy ze Szkoły Podstawowej nr 9. Pani D. (imię?) z synem z Andrzejkiem już po 1945 roku wyprowadziła się z zajmowanego dotąd mieszkania z Placu Tadeusza Kościuszki. Będąc pracownicą sosnowieckiego ratusza otrzymała, eleganckie i obszerne mieszkanie w jednym ze stojących tam kilkupiętrowych budynków. Z kolei jej brat po 1945 roku zmienił ponownie swe ubranie. Tym razem zamiast bowiem munduru z niemieckiej formacji Luftwaffe zaczął paradować już tylko w mundurze górniczym, podobnie zresztą jak i jego siostrzeniec Andrzej D. Bowiem już pod koniec lat 60. XX wieku obydwaj byli sztygarami w jednej z kopalń w Sosnowcu, z wysokim do tego jeszcze wynagrodzeniem. A ja z kolei po nagłej śmierci mojego ojca w 1954 roku i po przerwaniu studiów w WSWF w Krakowie, na skutek braku pieniędzy w rodzinie, musiałem się zatrudnić jako pracownik fizyczny – górnik dołowy w Kopalni Węgla kamiennego „Milowice”, a później jeszcze na kolejna dwa lata w KWK „Niwka Modrzejów”. W tych dwóch kopalniach pracowałem jako robotnik – górnik podziemny przez cztery lata. Dobrze, że dzięki temu chociaż mój brat mógł spokojniej wtedy ukończyć studia wyższe w gliwickiej Politechnice – Wydział Budownictwa Sanitarnego.

W tym samym budynku podczas okupacji niemieckiej co nasza rodzina ale na pierwszym piętrze (okna wychodziły na Plac Tadeusza Kościuszki) mieszkał też pan Roman Korek. Od 29 maja 1940 roku już jako komendant tajnej i konspiracyjnej Harcerskiej Chorągwi Zagłębiowskiej o pseud. „Ul Barbara”, a później żołnierz naszej Armii Krajowej. To w jego właśnie mieszkaniu p.pułkownik Zygmunt Walter – Janke – Komendant Śląskiego Okręgu AK, miał swoją okupacyjną „melinę”, o czym nawet wspomina w swym powojennym wydaniu książkowym 10/. W tamtych okupacyjnych latach ze względu na duże różnice wiekowe i gloryfikowany w środowiskach inteligenckich savoir-vivre, młodziutki jeszcze wtedy pan Roman Korek był jednak dla mnie już dorosłym człowiekiem. W trakcie więc przypadkowego spotkania tego wówczas kruczo-czarnego sąsiada, z przyciętym nienagannie wąsikiem, więc go tylko pozdrawiałem. Takim gestem jakim wymagali tego ode mnie moi rodzice. Najczęściej widywałem tego Pana w czasie moich beztroskich zabaw na podwórku. Wtedy stawałem prawie na baczność i kłaniałem się nisko z pozdrowieniem: – „Witam Szanownego Pana”. A on wówczas najczęściej podchodził do mnie z szerokim i życzliwym uśmiechem, i głaszcząc mnie równocześnie delikatnie po czuprynie odpowiadał ciepłymi słowami: – „Witam, witam. Witam bardzo serdecznie pana Maszczyka”. Czy pan Roman Korek wiedział jednak już wówczas, że moja mama, przedwojenna jeszcze dyplomowana nauczycielka, uczy też dalej polskie dzieci miłości do Boga – Ojczyzny i Narodu Polskiego, ale już tylko konspiracyjnie, na tak zwanych tajnych kompletach i to w naszym mieszkaniu na pierwszym piętrze? Możliwe, że jako zawodowy działacz z polskiej patriotycznej konspiracji podziemnej o tym doskonale wiedział i z tego też właśnie względu jednak tego nigdy nie okazywał. A po 1945 roku już go nigdy w okolicy Placu Tadeusza Kościuszki, ani też w innych dzielnicach Sosnowca nie widywałem. Nie przypuszczałem zresztą wtedy absolutnie, podobnie jak i nikt z mojej rodziny, że ten na co dzień bardzo przystojny i grzeczny oraz życzliwy młodzieniec jest już jednak komendantem tajnych i konspiracyjnych Szarych Szeregów i żołnierzem Związku Armii Zbrojnej, a później Armii Krajowej 11/. Nigdy też wtedy nie przypuszczałem, że w listopadzie 1939 roku, gdy Niemcy już zburzyli, a nie wysadzili jak to obecnie przekazuje się w wielu publikacjach, takie pamiątki narodowe jak położony obok naszego budynku pomnik Tadeusza Kościuszki oraz Mauzoleum Powstańców Śląskich na cmentarzu przy uliczce Smutnej, to właśnie pan Roman Korek i jego koledzy – konspiratorzy harcerscy – złożyli w grudniu 1939 roku na tych miejscach w imieniu Zagłębiowskiej Komendy Chorągwi biało czerwone kwiaty.

W tym samym pionie korytarzowym co pan Roman Korek, ale już z kolei na samym parterze, zamieszkała też pewnego okupacyjnego dnia nieznana nam dotąd trzyosobowa dziwnie jednak zachowująca się ukraińska grupa osobników. Bardzo ładna, a nawet wręcz urocza – jak mawiał to często mój starszy brat – młodziutka dziewczyna i dwóch młodzieńców. Już niebawem okazało się, że grają na co dzień w tej samej niemieckiej okupacyjnej orkiestrze. Bowiem kilkakrotnie widziano ich z pistoletami w dłoniach jak wybiegali ze swego mieszkania na Plac Tadeusza Kościuszki, gdy tylko z tamtej strony słychać było strzelaninę. Już w 1945 roku, gdy do Sosnowca wkroczyła Armia Czerwona, to przyjacielską wizytę w ich mieszkaniu złożyli im funkcjonariusze z NKWD z Ludowego Komisariatu Spraw Wewnętrznych ZSRR. Przyjechali samochodem wojskowym amerykański firmy Dodge (przyp. autora: czytaj Dodż) i zaparkowali go tuż, tuż obok okien, gdzie na parterze mieszkali ci Ukraińcy. W ich mieszkaniu przebywali kilka godzin. Funkcjonariusze z NKWD byli tak uprzejmi i zarazem jednak tak nierozsądni wobec dzieci, że pozwolili nam w tym samym czasie przebywać w szoferce tego samochodu. A był to jeszcze wtedy taki okres czasu, że prawie każdy chłopiec z podwórka był zafascynowany bronią i amunicją oraz prochem i wszelkimi militariami. W tej sytuacji niektórzy moi koledzy wykorzystali tę okazję, szperając po zakamarkach szoferki, kradnąc też ze specjalnych schowek co najmniej kilka naboi pistoletowych i karabinowych.

W tym przypadku, jak mi się wydaje, należy jednak też zadać sobie merytoryczne pytanie? Jaką więc w końcu rolę ci Ukraińcy pełnili podczas okupacji niemieckiej i po 1945 roku?

****

     Z wijącym się podwórkiem na moim osiedlu, które było usytuowane pomiędzy rzędem dwupiętrowych zabudowań gospodarczych a budynkami mieszkalnymi,związana jest jeszcze jedna ciekawa historia, o której po 1945 roku nigdy się jednak publicznie nie wspominało. To wydarzenie, nie wiem dlaczego, ale było jednak objęte milczeniem. I to zarówno w przekazach historycznych, jak również w typowych publikacjach wspomnieniowych, jakie się wówczas ukazywały na łamach pisemnych środków masowego przekazu.

Był rok 1944 . Dokładnego miesiąca i kalendarzowego dnia już jednak nie pamiętam. Ale była to taka pora roku, że hasaliśmy po podwórku jeszcze w króciutkich spodenkach. Nasze dziecięce zabawy podwórkowe w tak zwanego „chowanego”, na skutek później pory dnia, były już w końcowym etapie. Ja z grupką kolegów przebywałem wtedy na podwórku koło złożonych tam już od wielu miesięcy długich drewnianych belek. Było to drewno nasycone podobną do złudzenia cieczą jak podkłady kolejowe, gdyż po zbliżeniu się do nich, czuło się tą specyficzną woń. Belki w postaci długich na około 10 metrów prostopadłościanów, ułożone były jedne na drugich i stykały się ze stojącą tam wysoką, taką samą jak na ulicach latarnią. Z tym, że w okresie okupacji, ze względów bezpieczeństwa na wypadek ataku samolotów alianckich i ewentualnych też bombardowań Placu Tadeusza Kościuszki, oświetlenie elektryczne w tej latarni było już od dawna wyłączone. Jednak z nieustalonych nigdy przyczyn, w dniach słotnych lub gdy wilgoć już dominowała w powietrzu, to z chwilą tylko dotknięcia tych belek, czuło się i to bardzo wyraźnie, jak poprzez palce ręki biegnie w głąb ciała prąd elektryczny. Nasze interwencje u stróża podwórkowego, w tej sprawie, jak dotąd nie odnosiły absolutnie żadnego skutku. Jednak w tym dniu ten Pan dał się jednak skusić i przyszedł do tego miejsca, gdzie leżakowały te belki. Miał bowiem zamiar sprawdzić na miejscu jak te nasze, jak się wyraził „dziecięce gadania mają się jednak z prawdą”. Jednak z chwilą gdy tylko pan Piątek zbliżał swe dłonie do leżących drągów, to powietrze przeszył nagle rozległy ogłuszający huk. Huk przypominający potężną artyleryjską eksplozję, ale niezwykle trudną do zidentyfikowania z którego pochodziła kierunku. Mnie wydawało się wtedy, że odgłosy tej detonacji pochodzą gdzieś spoza budynków, od strony Placu Tadeusza Kościuszki. Zaledwie w sekundę później, pomiędzy mną, a stróżem panem Piątkiem i stojącymi dzieciakami, a poukładanymi na ziemi belkami, wbił się z przeraźliwym świstem w klepisko jakiś duży przedmiot. Wystający jego fragment przypominał metalowy lub żeliwny odlew, o sporych wymiarach grubego koła. Zanim ochłonęliśmy z wrażenia, to już na podwórku pojawili się z ostatniego budynku od strony Kasyna, niemieccy esesmani i łamanym językiem polskim, a raczej krzykiem przerażenia, polecili nam wszystkim natychmiastowe rozejście się i udanie się do swych mieszkań.

