Janusz Maszczyk: Szczęść Boże Zagłębiaku…
Zaszum nam Polsko nad Wilnem i Lwowem
ponad Wołyniem gdzie wstają upiory
Zaszum nam Polsko nad katyńskim lasem
gdzie odprawiamy codziennie Nieszpory”…..
K.J. Węgrzyn
[Źródło: Paweł Ptak. Więzienne baraki przy Kopalni Węgla Kamiennego w Milowicach.]
Zbliżały się końcowe lata 50. XX wieku. Po nagłej śmierci mojego ojca w 1954 roku nadeszły dla naszej rodziny krytyczne chwile, gdyż w budżecie domowym zaczęło coraz bardziej brakować pieniędzy. Bowiem stosowane od 1952 roku przez sosnowiecki Wydział Oświaty szykany wobec mojej mamy i związana z tym jej żebracza nauczycielska pensja już niestety ale nie wystarczała, by pokryć nawet niezbędne wydatki rodzinne. Chociaż tak naprawdę, to po 1945 roku, nadmiarem gotówki nie upajaliśmy się w zasadzie nigdy. Do Kopalni Węgla Kamiennego „Milowice” w Sosnowcu trafiłem więc całkiem przypadkowo, by tylko przez króciutki okres czasu podbudować budżet domowy. W zasadzie w dużej mierze zadecydowały też o tym namowy kierownictwa Klubu Sportowego „Włókniarz” w Sosnowcu, gdzie łudzono mnie iluzorycznymi wizjami szybkiego podreperowania zawartości pustego portfela, a nawet i w miarę łagodnego odpracowania zasadniczej służby wojskowej, gdybym się jednak zdecydował pracować tam przez co najmniej dwa lata.
Zaciągnięta jednak pochopnie na moje konto bankowe pożyczka pieniężna dla znajomej z miejscowego Przedsiębiorstwa Robót Górniczych (PRG) i niemożność jej natychmiastowego spłacenia, zadecydowała jednak o tym, że nagle otwarty dostęp do dalszego kontynuowania studiów w Wyższej Szkole Wychowania Fizycznego w Krakowie stał się już jednak dla mnie nieaktualny. A nawet wręcz niemożliwy, czego z perspektywy upływu lat jednak absolutnie nie żałuję. Bowiem ukończone późniejszym czasie studia na Wydziale Prawa i Administracji Uniwersytetu Śląskiego całkowicie zaspokoiły moje potrzeby intelektualne jak i dalsze życie. Natomiast mój brat, Wiesław Maszczyk w tym samym okresie czasu mógł już bez większych problemów finansowych dokończyć studia i uzyskać dyplom inżyniera budownictwa sanitarnego na Politechnice Śląskiej. Przepraszam w tym przypadku za skróty myślowe, ale temat wyjątkowo skomplikowany i obszerny jak na przekaz internetowy.
[Źródło: www.wikizaglebie.pl Dawna kopalnia „Milowice” w Sosnowcu.]
* * * *
Pierwsze kontakty z kopalnią wywarły na mnie wprost ogromne wrażenie, wręcz nawet paraliżując zmysły i dotychczasową wrażliwość. Muszę bowiem uczciwie stwierdzić, że tego co tam w czeluściach podziemi zastałem tego się absolutnie nie spodziewałem. Wychowałem się bowiem w mieście, gdzie wielu moich kolegów, pochodziło z rodzin robotniczych, nawet typowo górniczych. Mimo woli więc u nich też gościłem i to wielokrotnie. Ich ojcowie w trakcie moich wizyt zachowywali się naturalnie. Po prostu tak jak każdy kulturalny i przyzwoity człowiek. Wiedziałem więc od nich, że praca górnika nie jest ani łatwa, ani też nie jest bezpieczna. Nie miałem jednak wtedy absolutnie żadnego pojęcia, że tam w mrocznych podziemiach kopalni, a nawet już w trakcie zjeżdżanie windą, jakże wielu górników nagle zatraca swą dotychczasową nie tylko kulturę ale i wrażliwość ludzką. Atmosfera pracy fizycznej w podziemnych zakamarkach kopalni jak na tamte powojenne czasy, była bowiem wyjątkowo specyficzna, nawet ta w porównaniu do pracy fizycznej na powierzchni tejże samej kopalni. Osoba bowiem kulturalna wychowana w innym otoczeniu, tu w mrokach kopalni stykała się nagle z nieznanym mu dotąd zjawiskiem. Pośród bowiem znacznej części pracowników dołowych odkrywałem nagle, ku memu zdumieniu drugie nieznane dotąd ich oblicza. W tym podziemnym mrocznym środowisku, na ogół przesiąkniętym wilgocią i potem górniczym, dominował bowiem wtedy typ wręcz chamskiego i ordynarnego górnika. A skala przekleństw i ordynarnych dowcipów zdawać się nie miała nigdy końca. Siła dominacji środowiskowej i przebicia się tej zagubionej robotniczej grupy była jednocześnie tak niewyobrażalnie ekspansywna, że osobników z ludzkimi obliczami wręcz się prawie nie dostrzegało.