Już następnego dnia okazało się, że duży fragment kolejowego wiaduktu, zawieszonego ponad rzeką Czarną Przemszą nie istnieje. Natomiast w nurtach rzeki od strony Kasyna, był wbity w wodę olbrzymi na kilkanaście metrów parowóz oraz walające się obok niego szczątki tego metalowego wiaduktu. Olbrzymi parowóz nie runął jednak całkowicie do rzeki, tylko sprawiał wrażenie jakby się tylko do niej zsunął. Ryjąc „nosem” piaszczyste dno rzeki. Natomiast wzdłuż toru kolejowego, gdzie wydarzył się ten incydent widać było spiętrzone i zdruzgotane wagony towarowe. Żandarmeria i esesmani niemieccy przez kolejne dni zabraniali komukolwiek zbliżania się do kładki dla pieszych. Taka piesza blokada tej trasy z Placu Tadeusza Kościuszki poprzez kładkę drewnianą i Aleję Gampera, trwała przez wiele, wiele dni. Również ruch pociągów po torze Katowic – Warszawa, na skutek zawalania się dużego fragmentu wiaduktu odbywał się już tylko wahadłowo po jednym torze kolejowym. Mieszkańcy z Placu Tadeusza Kościuszki szeptali później między sobą, że to nie była jednak katastrofa kolejowa, tylko celowe wysadzenie wiaduktu przez polski ruch oporu. Niewiadomego jednak ugrupowania politycznego. Mówiąc prawdę to przynajmniej w moim bliskim otoczeniu tego incydentu raczej nie starano się nigdy wyjaśnić. A starano się raczej rozwikłać zagadkę, jak taki o potężnych rozmiarach stalowy, czy żeliwny odlew, mógł przelecieć w powietrzu aż taką dużą odległość. Wszak przeleciał w powietrzu ogromną przestrzeń. Bowiem od samego wiaduktu kolejowego, zawieszonego ponad rzeką Czarną Przemszą, następnie szybował ponad trzypiętrowym koszarowym budynkiem zamieszkiwanym tylko przez Niemców i jedną rodzinę polską, by runąć ze świstem aż na sam niemal środek podwórka. Jednocześnie siła tego upadku była tak wielka, że znacznie większa jego część była zanurzona w ziemi. Tylko mama i ojciec przez kolejne tygodnie już mnie i bratu raczej nie zalecali zabaw na podwórku. Tak jakby to co się już raz wydarzyło miałoby się jeszcze raz powtórzyć.

****

     Już po wkroczeniu Czerwonej Armii do Sosnowca 27 stycznia 1945 roku, nowy zarząd „Rurkowni Huldczyńskiego”, a niebawem już Huty „Sosnowiec”, początkowo zabezpieczył niemieckie opuszczone mieszkania przed kradzieżami. Zabezpieczenia były jednak tylko prowizoryczne. Bowiem polegały tylko na tym, że w budynkach wymieniono w drzwiach wejściowych do każdego mieszkania tylko zamki, lub po prostu zawieszono solidny łańcuch z przytwierdzoną do niego kłódką. Natomiast klucze do tych mieszkań znajdowały się już w fabryce. Jednocześnie nowy zarząd fabryki zwrócił się do mojego ojca, Ludwika Maszczyka, by jako długoletni mieszkaniec z tego osiedla i wieloletni też pracownik fabryki kilka razy w ciągu dnia sprawdzał, czy te zabezpieczenia nie są jednak naruszane. Bowiem już wtedy na terenie Sosnowca dochodziło do niewyobrażalnego wprost okradania poniemieckich mieszkań. Złodzieje, głównie polskiej narodowości przy tym byli tak zuchwali i bezczelni, że nie kradli tylko drobnych kosztownych przedmiotów, ale wręcz ogałacali poniemieckie mieszkania prawie ze wszystkiego co tylko się przykleiło do ich lepkich rąk. Kradli więc nawet fortepiany, stoły, kilimy, szafy, biurka, radia, obrazy, aparaty telefoniczne itd. itp. Złodziejami byli jednak wtedy nie tylko polscy cywile, ale kradli też żołnierze sowieccy, którzy wpraszali się na noclegi do lokatorskich polskich mieszkań. Taki właśnie przypadek zaistniał też w naszym mieszkaniu, gdy wyraziliśmy zgodę na zamieszkanie w nim oficerowi sowieckiemu wraz z dwoma jego podwładnymi szeregowymi żołnierzami. Już po kilku dniach moja mama jednak zorientowała się, że dotychczasowe pozostawiane w kuchni ich niemal puste żołnierskie workowe plecaki, dziwnie jakoś stają się coraz to bardziej pękate, A obok ich pojawiły się jeszcze zapakowane szabrem poniemieckie walizki. Okazało się, że łupem tych radzieckich żołnierzy były okoliczne mieszkania poniemieckie z naszego osiedla, które do tego jeszcze komisaryczny zarząd fabryczny powierzył ochronie w pewnej formie mojemu ojcu. Ojciec nie zastanawiając się nawet długo, udał się więc ze skargą do stacjonującej już wtedy w Sosnowcu w pałacu państwa Dietla, według niego normalnej jednostki wojskowej. Nie wiedział jednak o tym, że była nią w rzeczywistości tajna policja polityczna NKWD [Narodnyj komissariat wnutriennich dieł, Ludowy Komisariat Spraw Wewnętrznych, centralny organ władz bezpieczeństwa w sowieckiej Rosji (od 1917) i ZSRR (do 1946), potocznie policja polityczna]. Znając wprost doskonale język rosyjski poprosił więc w trakcie przeprowadzonej dłuższej rozmowy o udzielenie mu z ich strony braterskiej pomocy. Może jeszcze tylko wspomnę, że ojciec nie był nigdy chorobliwie uprzedzony do innych ludzi. W każdej bowiem osobie ludzkiej raczej widział dobrego i porządnego z gruntu rzeczy człowieka, a nawet dostrzegał też anioła. Natomiast co jest w tym wszystkim może dla niektórych jednak dziwne? Ano to, że jednak nie dostrzegał raczej osoby fałszywej, właśnie wtedy kiedy powinien taką osobę dostrzec. Nie zapominajmy jednak o tym, że w tamtych czasach zdecydowana większość społeczeństwa polskiego nie była jednak należycie doinformowana. Bowiem nawet Przywódcy Państwa Polskiego na czele z generałem Leopoldem Okulickim po przeprowadzonych rozmowach z NKWD, pozwolili się im przecież porwać do Moskwy 12/. A z kolei Powstańcy Warszawscy cały czas z wielką ułudną zerkali w niebiosa, bowiem oczekiwali na lotniczą pomoc Samodzielnej Brygady Spadochronowej na czele z generałem Stanisławem Sosabowskim 13/. Podobnie jak wkraczającym żołnierzom z Armii Czerwonej na dawne polskie wschodnie tereny zawierzyło też wielu żołnierzy z Armii Krajowej, gdyż nawet wspólnie wyzwalali Wilno. A później wielu z nich zostało najpierw aresztowanych i unicestwionych przez Sowietów, a inni trafili do syberyjskich łagrów. Więc przypuszczam, że również mój ojciec, jako człowiek z natury łagodnego i ludzkiego charakteru, do tego jeszcze niedoinformowany należycie, był pewny, że udaje się o pomoc do porządnych ludzi, a nie do okrutnej tajnej policji politycznej NKWD, jakim był wtedy ten sowiecki organ państwowy.

Dzisiaj już trudno autorowi dociec dlaczego ojciec nie został jednak natychmiast przez NKWD aresztowany, tylko faktycznie udzielono mu wtedy skutecznej pomocy. Już bowiem tego samego dnia zakwaterowani w naszym mieszkaniu żołnierze i oficer z Armii Czerwonej zostali przez przybyłych enkawudzistów samochodem terenowym (jeepem – samochód Willys) zabrani z naszego mieszkania. Jednak po kilku dniach zostali już prawdopodobnie wypuszczeni. Bowiem mój brat, Wiesław, jak twierdził, to kilka dni później widział ponoć jednego z nich jak kroczył chodnikiem przy ulicy 3 Maja z przewieszoną na ramieniu „pepeszą”. Czy faktycznie jednak to był jeden z tych żołnierzy?

****

     Zdarzały się niestety, ale jednak i takie nieprzewidziane przypadki na naszym osiedlu, że niektórzy Polacy nie wiem dlaczego ale nagle rozżaleni na swych sąsiadów „sypali” ich bez jakichkolwiek skrupułów do zakładowego Gestapo, które wówczas mieściło się na terenie „Rurkowni Huldczyńskiego” 14/. Taki właśnie parszywy los dotknął mojego ojca, Ludwika Maszczyka, ze strony pana J. K. pochodzącego z polskiej przedwojennej jeszcze urzędniczej rodziny. Z jego ojcem, mój ojciec pracował już w okresie II Rzeczypospolitej Polski w tym samym biurze w „Rurkowni Huldczyńskiego”. Pochodził z inteligenckiej i patriotycznej rodziny, tak jak jego rodzice oraz starszy od niego brat, pan Z.K. Dzięki jednak ostrzeżeniu przez swojego biurowego szefa – rodowitego zresztą Niemca pana Manzla (imię?) – mój ojciec nie trafił jednak nigdy przed bandyckie oblicze fabrycznego Gestapo. Do końca jednak okupacji niemieckiej żył niepewny swego i rodziny dalszego losu. W końcu doszło do tego, że nikomu już nie można było ufać na tym urzędniczym osiedlu, nawet rodzinom o polskich przedwojennych jeszcze korzeniach rodowych.

****

     Luksusowo wyposażone Kasyno, które na naszym rozległym podwórku postawiono dopiero w okresie II Rzeczpospolitej Polski już jednak od września 1939 roku zostało przez okupanta niemieckiego w tajemniczych okolicznościach zamknięte na głucho. Natomiast pod koniec 1939 roku wśród mieszkańców zaczęły się pojawiać kompletnie nierealne opowieści jakoby to w jego pomieszczeniach zorganizowali Niemcy typowy skład kradzionych mebli i innych jeszcze domowych przedmiotów, które składowali tam po dokonywanych urzędniczych eksmisjach Polaków z ich mieszkań. Te szeptane informacje były jednak dla naszej przynajmniej rodziny kompletnie wtedy nierealne, a nawet wręcz traktowane jako bajkowe opowieści. Bowiem ten willowy budynek, był wprost luksusowo wyposażony, który gdyby tylko mogła, to przejęłaby go natychmiast niejedna wysoko notowana rodzina niemiecka z Placu Tadeusza Kościuszki. A przecież na naszym osiedlu już wtedy takich osób nie brakowało. Nie tylko cywilnych Niemców ale nawet niemieckich funkcjonariuszy z takich organizacji militarnych jak SS i SA, a być może i z tajnych służb z Gestapo. Chętnych więc do zajęcia takiej luksusowej willi było więc wówczas aż zbyt wielu. Te przekazywane więc szeptem informacje, prawdopodobnie umiejętnie jeszcze kolportowane przez tajne służby niemieckie, zbiegły się równocześnie z masowym wysiedlaniem z tych budynków przedwojennych jeszcze urzędników pochodzenia polskiego. W zasadzie to akcja wysiedlania Polaków rozpoczęła się już od września 1939 roku, której jednocześnie towarzyszyło też okradanie ich mieszkań i to dosłownie z wszystkiego. Niemcy w pierwszej jednak kolejności kiedy okradali te mieszkania, to zabierali z nich luksusowe meble, lustra, biurka, futra, ubrania, kolekcje drogich obrazów, zbiory numizmatyczne i znaczków pocztowych itd. itp. Pozwolę sobie jednak przypomnieć, że pewne przedmioty użytkowe takie jak aparaty fotograficzne czy radia, a nawet i narty należało już jednak oddać dobrowolnie władzom niemieckim we wrześnie 1939 roku i w kolejnych miesiącach, o czym przypominano nam Polakom w różnej formie. Nawet plakatowej. Przedmioty te przynajmniej w początkowej fazie, pod groźbą aresztowania, były składane i zabezpieczane przez Niemców w schoenowskich halach fabrycznych w Sielcu, przy późniejszej ulicy 1 Maja.

Co jest jednak w tym wszystkim ciekawe i zastanawiające? Ano to, że kotłownia jednak w tym samym czasie, która była usytuowana w podziemiach Kasyna, dziwnie ale nadal jednak funkcjonowała i to pełną parą. I to tak jak za dawnych jeszcze polskich przedwojennych urzędniczych lat. A polski palacz z tej kotłowni, pan Żelazny (imię?), zresztą ten sam, który tę kotłownię obsługiwał do 1939 roku, regularnie, przynajmniej raz w tygodniu, uzupełniał w Kasynie dziwnie topniejące tam zapasy lodu. Ten sztuczny lód w postaci dużych podłużnych bloków dowoził bowiem przynajmniej raz w tygodniu z pobliskiego browaru z Nowego Sielca. Dawnego zresztą browaru i fabryczki lodu – Gwarectwa „Hrabiego Renarda”. Transport lodu odbywał się na metalowej taczce. Aby przewożony taczką w blokach lód jednak w trakcie przejazdu na trasie z Nowego Sielca aż do odległego Kasyna, od wstrząsów nie popękał, to zabezpieczał go, owijając workami i szmatami. Jako człowiek obdarzony wyjątkowym ludzkim sercem i niezwykłą też życzliwością do polskich dzieci, zabierał mnie ze sobą kilkakrotnie na tereny tego nieznanego mi jeszcze wówczas browaru, które były pilnie strzeżone przez uzbrojony Werkschutz. Bowiem umundurowana i uzbrojona straż zakładowa z tego zakładu nie tylko bowiem całą dobę dyżurowała w reprezentacyjnej murowanej portierni, przy uliczce Browarnej, ale penetrowała też stosunkowo rozległy teren browaru i fabryczki sztucznego lodu. To wtedy właśnie po raz pierwszy z autopsji poznałem reprezentacyjną część tego z Nowego Sielca browaru i częściowo też jego roboczą zabudowę.

Powracając jednak do Kasyna. Jakieś kilkanaście lat temu odwiedziłem na Osiedlu Rudna w Sosnowcu moją dawną, bowiem jeszcze z czasów okupacji niemieckiej koleżankę, byłą zresztą kiedyś tak jak i autor mieszkankę tego samego urzędniczego osiedla. W trakcie wymiany zdań okazało się, że w te bajkowe opowieści o magazynie w Kasynie, ku memu nieograniczonemu zdziwieniu, nawet i ona w to uwierzyła. Opowiedziała mi wtedy, że z tego zamienionego już na magazyn willowego budynku, w 1944 roku jej rodzina odzyskała skradziony przez Niemców ponoć luksusowo wykończony pokojowy stół. Ten stół według jej przekazów skradziono ponoć z ich mieszkania już po zaaresztowaniu jej rodziny, mamy i babci i osadzeniu ich w obozie pracy. A był nim o ile mnie pamięć nie zawodzi niemiecki obóz pracy w Strzelcach Opolskich. Nie wdając się zbytnio w szczególiki. Nie powiedziała mi jednak wtedy całej istoty sprawy. A mianowicie tego, o czym bardzo szczegółowo, niemal z drobiazgami opowiadała mi zaledwie jeszcze pół godziny wcześniej, że jej mama w tym samym czasie powiązana jednak była głębokimi uczuciowymi nićmi z komendantem tego niemieckiego obozu pracy. Dlatego więc wtedy jej mamę i babcię uwolniono z tego obozu. Przypuszczam, że w taki oto podobny sposób u niektórych osób rodzą się właśnie mity, legendy i bajki o naszej jakże zagmatwanej historii. A później te baśniowe opowieści są jeszcze koloryzowane i przekazywane kolejnym osobom, jako prawda absolutna. W tym przypadku zdziwienie musi jednak budzić to, że wyżej wymienioną osobą, była już wtedy emerytowana i wieloletnia nauczycielka szkół średnich w Sosnowcu. Posiadająca do tego jeszcze dyplom wyższego wykształcenia filologii – polskiej. A uzyskała go po kilku latach nauki w Śląskim Uniwersytecie w Katowicach.

Reasumując powyższe. Istnieje jednak duże prawdopodobieństwo, że w Kasynie w okresie okupacji niemieckiej (1939 – 1945), absolutnie nie było magazynu. Tylko mieszkali w nim jacyś fachowcy niemieccy, których zadaniem było nadzorowanie i kontrola jakości produkowanej w pobliskiej fabryce ogromnej ilości produkowanej przeróżnej amunicji. Możliwe, że miało też tam swa siedzibę kierownictwo zakładowego Gestapo. Bowiem „Rurkownia Huldczyńskiego” już wtedy diametralnie przekształciła swą dotychczasową podstawową produkcję. Stając się zakładem typowo wojskowo – produkcyjnym (więcej na ten temat w moim artykule: KOCIMI ŁBAMI ULICZKĄ NOWOPOGOŃSKĄ”). A zapotrzebowanie w tym czasach na amunicję przez wojsko niemieckie było tak olbrzymie, że oprócz Polaków zatrudniano w tej fabryce też dodatkową jeszcze i to sporą ilość jeńców włoskich i francuskich. Również zastanawiające jest to, że budowa w podziemiach Kasyna schronów przeciwlotniczych była okryta wtedy wyjątkową tajemnicą. I to do tego stopnia, że my jako dzieci z tego podwórka, penetrujące prawie każdy zakamarek tego osiedla, o tych militarnych obiektach dowiedzieliśmy się dopiero po 1945 roku. Podobnie jak dorośli też Polacy. Co jest jeszcze w tym wszystkim jednak ciekawe? Ano to, że na co dzień emanujący dobrocią pan Żelazny, palacz z centralnej kotłowni z tego Kasyna, jednak kategorycznie zabraniał nam wygłodzonym dzieciakom, nawet zbliżania się na tyły tego tajemniczego dla nas willowego budynku, gdzie był usytuowany na sporej powierzchni ogród. Pełen krzewów i drzewek owocowych: jabłoni, śliwek, gruszek, wiśni i czereśni oraz agrestu i porzeczek. Miejsce naszego pożądania i zaspokojenia wiecznie dokuczającego nam głodu. A zabraniał nam dzieciakom nawet zbliżania się do Kasyna nie dlatego, że był człowiekiem apodyktycznym, ale zapewne tylko dlatego, że takie otrzymał jednoznaczne polecenia. O tym, że we wnętrzach Kasyna nie mieścił na głucho zamknięty skład mebli, świadczy jeszcze to, że okna tego willowego zabudowania z chwilą tylko zmroku, ktoś będąc wewnątrz, szczelnie zasłaniał czarnymi roletami. Tak, że wnętrza tej luksusowej willi były z zewnątrz absolutnie niewidoczne. Natomiast w ciągu dnia rolety okienne ponownie ktoś znowu zwijał. A drzwi zewnętrze wiodące już z ganku do samych wnętrz Kasyna zawsze – od rana do samego wieczora – były na głucho zamknięte na klucz. Te zabezpieczenia dokonywane były nie wyrywkowo, ale regularnie dzień po dniu już od 1939 rok, aż do końca 1944 roku.