Również dozór górniczy, szczególnie ten, który sprawował bezpośrednio nadzorował nad górnikami w mrocznych czeluściach kopalni, dziwnie się też utożsamiał z tymi osobnikami. Tworzono nawet swoiste górnicze subkulturowe wzorce zasad etyczno – moralnych oraz niepisane normy zwyczajowe, które niestety, ale chyba też milcząco akceptował jednak wyższy dozór kopalniany… Bo jak sobie inaczej to anormalne subkulturowe zjawisko, tak zwyczajnie i po prostu tak po ludzku wytłumaczyć. Co jest jednak niezmiernie ciekawe i zdumiewające ? Pomiędzy dozorem, a robotnikami dochodziło w wielu przypadkach, co niekiedy bywało też nawet normą, do pewnej rywalizacji słownej, gdzie ci pierwsi skalą przekleństw pokonywali nawet prostych górników. Kiedy jednak potok wzajemnych wulgaryzmów osiągnął już takie szczyty, że zaczynał nawet razić kierowniczą ich godność, to twierdzili wtedy, że „zdziczenie górników i panoszące się zło” jest tylko wizytówką „zwerbowanego i zwiezionego zewsząd prymitywnego wiejskiego motłochu”. A oni przecież tylko prowokowani potokiem słownych wulgaryzmów, mimo woli zmuszeni są też dostosować się do tego prymitywnego towarzystwa. Bowiem tu pod ziemią, „liczy się tylko wydobycie węgla oraz stawiane przez ich zwierzchników coraz to wyższe normy jego wydobycia”…
* * * *
Bezpośredni dozór górniczy swym ubiorem w zasadzie nie odbiegał jakimś bardziej wyszukanym, czy nawet kunsztownym wystrojem od przeciętnego górnika. Tylko skórkowy hełm i lampa karbidowa z wypolerowaną mosiężną częścią odblaskową, zwana „blicem” – odróżniała ich od innych szeregowych górników. Natomiast osoby z wyższego szczebla zarządzania kopalnią, swym wizerunkiem już wyraźnie odbiegały od innych zatrudnionych pod ziemią górników, co nie oznacza, że i wśród tej „elity” zdarzali się osobnicy dla, których nietaktowny styl bycia był kopalnianą wizytówką. Na ogół ci ostatni – jak doskonale to jeszcze pamiętam – odziani byli niezwykle „paradnie”. Dominowały bowiem jasne i zawsze wyprasowane kombinezony. A pod szyją zawieszone niby niedbale białe szalki, niemiłosiernie drażniące potwornie umorusanych i umęczonych ciężką pracą górników. Ich głowy okrywały wypolerowane i lśniące białe hełmy. Po mrocznych czeluściach kopalni poruszali się uroczyście i dostojnie oraz wyniośle, niczym górnicze pawie. Niezależnie też od wieku, prawie wszyscy wyposażeni byli w specjalne paradne laski, zwane „kilofkami” i w przeciwieństwie do robotników wyposażeni byli w niezwykle lekkie lampy elektryczne.