Jaką więc Kasyno podczas okupacji niemieckiej mogło spełniać wtedy podstawową rolę i kto w nim konkretnie faktycznie też wtedy przebywał oraz do jakich też celów było w tym czasie wykorzystywane, to dzisiaj niestety ale już trudno to jednoznacznie i precyzyjnie określić. Na pewno jednak jego wnętrza nie były wtedy wyłącznie tylko typowym magazynem, czy składem zarekwirowanych polskich mebli. Istnieje natomiast domniemanie, że zrabowany przez Niemców z polskich mieszkań drogocenny sprzęt faktyczni emógł być umieszczany jednak w Kasynie, ale jedynie tylko w tym celu, by stworzyć w nim jeszcze bardziej luksusowe warunki dla przebywających w jego wnętrzach fachowcom niemieckim.

[Zdjęcia autora z 2014 roku. Budynek typu willowego o skośnym dachu to Kasyno Urzędnicze. Widoczne od strony wiaduktu kolejowego, a poniżej z kolei zostało utrwalone od strony dawnego podwórka osiedlowego. Drzewo zasadzono dopiero po 1963 roku, gdy już autor zamieszkał na stałe w Katowicach.]

****

     Po 1945 roku nastąpiły w koszarowych urzędniczych budynkach już jednak takie zmiany lokatorskie, że trudno je wszystkie chronologicznie i szczegółowo opisać w tym artykule. O ile mnie pamięć jednak nie zawodzi, to z dawnej jeszcze kadry urzędniczej pozostały już wtedy tylko dwie lub najwyżej trzy rodziny. Pozostałymi bowiem lokatorami byli głównie już tylko przybysze z innych dzielnic Sosnowca oraz przyjezdni spoza tego miasta i to głównie tylko rodziny robotnicze i chłopskie. Po ich przybyciu doszło do takiego wprost niewyobrażalnego chaosu i bezprawia, że niektórzy lokatorzy po otrzymaniu już poniemieckiego mieszkania, co prawda o mniejszej powierzchni niż na to chyba liczyli, sami więc nocą przenosili meble i cały inny swój dobytek, gdy zajmowali w innych koszarowych budynkach większe metrażowo i izbowo poniemieckie mieszkania. Bowiem takie przypadki i konkretne rodziny zapamiętałem doskonale. Na takie bezprawne decyzje, zarząd fabryki reagował jednak wtedy różnie.

 

[Zdjęcia autora z lat 60. XX w. Po lewej stronie ostatni budynek urzędniczego osiedla od strony Nowego Sielca utrwalony od strony Placu Tadeusza Kościuszki. To od tej strony była wmontowana dwuskrzydłowa brama. Jedyne miejsce poprzez, które do wnętrz tego osiedla mogły się dostać na podwórko pojazdy kołowe, furmanki i samochody. Na pierwszym piętrze, pierwsze cztery okna pochodzą z naszego dawnego rodzinnego mieszkania (1 – okno z kuchni, 2 i 3 – z środkowego pokoju, gdzie mama prowadziła tajne konspiracyjne nauczanie polskich dzieci 4 – z drugiego pokoju, traktowanego jednak już jako sypialnia. Po prawej natomiast stronie – zdjęcie od podwórka. Wejście do korytarza (remontowany budynek z przymocowaną rurą zsypową), w którym na pierwszym piętrze mieściło się nasze rodzinne mieszkanie.]

[Zdjęcia autora z 2017 roku. Ostatni budynek od strony dawnego Kasyna. Uratowane jakimś cudem przed bezmyślnym demontażem drzwi z klamką i poniżej też z oryginalnym zamkiem na klucz. To już dosłownie ostatnie tego typu drzwiowe elementy zabytkowe z końca XIX wieku na tym dawnym osiedlu urzędniczym. Czy mieszkańcy z tego osiedla jednak zdają sobie z tego sprawę, że te drzwi pochodzą jeszcze z końcowych miesięcy XIX wieku? Chyba jednak nie! Ponieważ wyrażają zgodę na ich demontaż, kosztem montowania drzwi plastikowych…]

****

[Rysunek autora. Tak prezentował się Plac Tadeusza Kościuszki z lat 1915 – 1918. Po lewej stronie typu koszarowego, dawne jeszcze budynki urzędnicze. Natomiast po prawej stronie to już luksusowo wyposażony budynek dla kadry dyrektorsko – kierowniczej z „Rurkowni Huldczyńskiego”. W budynku tym podczas okupacji, mieszkali już tylko Niemcy.]

     Prawie tak samo prezentował się Plac Tadeusz Kościuszki po 1945 roku, a nawet jeszcze w pierwszych latach 50. XX wieku jak na wyżej opublikowanym przeze mnie moim rysunku. Oczywiście, że pozbawiony był już pomnika Tadeusza Kościuszki oraz tego wszystkiego co jeszcze wokół tego pomnika później powstało 15/. Jednak wszystkie uliczki wokół tego placu już pokryte były „kocimi łbami”. Przynajmniej do późnych lat 50. XX wieku. Widoczny po prawej stronie budynek o skośnym i pokryty dachówką dachu wybudowano już jednak w pierwszych latach XX wieku i przeznaczony był wyłącznie tylko dla kadry dyrektorsko – kierowniczej z „Rurkowni Huldczyńskiego”. Był to budynek na terenach Sosnowca nie tylko jak na tamte czasy ale nawet jak na obecne, niezwykle ekskluzywnie wykończony. Już bowiem z chwilą jego postawienia wyposażony został w centralą kotłownię, a we wszystkich dosłownie jego pomieszczeniach zainstalowano też kaloryferowe ogrzewanie. Również każde mieszkanie wyposażone zostało w parkietowe pokrycie podług. Nawet nie pominięto parkietowym pokryciem pomieszczeń dla pokojówek. Do tego jeszcze każdy lokator posiadał w oddzielnej izbie łazienkę z emaliowaną wanną i sedesem. Woda w każdym mieszkaniu była zarówno zimna jak i gorąca. W pierwszym okresie czasu, gdy go wybudowano, to dyrektorzy otrzymywali wieloizbowe w nim pomieszczenia. Takie powierzchniowo obszerne jakich dzisiaj nie przewiduje się nawet w drogich willowych budynkach. Bowiem przydzielano im w pionie korytarzowym dosłownie wszystkie izby, począwszy od samej piwnicy aż po samą obszerną pralnię i suszarnię strychową. Natomiast w pozostałych korytarzach tego budynku, mieszkania otrzymywali tylko dwaj zastępcy dyrektora lub kierownicy ze swymi rodzinami. W ten sposób dysponowali nie tylko wieloma izbami o wyjątkowo dużym metrażu wraz z pomieszczeniem dla tak zwanej służby pokojowej, ale otrzymywali też obszerne metrażowo pomieszczenia na strychach tego budynku, gdzie były z kolei pralnie i suszarnie. Komórek typowych jak na Sosnowiec bowiem dla tego budynku nigdy nie przewidywano. Za to każdy lokator dysponował ogromną powierzchnią piwnicy, przypominającą raczej ogromny pokój gościnny, niż pomieszczenie gospodarcze.

W podziemiach tego budynku w czasie okupacji niemieckiej, o czym nie mieliśmy absolutnie nawet pojęcia do grudnia 1944 roku, wybudowano dla mieszkańców niemieckich w ciągach piwnicznych profesjonalne schrony przeciwlotnicze. Były usytuowane w każdym niemal pionie korytarzowym. Do dzisiaj w niektórych piwnicach pozostały jeszcze z tamtych lat stalowe blachy, które chroniły ich wnętrza przed odłamkami w przypadku ataku bombowego. Już w kilku moich artykułach wspominałem, że w schronie od strony ulicy 3 Maja i dawnej Kolei Warszawsko – Wiedeńskiej, cudownym zbiegiem okoliczności znalazło schronienie kilka polskich rodzin z koszarowych zabudowań urzędniczych z Placu Tadeusza Kościuszki, położonych po przeciwnej stronie tego luksusowego zabudowania. Niemcy natomiast z tych schronów nie skorzystali, gdyż już kilka dni wcześniej panicznie uciekali w stronę Katowic, przed wkraczającą na te tereny Armią Czerwoną. Wśród szczęśliwców w tym schronie znalazła również wtedy schronienie nasza rodzina. Pamiętam, że do tego schronu na końcowych już metrach schodziło się z piwnicznego korytarza po trzech schodach. Drzwi były wykonane z pancernej stalowej grubej blachy, hermetycznie zamykanej. Stropy solidnie wzmocniono dodatkowymi stalowymi dwuteownikami. Podobnie profesjonalnie zabezpieczono też okno od ewentualnych odłamków, jakie mogły się nagle i niespodziewanie pojawić w trakcie nalotu alianckiego. Wnętrze tego poniemieckiego schronu przeciwlotniczego było jeszcze w takim idealnym stanie w latach 50. XX wieku, jakby je dopiero co oddano do użytku. Również zachowały się wszystkie zabezpieczenia przeciwodłamkowe w oknie.