Ten wyszukany kunsztowny strój był ponoć codziennie im jednak przygotowywany – jak to ironicznie wtedy określali robotnicy górnicy – przez specjalnie zatrudniane w kopalni „służące łazienne”. Mimo nagłaśnianych ideałów socjalistycznych o „równości bratnich dusz”, w przeciwieństwie jednak do „braci robotników”, dozór górniczy bowiem korzystał wyłącznie tylko z oddzielnych, malutkich, kameralnych i przytulnych szatni i z łaźni, z darmowego przydziałowego mydła, pasty BHP i ręcznika. A w tym samym dosłownie czasie i w tej samej dosłownie kopalni, ogromna masa „braci górników” korzystała tylko z jedno komorowych wielkich dwóch łaźni i przyklejonych do nich typowych prostych jednokomorowych „szatni łańcuszkowych”. Jedna kołchozowa łaźnia i „szatnia łańcuszkowa” mieściła się wówczas na terenie kopalni, a druga już poza nią, obok dawnych baraków więziennych 1/.
* * * *
Ten nieprawdopodobny styl bycia, a szczególnie szalejący w mrokach kopalni wulgaryzm, był o tyle dla autora tego artykułu rażący, a nawet wręcz zaskakiwał, gdyż oprócz poznanych na powierzchni znajomych górników, o czym już wyżej wspominałem, wychowany też byłem w domu na wzorcach wykreowanych przez wybitnego pisarza Gustawa Morcinka, który polskie górnictwo zawsze utożsamiał tylko z wizerunkiem uśmiechniętej ziemi, przepracowanego w pocie czoła poczciwego górnika. Człowieka pełnego anielskiej dobroci i wyrozumiałości oraz szlachetnych postaw i ideałów górniczych. A tu głęboko pod ziemią nagle dostrzegłem coś zupełnie wręcz odmiennego, czego przez stosunkowo dłuższy okres czasu nie byłem w stanie tak po ludzku nawet pojąć.
Ten podziemny szalikowy i kilofkowo – blicowy oraz zwulgaryzowany kopalniany świat, którego codzienną wizytówką, była przede wszystkim niezmiernie ciężka, wręcz nawet mozolna i niebezpieczna praca, doznawał jednak też pełnego olśnienia. Już bowiem po zakończonej pracy, kiedy już wszyscy opuszczali mroczne podziemia kopalni i wreszcie wyjechali na pełną zalanym światłem powierzchnię, a raczej gdy już byli poza bramą kopalnianą, to wówczas prawie wszyscy doznawali nieprawdopodobnej, wręcz cudownej metamorfozy duchowej. Stawali się ponownie przykładnymi i kulturalnymi ludźmi, mężami, ojcami i dziadkami. I znowu tak jak w podziemiach kopalni grali jednak już odmienne role. Jedni bowiem w galowych mundurach skrycie, by nie być nakrytym przez swych zwierzchników, czy tajne służby polityczne, uczestniczyli w uroczystościach kościelnych, trzymając nabożnie w swych spracowanych dłoniach drzewce flag oraz proporców kościelnych. A inni górnicy – dozór średni i wyższy oraz zdecydowana większość dołowych robotników – publicznie i gremialnie, dostojnie oraz uroczyście, czcili przy fundowanej im darmowej kiełbasie i piwie, wszystkie święta komunistyczne i górnicze. W trakcie tych uroczystości nie brakowało też i narkotycznej „flaszkowej ćwiartki” alkoholu, wyciąganej jednak zawsze cichcem zza górniczej pazuchy. Najczęściej w tych uroczystościach górniczych wszyscy uczestnicy byli odziani w stosowne górnicze stroje i wysokie górnicze czako z pióropuszami. Niektórzy obwieszeni też byli wieloma medalami i odznaczeniami państwowymi, podobnie jak spotykani na uroczystościach emerytowani już żołnierze z Ludowego Wojska Polskiego, którzy nie tak dawno jeszcze temu brali udział w szturmie na pozycje niemieckie poza Odrą.
W tym kopalnianym zbiorowisku górników, co już wyżej zasygnalizowałem, byli oczywiście też wyjątkowo porządni i bardzo przykładni osobnicy i to zarówno pośród robotników jak i wśród dozoru górniczego. Z ich zdaniem się jednak już absolutnie nie liczono i raczej spychani byli przez zwulgaryzowany motłoch na margines popularności górniczej.