Ten luksusowy pod względem wyposażenia budynek od strony Placu Tadeusza Kościuszki i fragmencik uliczki 3 Maja, był otoczony przecudownym pod względem uroków parkanem ceglasto metalowym. Można się było do niego dostać jedynie poprzez furtkę wmontowaną w ten parkan, koło ceglastej niezwykle urokliwej i przestronnej stróżówki. Gdyż dwustronna metalowa z kutych elementów wykonana brama była raczej prawie na stałe zamknięta. Stróż otwierał ją tylko wówczas, kiedy lokatorski lub gościnny pojazd wjeżdżał na teren podwórka lub gdy go opuszczał. Ten parkan został już jednak zburzony bezmyślnie w latach 50 XX wieku 16/. Na teren samego tylko podwórka, bowiem o budynku to już nawet nie wspominam, można się było jedynie dostać, gdy wyraził na to zgodę wiecznie czujny stróż. Najczęściej zgodę uzyskiwała osoba dobrze się prezentująca oraz informująca czyje mieszkanie było celem tej wizyty. Natomiast w okresie okupacji niemieckiej, Polacy wstęp mieli już tam całkowicie zabroniony. Od czasów Rosji carskiej aż do stycznia 1945 roku widoczny teren przed budynkiem (patrz rysunek) był z pietyzmem pielęgnowany przez specjalnego ogrodnika i przyuczonych pomocników. Pamiętam, że podczas okupacji niemieckiej jednym z nich był bardzo sympatyczny i dobroduszny mężczyzna. Był wtedy też zatrudniony przy pielęgnacji warzywniaków państwa Ditel, jakie się wówczas na wielu hektarach ciągnęły wzdłuż ulicy 3 Maja. Z kolei po 1945 roku był już zatrudniony w Hucie „Sosnowiec”. Wzdłuż wytyczonych żwirowych alejek ciągnęły się żywopłoty, a poza nimi rosła przycinana regularnie trawa oraz rozlokowane też były rabaty kwiatowe. Już wtedy na tym terenie pięły się w górę okazałe, o wyjątkowo potężnych pniach, przepiękne rozłożyste topole, a na nich najczęściej gniazdowały kawki.

Na tyłach tego budynku od strony centrum Sosnowca, każdy lokator otrzymał przydział o dużej powierzchni ogródka pracowniczego z posadzonymi już wcześniej drzewami owocowymi. O stan tych pracowniczych ogródków dbali jednak nie ich właściciele, ale zatrudnieni przez miejscową fabrykę przeszkoleni ogrodnicy. Natomiast właściciele tych oazowych terenów, w specjalnie postawionych altanach tylko odpoczywali i sycili wzrok pięknym kwiatami i ozdobnymi roślinami. Jak pamiętam to ogrody te już wczesną wiosną pokryte były łanem kwitnących drzew owocowych, w których siedliska miały też śpiewające ptaki. Jednak i w tym budynku do czasów II Rzeczypospolitej Polski przydziały mieszkań kształtowały się różnie. Nie każda bowiem osoba w okresie międzywojnia piastująca w fabryce funkcję kierowniczą mogła liczyć na przydział mieszkania. Trzeba było po prostu być doskonałym graczem w tej samej orkiestrze dyrektorskiej. Możliwe więc, że aby nie wywoływać waśni wśród kadry dyrektorsko – kierowniczej, wybudowano więc trochę dalej przy ulicy 3 Maja drugi podobny budynek typu willowego pod względem wyposażenia luksusowego, który stoi tam jeszcze do dzisiaj 17/. Co jest jednak w tym wszystkim ciekawe, a szczególnie dla autora tego artykułu? Ano to, że przez dziesiątki lat odnoga uliczna od Placu Tadeusza Kościuszki jaka się ciągnęła w kierunki centrum Sosnowca przed tym willowym budynkiem nosiła nazwę ulicy 3 Maja, a później Czerwonego Zagłębia. Natomiast obecnie nosi nazwę Placu Tadeusza Kościuszki. Mimo, iż z tym palcem ze względów na specyficzne nazewnictwo i harmonię kształtu, absolutnie nic nie ma wspólnego.

[Zdjęcie autora z 2013 roku. Willowy budynek dla kadry dyrektorsko – kierowniczej przy dawnej ulicy 3 Maja, a później Czerwonego Zagłębia. A obecnie przy Placu Tadeusza Kościuszki nr 5.]

Jednak nowo postawiony budynek przy odnodze ulicznej 3 Maja już nie był taką urbanistyczną perełką pożądania jak ten stojący obiekt na terenie samego Placu Tadeusza Kościuszki. To właśnie do tego budynku przy ulicy 3 Maja w okresie już II Rzeczypospolitej Polski kierowano też już innych kierowników i zastępców dyrektora z „Rurkowni Huldczyńskiego”, którzy nie mieli szczęścia i „pleców” w dyrekcji fabrycznej na otrzymanie mieszkania przy Palcu Tadeusza Kościuszki. Tak przynajmniej było do czasów września 1939 roku. Już bowiem w pierwszych miesiącach 1939 roku w tych dwóch budynkach nastąpiły bardzo poważne zmiany lokatorskie. Zamieszkali w nich bowiem już wyłącznie tylko rodowici Niemcy, a przy Placu Tadeusza Kościuszki, z okresu II Rzeczypospolitej Polski pozostała już wtedy tylko jedna ponoć polska rodzina Państwo R. Doskonale zresztą nam znana. Gdzie eksmitowano wtedy dotychczasowych polskich lokatorów z tego luksusowego budynku oraz czy mogli ze sobą też zabrać cały swój dobytek z mieszkania? To tego z prozaicznej przyczyny nigdy nie dociekaliśmy, bo tego typu stawiane podczas krwawej okupacji niemieckiej pytania miały zawsze posmak niebezpieczeństwa i mogły być przekazane do Gestapo. Już niebawem Państwo R. podpiszą jednak listę narodowości niemieckiej jako – Reisdeutsche (Rajsdojcze). Jak wspominał po latach mój brat, to ponoć jego kolega z wyżej wymienionej rodziny w czasie II Rzeczypospolitej Polski paradował jeszcze w mundurku harcerskim. Natomiast już po wkroczeniu Niemców do Sosnowca we wrześniu 1939 roku, zaczął pojawiać się na podwórku i Placu Tadeusza Kościuszki w mundurku Hitlerjugend. Jednocześnie ta kiedyś ponoć polska rodzina natychmiast też zmieniła pewne litery swego nazwiska, które zaczęły brzmieć jak typowe niemieckie. Obok tego gmachu po lewej stronie mieściło się pomieszczenie szkoleniowe dla zakładowej organizacji Hitlerjugend. Po 1945 roku po tej młodzieżowej niemieckiej organizacji pozostała w magazynach ogromna ilość sprzętu. Zarówno o charakterze paradnym (m.in.: werble, sztandary, trąbki, buty, skarpety, itd.itp.) oraz szkoleniowo wypoczynkowym jak: namioty, charakterystyczne wojskowe plecaki z pokryciem z włosem cielęcym, menażki wojskowe wyjątkowo duża ilość kajaków w idealnym wprost stanie i doskonale wyposażonych w osprzęt pomocniczy. Ten sprzęt po organizacji Hitlerjugend po 1945 roku początkowo przejęła Huta „Sosnowiec”. A nadzór nad nim powierzyła pewnemu przybyszowi. Naszemu zresztą od 1945 roku już sąsiadowi z środkowego budynku – panu M. (imię?). Pan M. jako robotnik był zatrudniony w Hucie „Sosnowiec”, jednak jeszcze do stycznia 1945 roku mieszkał wraz ze swą żona i córką w jednym z malutkich budynków jakie jeszcze stoją do dzisiaj na Pogoni pomiędzy uliczką Racławicką a Floriańską. Mieszkanie dwuizbowe na pierwszym piętrze (kuchnia + pokój) przy Placu Tadeusza Kościuszki otrzymał bowiem dopiero gdzieś w późniejszym czasie, ale jeszcze w 1945 roku. Cały ten sprzęt po Hitlerjugend, w wielu przypadkach w doskonałym wprost stanie, został przez nowo mianowaną dyrekcję z Huty „Sosnowiec” już w kilka miesięcy później rozdany pewnym pracownikom zatrudnionym w tej hucie. Darowiznę tę otrzymywały wyłącznie tylko te osoby, które były powiązane różnymi partyjnymi nićmi i innymi jeszcze znajomościami z dyrekcją fabryki i z organami komunistycznych partii PPS i PPR. Pamiętam doskonale, że kilkanaście kajaków w idealnym stanie i doskonale wyposażonych, trafiło wtedy pod opiekę pana Z. (imię?) mieszkańca z tak zwanych „Białych domów”. Hodowcy podwórkowych gołębi i jednocześnie też szofera z tej fabryki. Ten pan był jednak tak zapobiegliwy, że darowane mu kajaki, umieścił w fabrycznych murowanych garażach, jakie jeszcze Niemcy wznieśli na tym robotniczym osiedlu. A później za odpowiednią opłatą nam maluchom je wypożyczał.

[Źródło: Internet. Adolf Hitler i młodzież z Hitlerjugend.]