* * * *
Do podziemi mrocznej kopalni zjeżdżałem wraz z innymi górnikami każdego ranka, z nadszybia „Aleksandra” jeszcze przed godziną 6.00. Już na wstępie zaznaczam, że nie byłem jednak bezpośrednio zatrudniony w oddziale wydobywczym węgla, lecz w jednym ze specyficznych oddziałów, który ściśle jednak z nimi współpracował. Miejsce do którego od szybu musiałem dotrzeć mieściło się na poziomie wydobywczym węgla kamiennego, wówczas zaledwie 200 m pod ziemią, w wydartej skale górniczej komorze, przypominającej podłużny, całkowicie wybetonowany okupacyjny schron. Tam zawsze rankiem w godzinach od 6.30 do 7.30 odbywała się swoista „felezunkowa odprawa górników”. Felezunek i przydział określonego zadania do wykonania, zaczynał się najczęściej od przekazania górnikom najnowszych poprawnych komunikatów politycznych, pouczeń i uwag oraz niekiedy zbiorczego też podpisywania specjalnych apeli o charakterze polityczno – komunistycznym.
Dopiero już znacznie później następowała wymieniona fachowa odprawa górnicza, czyli przydział każdemu niemal górnikowi określonego zadania jakie w tym dniu roboczym miał wykonać. W tym oddziale, gdzie byłem wtedy zatrudniony, to większości górnikom prace zlecano o zróżnicowanym charakterze i w różnych miejscach kopalni. Niekiedy nawet w kilkukilometrowych od szybu usytuowanych zakamarkach. W tym zespole była też jednak widoczna malutka grupka pracowników, wyraźnie forowana przez dozór górniczy, którzy byli traktowani zupełnie inaczej od pozostałych, gdyż codziennie wykonywali stałą i w zasadzie lżejszą pracę oraz lepiej też płatną. To były jednak tylko rodzynki spośród tortowej węglowej gromady umorusanych górników, określanych ironicznie jako „robole”. W przeciwieństwie do świąt komunistycznych, gdy ozdabiano ich hipokryzyjną maską „braci górników”.
Jak wynika to dzisiaj z publicznych przekazów historycznych były to ponoć już wyjątkowo laickie i komunistyczne czasy, ale wchodzący do komory felezunkowej dozór górniczy, podobnie jak i pozostali górnicy grali chyba jednak wyuczone komedianckie niczym w teatrze role. Bo jak inaczej te pozdrowienia określić. Do siedzących na spągu w kucki górników kierował bowiem dozorca, czy wchodzący sztygar dziwaczne pozdrowienie:
– „Szczęść Boże Towarzysze”!
A siedzący górnicy z wielką powagą uroczyście wtedy odpowiadali:
– „Szczęść Boże Towarzyszu Sztygarze”!
Po wielu, wielu latach, by zaspokoić ciekawość, zadawałem sobie wielokrotnie pytania, jednak bez odpowiedzi, czy kierowane wówczas do robotników pozdrowienia ze strony dozoru górniczego były wówczas zjawiskiem normalnym wynikającym z ich swoistej psychiki i braku kultury, inteligencji i wykształcenia, czy sterowane jednak były odgórnie i zalecane przez zakładowy Komitet PZPR. A z kolei reakcja prostych górników, w tych przypadkach była odruchowa, czy też wyrafinowana. W rzeczywistości – jak mi się wydaje – kluczem rozwiązującym tę zagadkę były tylko odpowiednie towarzyskie „układy” jakie istniały pomiędzy dozorem, organizacją partyjną, a – „pieszczochami” górnikami, gdyż nie każdy rodzaj wykonywanej pracy był tak wysoko płatny jak to wówczas w przekazach plotkarskich publicznie przekazywano. Na wysoko płatną pracę trzeba było bowiem sobie w lizusowski sposób odpowiednio jednak zasłużyć.
* * * *
W tej zatłoczonej górniczej felezunkowej ciemni, niczym w jaskiniowej komorze, w blasku nikłych i migoczących żółtym światłem karbidówek ( kopalnia nie była gazowa), wśród zalegających oparów wszechobecnego ludzkiego potu, bardzo często dochodziło też do swoistej kopalnianej „fali”. Tolerowanej, a może nawet i delikatnie wspieranej przez niektóre osoby z dozoru górniczego. Tym swoistym małpim mobbingiem byłem wtedy też niesłychanie zaskoczony i zszokowany. Szczególnie przez okres pierwszych tygodni mego pobytu pod ziemią. Muszę jednak uczciwie przyznać, że autora te szykany ze strony robotników nigdy nie dotykały. Przyczyna zapewne była trywialnie prosta. Niezwykła sprawność fizyczna, poparta wyjątkowo dużą siłą, były w zasadzie podstawowym i wystarczającym argumentem powszechnego górniczego szacunku. Tym bardziej, że wielu górników z tej kopalni kibicowało piłce ręcznej i KS. „Włókniarz” w Sosnowcu, więc zapewne w tym środowisku byłem też znany. A to w świecie kopalnianych karbidówek, było już wystarczającym argumentem, by ze mną nie zadzierać. Całkiem jednak też możliwe, że w tym umęczonym i sponiewieranym podziemnym świecie byłem ich też drugim wcieleniem polskiego sumienia, które niestety niektórzy już utracili, a którego w gruncie rzeczy sami też podświadomie jednak bardzo potrzebowali. Któż to wie ?…….
W trakcie felezunkowej odprawy siedzieliśmy najczęściej na gołym betonie, gdyż w bunkrowym pomieszczeniu króciutka drewniana ława nie dla wszystkich była przeznaczona. Niektórzy więc górnicy, zwłaszcza ci z dłuższym stażem w podziemiach, by nie dostać jak mawiali „wilka” to podkładali pod pośladki swój plastikowy hełm. Natomiast dozorująca nas osoba miała wydzielony z samego przodu kąt, w którym było szerokie i wygodne krzesło oraz stolik ze stojącą na nim lampą elektryczną, imitujący chyba biurko urzędnicze. Przekazywane więc nam polecenia sztygarskie, lub ewentualna wymiana zdań siedzącego górnika na hełmie z rozpartym wygodnie i dostojnie sztygarem na wygodnym krześle, zawsze miała charakter władczy, niemal poddańczy. Czy takie zróżnicowane rozlokowanie nas już w trakcie przydziału pracy w betonowej komorze felezunkowej było więc tylko przypadkowe ? Czy raczej z góry zaplanowanym kopalnianym, prostym ale niezwykle skutecznym przedsięwzięciem ? Bowiem wielu moich kopalnianych kolegów twierdziło, że w trakcie już tej odprawy wyczuwali kto w kopalni jest kierownikiem a kto tylko zwykłym „robolem”.
* * * *
Już po kilku dniach pobytu pod ziemią na felezunku zwróciłem uwagę na nieznajomego mężczyznę, siedzącego zawsze osobno poza grupką górników z mojego oddziału. Był stałym obiektem wyrafinowanych ataków ze strony żartownisiów. Ich niekończące słowne docinki były do tego jeszcze tak wyjątkowo obraźliwe i wyjątkowo głupawe, że sprawiali wrażenie porażenia imbecylizmem. Nieznajomy najczęściej siedział z nisko opuszczoną głową, wtłoczoną jakby z trwogą między podkurczone do samej twarzy nogi. Był niskiego wzrostu, małomówny i wyjątkowo religijny. Sprawiał raczej wrażenie nieśmiałego i załamanego psychicznie, czy wręcz zagubionego w tym górniczym tłumie. Każdego dnia. Dosłownie. Zanim tylko odszedł do wyznaczonego przez dozorcę miejsca pracy, musiał najpierw wysłuchać pod swoim adresem licznych niewybrednych drwin i wyśmiewania. Co ciekawe ? Te prostackie zachowania były też zapewne tolerowane przez dozór górniczy. Mówił piękną melodyjną mową kresową. Bywały jednak też i takie dni, że na szyderstwa gwałtownie