[Zdjęcie autora z 2014 roku. Dawny ekskluzywny budynek dla kadry dyrektorsko – kierowniczej. Dawniej przed tym budynkiem ciągnął się do miejsca, z którego autor wykonał zdjęcie przepiękny parkan ceglasto metalowy. A poza tym parkanem były dopiero tereny podwórka od strony Placu Tadeusza Kościuszki. Obecnie wszędzie panoszy się totalny nieład i bałagan. Po lewej stronie z dawnym budynkiem dyrektorsko – kierowniczym styka się niski podłużny budynek o skośnym dachu pokryty smołowaną papą. Na zdjęciu utrwalony został tylko jego fragment. Obecnie te zabudowania już przerobiono na garaże. W okresie okupacji niemieckiej w jednym z nich mieściło się pomieszczenie Hitlerjugend. Niestety ale te zabudowania odkąd już opuściłem Sosnowiec i osiadłem w Katowicach, zostały już tak przez ostatnie 60. lat przerobione, że mam trudności w opisie, w której części znajdowało się wymienione pomieszczenie Hitlerjugend. Poza widocznym budynkiem mieszkalnym ciągnęło się już tylko malutkie powierzchniowo i wąskie podwórko. Natomiast poza tym podwórkiem, już tylko zalegały obszerne tereny pracowniczych ogródków dla kadry dyrektorsko kierowniczej, które kończyły się dosłownie przed samymi „Białymi domami”.]

[Zdjęcie autora z 2018 roku. Ten sam co wyżej budynek tylko utrwalony od strono kolei.]

[Ten sam budynek tylko utrwalony od strony dawnego podwórka i ogrodów pracowniczych kadry dyrektorsko – kierowniczej.]

[Powyżej zdjęcia autora z 2018 roku. Oryginalne jeszcze od czasów zaborów Rosji carskiej drzwi wiodące do budynku przeznaczonego wyłącznie tylko dla kadry dyrektorsko – kierowniczej oraz cały szereg jeszcze innych zabytkowych elementów metalowych i ze stolarki budowlanej tego budynku. Na jednym z wyżej prezentowanych zdjęć widoczna jeszcze pozostałość z czasów okupacji niemieckiej, gdy w budynku tym mieszkali już wyłącznie tylko Niemcy. A jest nią jeszcze zamontowana na drzwiach wejściowych od strony Placu Tadeusza Kościuszki metalowa skrytka na listy – „BRIEFE”, która przetrwała do współczesnych czasów.]

[Zdjęcie autora z 2018 r. Ten sam fragment dawnego budynku dyrektorsko – kierowniczego utrwalony już jednak od strony dawnego podwórka i ogrodów pracowniczych dyrektorsko – kierowniczych. Na zdjęciach zostało utrwalone wiele jeszcze dawnych elementów zabudowy z czasów zaborów Rosji carskiej.]

[Zdjęcia autora z 2018 roku. Zdjęcie utrwalone od strony rzeki Czarnej Przemszy. Dawne ogromne treny ogrodów pracowniczych kadry dyrektorsko kierowniczej. Rozciągające się na obszarach pomiędzy dawną ulicą 3 Maja, a rzeką Czarną Przemszą oraz niemal od przepięknego budynku mieszkalnego kadry dyrektorsko – kierowniczej przy Placu Tadeusza Kościuszki aż do samych tak zwanych „Białych Domów” (stojące tam dzisiaj dwa budynki typu koszarowego w pobliżu basenów kąpielowych w Sielcu). Obecnie niestety ale te kiedyś kolorowe i rozśpiewane gnieżdżącym się w konarach drzew ptactwem już nie istnieją. Teren ten pokryto natomiast asfaltem, obok niego widoczna jest dziko rosnąca trawa. W tyle willowy budynek, również dla kadry dyrektorsko – kierowniczej ale postawiony już znacznie później przy ulicy 3 Maja (później ulica Czerwonego Zagłębia, a obecnie Plac Kościuszki nr 5). Również mieszkańcy z tego willowego budynku posiadali na tym terenie swoje pracownicze ogródki.]

****

     Ofensywa Armii Czerwonej, która rozpoczęła się 12 stycznia 1945 roku i poszczególne jej etapy w wyniku, których zmuszono armię niemiecką do opuszczenia terenów Sosnowca opisano bardzo szczegółowo w wielu publikacjach historycznych. Nie będę więc z przyczyn oczywistych do tej tematyki ponownie powracał, a raczej kolejny już raz powielał te chyba większości już znane historyczne przekazy. Natomiast przekażę tylko te fakty jakich się nie odnajdzie nigdzie w żadnych innych źródłach. Bowiem pochodzą one bądź z autopsji, bądź zostały pozyskane z przekazów rodzinnych i znanych mi wówczas innych jeszcze osób spoza naszej rodziny.

W styczniu 1945 roku mimo, iż oficjalnie władze niemieckie zapowiadały obronę utworzonej w grudniu 1940 roku prowincji górnośląskiej ze stolicą w Kattowitz (w Katowicach), którą zarządzał gauleiter Fritz Bracht. A do, której przyłączono też wtedy miedzy innymi też Zagłębie Dąbrowskie, w tym i Sosnowiec, to jednak wśród cywilnych mieszkańców zarówno narodowości polskiej jak i niemieckiej, hasło stworzenia „Festung Oberschlesien”, nie było już traktowane poważnie. Oczywiście wykluczając z tego kręgu fanatyków niemieckich, których wtedy nie brakowało. Dzisiaj już trudno to autorowi ustalić z jakich źródeł mój ojciec pozyskał informację, że 12 stycznia 1945 roku Armia Czerwona rozpoczęła już wielką zimową ofensywę. Jednak to co się działo tylko w fabryce i w budynkach przy Placu Tadeusza Kościuszki wskazywało, że już nikt nie wierzy, iż ten zmasowany szturm Armii Czerwonej uda się jednak powstrzymać. Raczej wszyscy liczyli już tylko dni, kiedy to na ulicach Sosnowca pojawią się pierwsi żołnierze z Armii Czerwonej. Z tego co zapamiętałem, to niektóre rodziny niemieckie i folksdojcze mieszkający w budynkach typu koszarowego przy Placu Tadeusza Kościuszki już od 20 stycznia 1945 roku, a niektórzy nawet już kilka dni wcześniej, w popłochu opuszczali swoje mieszkania. Podobnie jak z dawnego też budynku dyrektorsko – kierowniczego. Mimo, iż o ewentualnej ewakuacji funkcjonowały wtedy niezwykle sprzeczne wytyczne od władz niemieckich. Uciekający Niemcy i Folksdojcze zabierali ze sobą tylko to co mogli udźwignąć na swym karku lub unieść w rękach. W ich dotychczasowych mieszkaniach pozostało więc w zasadzie dosłownie wszystko, czego z oczywistych powodów nie mogli już ze sobą zabrać. Jedni obciążeni bagażem i dziećmi oraz potwornie już spanikowani i znużeni, gdyż zima tego roku była wyjątkowo śnieżna i mroźna, starali się dotrzeć do dworca centralnego w Sosnowcu. Skąd specjalnie ponoć podstawione transporty wagonowe miały ich ewakuować w kierunku Gliwic. A nawet ponoć jeszcze dalej, bowiem aż w rejony Dolnego Śląska. Inni w popłochu już po opuszczeniu swych mieszkań korzystali z transportu samochodowego ciężarowego. A byli też i tacy, którzy uciekali na furmankach. Przypominam sobie, że jedna kobieta pani H. (imię?) z środkowego typu koszarowego budynku, z pierwszego piętra, której syn zginął jako Niemiec z Wehrmachtu pod Stalingradem, przybiegła jeszcze do naszego schronu przeciwlotniczego i szeptem prosiła jednego z Polaków – lekarza, pana Z. (imię?) – by on zaopiekował się jej mieszkaniem. Gdyż od wystrzałów wyleciały z jej mieszkania nie tylko szyby okienne. Ale jak to dopiero zobaczyła z samego już podwórka, również i firanka „fruwała w powietrzu”. W trakcie tych szeptem przekazywanych pośpiesznie informacji była nie tylko już potwornie spanikowana i załamana psychicznie, ale zatraciła już chyba też całkowicie rzeczywistość chwili. Gdyż lada chwila saperzy niemieccy mieli przecież wysadzać zaminowane już wcześniej w naszej okolicy prawie wszystkie mosty rzeczne i wiadukty klejowe, gdyż obawiali się pojawienia w tym rejonie już pierwszych oddziałów z Armii Czerwonej. Ci co wysadzali mosty i wiadukty brali jeszcze to pod uwagę, że również oni po wysadzeniu tych obiektów, muszą też błyskawicznie jeszcze pokonać spore odległości w kierunku Katowic i Gliwic, by nie dać się zamknąć w „Górnośląsko – Zagłębiowskim Kotle” przez nacierającą prawie ze wszystkich stron Armię Czerwoną. Bowiem i takie wówczas szeptane informacje, ponoć z ważnych źródeł, traktowane zresztą z ogromną powagą, docierały do mieszkańców niemieckich, jak i polskich z Placu Tadeusza Kościuszki.

Jednak, które konkretnie obiekty zostały w samym tylko Sosnowcu już wcześniej zaminowane przez specjalne jednostki wojskowe, to nadal objęte to było ścisłą tajemnicą wojskową. Do tego stopnia, że nawet nie poinformowano o tym mieszkańców niemieckich. W tej sytuacji ucieczka z Placu Tadeusza Kościuszki z upływem każdej chwili stawała się dla Niemców z oczywistych powodów coraz to bardziej trudniejsza. Ta rodzina – ponoć przybysze z Katowic – podczas okupacji niemieckiej podpisała jednak listę narodowości niemieckiej i zostali folksdojczami. Nie słyszałem jednak absolutnie nigdy, by porozumiewali się między sobą w języku niemieckim. Również ich jedyny syn, bo drugi jak już wspominałem poległ pod Stalingradem – Janusz H. – rówieśnik mojego brata – zawsze porozumiewał się z nami tylko w języku polskim.

****

     Prawdziwy bałagan w zasiedlaniu tego niezwykle kiedyś ekskluzywnego budynku, nastąpił jednak dopiero po 1945 roku. Aby jednak już nie nużyć Szanownych Czytelników szczegółowym tekstem nie będę więc przytaczał wszystkich wspomnień, tylko te najbardziej ciekawe. Początkowo meble i całe wyposażenia mieszkań jakie pozostawili uciekający w styczniu 1955 roku na łeb i na szyję Niemcy – były bardzo skrupulatnie zabezpieczone przez administrację z Huty „Sosnowiec”. Ponoć wyłącznie tylko przed złodziejami. Pamiętam, że jeszcze podczas pobytu w podziemnym schronie, dosłownie tylko raz korzystałem z toalety jaka mieściła się w opuszczonym mieszkaniu przez Niemców. Ojciec, który wówczas posiadał klucz do tego niemieckiego mieszkania, nie pozwolił mi jednak wtedy absolutnie nic dotykać 18/. Był nawet bardzo oburzony gdy chciałem zabrać porzuconą na podłodze przez uciekających Niemców, typową dla tamtych lat dziecięcą metalową zabawkę, jaką był popularny wtedy – „bączek”. No cóż? Wtedy temu ogromnie się dziwiłem, a nawet jeszcze przez kolejne dziecięce lata, nie potrafiłem sobie absolutnie wytłumaczyć tej motywacji mego ojca. Już jednak jako młodzieniec, rozszyfrowałem tę zagadkę. Po prostu na drodze swego życia każdy z nas powinien się zachowywać tak jak trzeba. Bowiem w życiu nie trzeba być aniołem ani też świętym, niekonieczne są nawet tytuły naukowe, wystarczy bowiem być tylko przyzwoitym człowiekiem. I to nie na pokaz ale w codziennym postępowaniu…

Już jednak wkrótce polskim rodzinom, głównie robotniczym i z rodowodem partyjnym prokomunistycznym, zaczęto przydzielać w tym pięknym budynku mieszkania wraz z pozostawionym przez Niemców luksusowym dobytkiem. Jak to wżyciu jednak najczęściej bywa, nie wszystko przebiegało tak jak to pierwotnie ustalono w Hucie „Sosnowiec”. Bowiem niektóre poniemieckie mieszkania zostały już wcześniej ograbione i to doszczętnie. Ogałacanie mieszkań dokonywane było przez wysyłane z fabryki specjalne ekipy robotników. Gdzie później to zagrabione poniemieckie mienie trafiło? To tego nigdy ze zrozumiałych względów nie ujawniono. Ba, nawet o tych kradzieżach nigdy w powojennych „środkach masowego przekazu” nie wspominano. I tak na parterze ponad schronem, w poniemieckim w kilku izbowym luksusowo wyposażonym mieszkaniu wraz z pomieszczeniem dla pokojówki, gdzie skorzystałem z ubikacji, zamieszkał nowo mianowany dyrektor naczelny z Huty „Sosnowiec” – pan G. (imię?). Był ponoć działaczem partii komunistycznej jeszcze z czasów okupacji niemieckiej. Nie mieszkał tam jednak zbyt długo. Bowiem jeszcze w latach 50. XX w. powierzono mu inne już stanowisko i kolejne nowe mieszkanie. Oczywiście, gdy opuszczał to luksusowe mieszkanie to zabrał też z sobą całe „odziedziczone” mienie po dawnych jego lokatorach, w tym przypadku byli to Niemcy. Kolejnymi lokatorami tego wieloizbowego, ale już doszczętnie ograbionego mieszkania przez poprzedniego lokatora, została kilkuosobowa rodzina państwa B. Nota bene niezwykle zacna i doskonale nam znana od wielu, wielu lat. Głowa męska tej rodziny była już wtedy zatrudniona w Hucie „Sosnowiec” w charakterze magazyniera. Oczywiście, że przydział tego mieszkania rodzina ta uzyskała też po znajomości. Poparcia udzieliła jej wtedy pewna znana nam doskonale kobieta pani G. (imię?), która była zatrudniona wraz z jedną z córek państwa B. w administracji Huty „Sosnowiec” .Ta kobieta miała już wówczas doskonałe powiązania zarówno z samą dyrekcją jak i z Polską Zjednoczoną Partią Robotniczą (PZPR). Bowiem wówczas w trakcie przydziałów mieszkań nie kierowano się absolutnie altruizmem robotniczym, jak to szumnie określano, ale najczęściej kumoterskimi powiązaniami. Bowiem taka, a nie inna była i jest po prostu proza naszego życia. Do innych mieszkań też wprowadzali się głównie robotnicy z rodzinami i z glejtem PZPR. Pamiętam, że w tym budynku na pewien czas zamieszkali też jednak lekarz z żoną oraz jeszcze dwóch inżynierów z rodzinami. Czy byli też wtedy członkami PZPR? To tego nie wiem. Byli natomiast już pracownikami z Huty „Sosnowiec”. A jeden z nich pan B. nawet pochodzenia niemieckiego. Ich synowie byli znakomitymi sportowcami wyczynowymi (koszykówka, siatkówka ) w KS „Włókniarz” w Sosnowcu. Rysiu B. mój kiedyś bardzo bliski z parkietów koszykarskich przyjaciel już jednak nie żyje. Jest pochowany na cmentarzu ewangelickim w Sosnowcu przy uliczce Smutnej, jako „von B”. Z jego bratem Andrzejem B. z tytułem doktora nauk inżynierskich, ponoć mieszkańcem Gliwic, już od kilkudziesięciu lat nie miałem już żadnego kontaktu.

Już wkrótce wprowadzono jednak urzędowo tak zwane „dosiedlenia mieszkań i eksmisje”, czyli dzielono dotychczasowe wielkie powierzchniowo mieszkania na jeszcze mniejsze i oddzielne też izby, a nawet i izdebki. Dokonując jednocześnie w tych mieszkaniach pobieżnej ich prostackiej przebudowy. Stawiano więc najczęściej ścianki działowe. Już wkrótce więc ten budynek zapełnił się klitkowatymi izdebkami i w niczym już nie przypominał tego jakim był przez dziesiątki lat dawniej.

****

    Przy samym brzegu rzeki Czarnej Przemszy, obok drewnianego mostu, stał do lat 60. XX wieku okazały ceglasty budynek o skośnym dwustronnie spadzistym dachu, cały pokryty dachówkami. W środku skrupulatnie był otynkowany i pomalowany białą farbą. Mieścił się w nim konny karawan żałobny. Był przeznaczony do dyspozycji obrzędów pogrzebowych dla zmarłych mieszkańców z tego urzędniczego osiedla oraz z osiedla robotniczego, ale tylko z uliczki Nowopogońskiej. Konie natomiast do tego pełnego ozdób karawanu na co dzień przebywały w stajni, która się z kolei mieściła przy rzece Czarnej Przemszy w ceglastych budynkach integralnie powiązanych, ale z „Białymi Domami”19/. Bowiem na tym z kolei już jednak robotniczym osiedlu, też było takie samo jak przy Placu Tadeusza Kościuszki zabudowanie żałobne z karawanem pogrzebowym. A obok jeszcze z kostnicą przeznaczoną dla zmarłych oraz stajnią, gdzie trzymano też dwa koni. Konie z tego pomieszczenia – jak pamiętam – to wielokrotnie z uwielbieniem kąpały się w rzece Czarnej Przemszy jeszcze podczas okupacji niemieckiej. Te zbudowania ceglaste jeszcze po 1945 roku, ciągnęły się szeregowo wzdłuż rzeki Czarnej Przemszy. Opiekunem koni i zarazem też woźnicą tego karawanu był mężczyzna pan J. (imię?), mieszkaniec nadrzecznych ceglastych budynków, który już ponoć w okresie okupacji podpisał listę narodowości niemieckiej.

Do dzisiejszych dni opisywany żałobny budynek przy Placu Tadeusza Kościuszki już jednak nie przetrwał. Podobnie jak zdecydowana też większość wymienionej wyżej ceglastej zabudowy z terenów tak zwanych „Białych domów”. Wyburzenia tych zabytkowych osiedlowych budynków nastąpiły bowiem już w latach 60. XX wieku.

****

     Możliwe, że jak na dzisiejsze czasy pełne egoizmu i konsumpcji bywam bardzo często zbyt staroświecki i przesadnie wrażliwy. Bowiem nawet pełną przyjaźni i życzliwości dłoń wyciągam zawsze pierwszy do innych. Z tego powodu mam niekiedy więc tylko kłopoty i to jak bliskie mi osoby szepczą – tylko na własne życzenie. Ale czy to jednak źle o mnie świadczy? Stąd bowiem prawdopodobnie ciągle też kołaczą się w mojej głowie sentymentalne i romantyczne wspomnienia o moim Sosnowcu. Mimo, iż od drugiej połowy 1963 roku, przecież już na stałe mieszkam w Katowicach. Mimo tego, gdy zamykam oczy to jeszcze słyszę parskanie i tupot końskich kopyt, jaki się niósł po drewnianym moście i brukach zaułków z Placu Tadeusza Kościuszki i Nowego Sielca. Bowiem w 1954 roku, tym opisywanym wyżej karawanem pogrzebowym, do którego zaprzęgnięto wtedy jeszcze dwa konie, odbył swoją ostatnią pożegnalną ziemską podróż z kościółka w Nowym Sielcu mój ojciec, Ludwik Maszczyk. Na jeszcze wtedy położony w szczerych polach „Pekiński cmentarz”. Spoczął tam na wieki. Mając zaledwie 56 lat ziemskiego życia, które poświęcił głównie rodzinie i pracy zawodowej oraz też znajomym, kolegom i przyjaciołom, zgodnie z rodzinnym wiekowym mottem miłości do Boga – Honoru i Ojczyzny.