reagował z wielkim nawet krzykiem rozpaczy, szczególnie wtedy, gdy któryś z górników kpił z takich wartości jak: Bóg, Naród Polski czy Ojczyzna. Ten malutki, z pozoru zagubiony człowieczek z dalekich Kresów Wschodnich, przekazywał więc butnym, pewnym siebie górnikom swoistą lekcję polskości i miłości do Boga i Ojczyzny. Ponieważ moje przekazy adresowane do współpracowników, by odstąpili od stosowania mobbingu, najczęściej trafiały w przysłowiową próżnię psychiczną, wiec by ukoić nerwy zestresowanego biedaka, częstowałem go niekiedy słodkimi przysmakami, które do śniadania serwowała mi moja mama. W takich chwilach, w blasku migotających żółtawym kolorem karbidowych świateł, widziałem wtedy uśmiechniętą jego twarz. Kiedy go bowiem w innych dniach dyskretnie obserwowałem, prawie zawsze był dziwnie posępny, a myślami pewnie sięgał bardzo daleko, aż hen poza naszą sosnowiecką kopalnię, w niedostępne dla mnie rejony wyobraźni…. Najczęściej patrzył swym miłosiernym i niewidomym wzrokiem zawsze gdzieś przed siebie, a zamglone oczy ciągle, ciągle czegoś szukały. Możliwe, że starał się zobaczyć to co dotychczas kochał, a w ostatnich latach utracił. Takie przynajmniej sprawiał wrażenie, gdy to zjawisko po latach analizowałem. Wówczas jeszcze jednak nie znałem niezwykłych kolei jego zwyczajnego polskiego, tułaczego życia. Na moją propozycję byśmy przeszli na per ty zareagował jednak radośnie i ochoczo. Kiedy po kilku dalszych wymianach zdań w następnych już dniach wspomniałem, że moja mama podczas okupacji niemieckiej prowadziła w Sosnowcu tajne konspiracyjne nauczanie, a ojciec zaszczuty przez komunistów zmarł nagle w 1954 roku, to wszelkie lody o ile tylko jeszcze dotychczas istniały, to musiały już pęknąć jak bańka mydlana. Po upływie dalszych tygodni wyraźnie już odczuwałem, że moja osoba nie jest mu obca.
* * * *
Pewnego dnia, doszło do takich nieprzewidywalnych zbiegów okoliczności, że te chwile doskonale zapamiętałem, aż do dzisiaj. Wówczas to w kopalni Milowice uruchamiano nowo wydrążoną, wielokomorową, ogromną betonową prochownię. W trakcie jednej z odpraw felezunkowych, ku memu zresztą zaskoczeniu, otrzymałem dziwne polecenie od dozorcy zmianowego. Miałem bowiem w tej nowej kopalnianej prochowni, jedną z czołowych śnieżno – białych ścian, ozdobić symbolami górniczymi. Dozorca w zasadzie jednak precyzyjnie nie określił jaki mam konkretnie umieścić symbol górniczy na tej czołowej ogromnej ścianie. Według jego „wizji artystycznych” w tym jak się wyraził „polskim górniczym prastarym symbolu” nie powinno jednak zabraknąć, ani liści laurowych, ani daty uruchomienia kopalni Milowice, ani też i wybudowania tej pechowej dla mnie prochowni. Według bowiem niego, co podobno już znacznie wcześniej pozyskał od moich znajomych, miałem ku temu odpowiednie predyspozycje malarsko – artystyczne. Szablony, kopie i wzory przygotowałem już w domu. Pomagała mi z resztą w tym moja mama. W trakcie jednego z felezunków zameldowałem więc sztygarowi gotowość wykonania tych ozdób w prochowni. Absolutnie jednak wtedy nie przypuszczałem, że nowo wybudowana prochownia jest przygotowywana do odwiedzin i uroczystego przecięcia wstęgi przez dyrekcję z kopalni z wytypowanymi przedstawicielami z Miejskiego Komitetu PZPR w Sosnowcu. Musze przyznać szczerze, że jednak byłem zaskoczony i zdziwiony, że dozorca nie dokonał wizji i odbioru zleconego mi zadania. Możliwe więc, że wówczas uniknęlibyśmy tego wszystkiego, co niestety ale później nastąpiło.
Już bowiem następnego dnia z samego rana uradowany dozorca, dżentelmeńsko mnie jeszcze przepraszał, że nie skontrolował mojej „wizji artystycznej”, ale liczy, iż wykonana została tak jak sobie tego życzył. Poprosił tylko bym ja i kilkoro innych jeszcze górników pozostali na felezunku, gdyż on musi jeszcze przywitać delegację partyjną, a nie dysponuje już wolnym czasem, by wszystkim wyznaczyć wykonanie w tym dniu określonych zadań. Po upływie niespełna kilkudziesięciu minut wpadł jednak do komory felezunkowej, niczym niezdetonowana bomba. Sprawiał wrażenie człowieka ogarniętego afektem, gdzie rozum już nie kontrolował jego zachowania. Był potwornie zdenerwowany. Usiadł tak gwałtownie na jedynym w tym pomieszczeniu krześle, że tylko cudem zachował równowagę. W pewnej chwili energicznym ruchem ściągnął z łysej głowy skórkowy hełm górniczy i przeginając się w różne strony, zaczął wyciągniętą szmatką, czy chustką, wycierać potwornie spoconą głowę. Po chwili, która dla mnie trwała jak wieki, rzucił niedbale szmatkę na wybetonowany spąg i zaczął nagle wrzeszczeć, i wrzeszczeć…. Niemal bez końca klnąc, a agresja z każdą chwilą coraz bardziej się nasilała:
– Trzeba być faktycznie inteligencikiem i to jeszcze wyjątkowo głupim, by na głównej ścianie prochowni wśród liści laurowych umieścić też takie słowa jak: „SZCZĘŚĆ BOŻE”. I to jeszcze wymalować je takimi wielkimi literami! Nasz towarzysz z Komitetu Miejskiego to ma świętą rację, że te magistry, i te głupie studenciny, to żyją w innym świecie…… Dlaczego jasna cholera ja nie odebrałem jednak tej roboty ? No dlaczego ? Tego to już sobie nigdy nie daruję… Ale ja wam inteligenciki jeszcze k…a mać pokażę ! Zaraz wam dam taką robotę, że pęcherze to będziecie mieli nie tylko na barkach, ale nawet i na d…e !
Po tym ordynarnym i furiackim ataku w komorze zapanowała absolutna wręcz cisza. Wtedy to po raz pierwszy usłyszałem donośny głos mojego kolegi, Jaśka:
– Ta panie sztygarze ! Ale dlaczego pan się, aż tak denerwuje ?
Sztygar na chwilę ucichł jakby poraził go piorun. Jednak już po ułamku chwili zaczął jednak ponownie krzyczeć i to jeszcze głośniej, adresując jednak słowa tylko w moim kierunku. Kiedy tak krzyczał to usłyszałem ponownie głos Jaśka:
– Kochany Towarzyszu Sztygarze ! Ta ja był też wielokrotnie świadkiem jak pan mówił „Szczęść Boże Towarzysze”. I to wiele, wiele razy. Nawet bardzo wiele razy, że teraz tego bracie nie zliczysz. A co ? Teraz to się pan sztygar nawet Pana Boga wypiera ? – jeszcze Jaśko nieopatrznie dopowiedział.