****

     Nieremontowane budynki typu koszarowego w miarę upływu lat zaczęły się sypać. I to ponoć do tego stopnia, że w 2004 roku aby nagle nie runęły, to w ich podziemiach, w ciągach korytarzy piwnicznych zabudowano drewniane bale, których zadaniem było podtrzymywanie sufitów. W kolejnych natomiast latach niektóre mieszkania na głucho pozamykano. Natomiast okna prostacko jako tako zamurowano pustakami. A inne pokryto płytami z dykty.

Jeszcze w latach 60. XX wieku moją mamę po nagłej śmierci jej męża Ludwika Maszczyka, eksmitowano z trzech izb, z dotychczasowego urzędniczego koszarowego budynku, gdzie prowadziła też w czasach terroru okupacyjnego tajne konspiracyjne nauczanie polskich dzieci. W zamian natomiast podarowano jej na dawnym osiedlu robotniczym tylko jedną izbę. Do tego jeszcze kuchenną z typowym piecem kuchennym, pamiętającym jeszcze czasy zaborów Rosji carskiej. W tej jednej izdebce w tak zwanych „Białych domach” (dwa koszarowe budynki koło basenów kąpielowych sieleckich), będzie jeszcze wegetowała przez następne ponad kilkadziesiąt lat, gdyż odejdzie z tego świata dopiero w 1995 roku20/. Taką bowiem otrzymała wtedy zapłatę za lata tajnego konspiracyjnego nauczania. I za narażania siebie i rodziny na poważne konsekwencje ze strony niemieckiego okupanta.

Kolejna natomiast informacja dotyczy już tylko samego pomnika Tadeusza Kościuszki i jego otoczenia. W latach 50. XX wieku pojawiły się w Sosnowcu plotki i jak zwykle baśniowe też legendy, że ktoś ponoć z Polaków po jego zburzeniu w listopadzie 1939 roku, zachował jednak jakąś część, czy pewne detale, z tego pomnika. Po pierwsze pomnik zburzyli w listopadzie 1939 roku (a nie wysadzili) zagonieni tam siłą polscy i żydowscy robotnicy. Pilnowali ich po cywilnemu ubrani Niemcy i o ile mnie pamięć nie zawodzi, jeszcze tylko jeden ale już w mundurze esesman. Teren, gdzie stał pomnik przez cały czas był dalej jednak pilnowany i to z niemiecką znaną nam doskonale Polakom z czasów okupacji zaborczą podejrzliwością i skrupulatnością. Gdyż nocą i w następnych dniach wywożono jeszcze pozostawione tam resztki z tego pomnika. Wtedy też wycięto i wyrywano z korzeniami wszystkie ozdobne krzewy oraz powyrywano też metalowe obramowanie tego trójkątnego pomnikowego skweru. Po dawnym pomniku pozostał więc tylko goły i poryty, trójkątny teren tego placu. Dopiero w kilka dni później, cały skwer wyrównano i z premedytacją został zamieniony na nieobramowaną dziecięcą olbrzymią osiedlową piaskownicę. A z samego przodu, częściowo na widocznym chodniku i na piaskownicy, postawiono wysoki typowy dla tamtych okupacyjnych lat propagandowy żelbetonowy słup ogłoszeniowy. Skwer tak jak podczas okupacji, prezentował się tak samo jeszcze przez co najmniej kilkanaście miesięcy po 1945 roku, a niemiecki słup ogłoszeniowy stał w tym samym miejscu przez następne co najmniej jeszcze kilka lat.

…………………………………………………………………………………………………………………

Bibliografia i przypisy

1 – Parafia pw. Niepokalanego Poczęcia NMP w Sosnowcu została ustanowiona 6 kwietnia 1908 r. przez administratora diecezji kieleckiej ks. Franciszka Brudzińskiego. Pierwszym proboszczem został ks. Kazimierz Mazurkiewicz.

2 Henryk Rechowicz, „Sosnowiec. Zarys rozwoju miasta. Państwowe Wydawnictwo Naukowe, Warszawa – Kraków, 1977, s. 35.

3 – Tereny, które utworzyły Sosnowiec w 1902 roku: Stary Sosnowiec, Pogoń, Sielec, Kuźnica, Środulka, Radocha, Ostra Górka.

4 – Obszerną, niemal z detalami tematykę Kasyna Urzędniczego opisałem w artykule: – „DZIEJE POGOŃSKIEGO KASYNA”. Równocześnie informuję, że w dalszym tekście nie będę już stosował nazwy Kasyno Urzędnicze tylko – Kasyno.

5 – Architekturę tego płoto parkanu i jego lokalizację opisałem w artykule: – „NAJDŁUŻSZY PŁOT W DZIEJACH SOSNOWCA”. Dostępny na portalu 41-200.pl Sosnowiec, w zakładce:– „WE WSPOMNIENIACH JANUSZA MASZCZYKA”, którego redaktorem jest pan Paweł Ptak.

6 – Więcej na ten temat w moim artykule:- „TAJEMNICZA WILLA Z GISZOWCA”.

7 – Sturmabteilung (SA) z Niemieckiego – „DieSturmabteilungen der NSDAP”, czyli Oddziały Szturmowe NSDAP. Zostały utworzone w Republice Weimarskiej w 1920 jako bojówki do ochrony zgromadzeń partyjnych, a następnie oddziały masowej organizacji wojskowej Narodowosocjalistycznej Niemieckiej Partii Robotników (NSDAP). Organizacja ta została rozwiązana w 1945 po kapitulacji III Rzeszy Niemieckiej.

8 – SS (“Die Schutzstaffel der NSDAP”, czyli oddział ochronny NSDAP – paramilitarna i początkowo tylko elitarna niemiecka formacja nazistowska, podległa Narodowosocjalistycznej Niemieckiej Partii Robotników (NSDAP).

9 – Niemieckie Siły Powietrzne.

10 – Zygmunt Walter – Janke, „W ARMII KRAJOWEJ NA ŚLĄSKU”, Katowice,, 1986. s.242.

11 – Tajna działalność harcerska w Sosnowcu w siedzibie Komendy Chorągwi Harcerzy Zagłębia Dąbrowskiego rozpoczęła już swą działalność 10 listopada 1939 r. W dniu 8 grudnia 1939 roku w mieszkaniu brata Romana Korka, hm Zygmunta Korka przy ulicy Wysokiej 16. Wtedy to ukonstytuowała się pierwsza tajna Komenda Zagłębiowskiej Chorągwi Harcerzy w składzie; hm Zygmunt Korek – komendant, hm – Edward Nowak – zastępca, hm Roman Korek – członek komendy, phm Zygfryd Ziembiński – członek komendy, HR Witold Sobieraj – członek komendy.

12 – 27 i 28 marca 1945 r. NKWD aresztowało 15 przywódców Polskiego Państwa Podziemnego, których następnie przewieziono do Moskwy i osadzono w więzieniu na Łubiance. Sowieccy przedstawiciele, zapraszając ich wcześniej na rozmowy, zagwarantowali im całkowite bezpieczeństwo. Więcej na ten temat w wielu publikacjach książkowych, a nawet i w publikacjach internetowych.

13 – Samodzielna Brygada Spadochronowa została utworzona w Wielkiej Brytanii w okresie wojny, nazwanej później II wojną światową. Według założeń miała wziąć udział w walkach na terenach okupowanej przez Niemców Polski. Jednak na skutek pokrętnej gry naszych zachodnich aliantów została użyta w Holandii w operacji desantowej „Market Garden”.

14 – Więcej na ten temat w moim artykule:- „KOCIMI ŁBAMI ULICZKĄ NOWOPOGOŃSKĄ”.

15 – Więcej na ten temat w moich opublikowanych już artykułach, a szczególnie w artykule: – „POMNIK TADEUSZA KOŚCIUSZKI W SOSNOWCU”.

16 – Więcej na ten temat w moim opublikowanym już artykule: – „NAJDŁUŻSZY PŁOT W DZIEJACH SOSNOWCA”.

17 – Więcej w moim artykule: – „KOCIMI ŁBAMI ULICZKĄ NOWOPOGOŃSKĄ”

18 – Klucz do tego mieszkania pozyskał od niemieckiego urzędnika z „Rurkowni Huldczyńskiego” w chwili, gdy Niemcy wyrazili już zgodę by grupa Polaków mieszkających przy Palcu Tadeusza Kościuszki mogła się ukryć w podziemnym schronie. Historia pozyskania przez mojego ojca, Ludwika Maszczyka tego klucza jest o tyle niezwykle ciekawa i obfitująca tyloma wątkami nieprawdopodobnych wprost epizodów, że aby ją w szczegółach opisać w tym artykule, to zmuszony byłbym poświęcić tej tematyce zupełnie osobny króciutki tym razem artykulik.

19 – Więcej na ten temat w moim artykule: – „UNICESTWIONE OSIEDLA”.

20 – Więcej na ten temat w moim artykule: – „TAJNE KONSPIRACYJNE NAUCZANIE”.

21 – Wspomnienia własne, rodzinne, pozyskane od znajomych, kolegów i przyjaciół.

Autor bardzo serdecznie dziękuje mojemu przyjacielowi, Pawłowi Ptak znanemu redaktorowi portalu internetowego 41-200.pl i facebookowego „Sosnowiec Archiwum” za możliwość opublikowania pocztówek.

22 – Więcej na ten temat w moim artykule: – „UNICESTWIONE OSIEDLA”.

Uprzejmie przypominam, że wszystkie artykułu jak do tej pory publikowane są bezinteresownie. Z tego tytułu nie korzystałem więc dotąd nigdy i nie czerpię też nadal absolutnie żadnych korzyści materialnych, ani też innych jakichkolwiek profitów, poza satysfakcją autorską.

                                                                              Katowice, listopad 2020 rok

 

 

                                                                                                 Janusz Maszczyk

Bear