Dopiero po tych kolejnych słowach rozpętała się prawdziwa burza. Sztygar dopiero wówczas wpadł w furię:
– Milczeć ! Takie ścierwo ze wschodu… Wariat ze szpitala ! Sanacyjny karzeł reakcji… Taki zagubiony akowski znajda zza Buga… Zamiast siedzieć cicho na dupie i dziękować władzy ludowej, że mu wszystko przebaczyła i dała pracę, i pieniądze , to on jeszcze broni tego studencinę…
Już po chwili wymachując rękami i trzymaną w garści lampą elektryczną, ponownie jak w transie zaczął krzyczeć:
– Towarzysz Dyrektor też miał rację, że takich nicponi to należy tylko kierować do ciężkiej roboty. Banda nierobów, sami artyści malarze… Zachciało się wam „Szczęść Boże”?… Was trzeba trzymać krótko za mordę…
Cały czas pienił się ze złości i wniebogłosy krzyczał. Jednocześnie pośpiesznie dokonywał odprawy i przydzielił odcinki pracy pozostałym górnikom. Już po chwili szliśmy główną arterią kopalni stosunkowo szybkim krokiem, wręcz na oślep, na złamanie karku. Był to wyjątkowy marszobieg, tak nerwowy, że nawet nie zwracaliśmy uwagi na tkwiące przeszkody w postaci wystających szyn z kolejki wąskotorowej, ruchomych płyt jakie przykrywały ciągnący się wzdłuż głównego przekopu rów odwadniający, zwisających drutów i mazistego ciemnego podłoża. Po kilkunastu minutach tego szalonego i wariackiego marszu wraz z sapiącym i niedotlenionym już wtedy sztygarem dotarliśmy wreszcie do celu.
Znaleźliśmy się w pobliżu ciągnącej się w górę znanej autorowi pochylni. Obok, co zaraz sobie przypomniałem, był też chodnik wentylacyjny. Jak się za chwilę okazało – cel naszego nerwowego pośpiechu. Chodnik był jeszcze starym wyrobiskiem, przedzielonym wentylacyjną drewnianą tamą. Stosunkowo wąski na około 2,00 – 2,5 metra i wysokości około 2,00 metrów. Około 10 metrów przed tamą leżakowały porozrzucane górnicze drewniane stemple. Do drewnianej tamy chodnik był wyjątkowo podmokły, gdyż cały czas ze stropu, spoza umocowanych nad naszymi głowami drewnianych okorków (deski sosnowe), lała się prawie ciurkiem woda. Sztygar tymczasem stał i łapczywie łapał powietrze, i zapewne już całkowicie psychicznie się wyluzował, i uspokoił. Nawet na jego twarzy, co mnie wtedy zaskoczyło i zdziwiło, pojawił się ironiczny uśmiech. Patrzył nam prosto w oczy i powolutku z rozwagą cedził każde wypowiadane słowo:
– A teraz moi kochani panowie przeniesiecie te stempelki poza wentylacyjną tamę. O tam !
I wtedy cały czas uśmiechnięty wskazał ręką tę nieszczęsną dla nas wentylacyjną drewnianą tamę.
– Te patyczki przeniesiecie delikatnie za tamę. Dosłownie tylko za tamę. Ani ciut, ciut dalej. Ułożycie stempelki równiuteńko po lewej stronie chodnika, tak by nie blokowały drogi ewakuacyjnej. Przypominam jednak i ostrzegam, że to jest tama wentylacyjna. Więc za każdym razem kiedy tam będziecie wchodzili należy ją delikatnie otworzyć, i dopilnować by się zaraz zamknęła. Ostrzegam ! Za każdym razem. Tym razem to już moi kochani panowie na pewno przyjdę i prawidłowo odbiorę waszą robotę…. A teraz „Szczęść Boże” – i do roboty dowcipnisie…….
Po tych wypowiedzianych z szyderstwem słowach, za moment zniknął nam zupełnie z oczu……
* * * *
Staliśmy zasępieni i smutni, i zapewne każdy z nas już snuł myśli jak te ciężkie bale nasiąknięte wodą i do tego jeszcze impregnowane do końca dniówki przetransportować poza tamę wentylacyjną. Byłem cały mokry od cieknącej z chodnikowego stropu wody. W pewnej więc chwili poczułem jak dreszcze zimna stopniowo ogarniają poszczególne części mojego ciała. Jednak już po chwili, by zdążyć z wykonaniem zadania do końca dniówki, zaczęliśmy przenosić we dwójkę te ciężkie i ociekające wodą stemple. Praca dziwnie się nam jednak nie kleiła. Byłem za wysoki (188 cm) jak na tak niski chodnik. Konieczność trzymania w mrocznym chodniku w jednej ręce lampy karbidowej też zapewne nie ułatwiała pracy. Poważnym też utrudnieniem była ta nieszczęsna tama, którą pierwsza osoba niosąca stempel musiała otworzyć, a ostatni z koli zamknąć. Okazało się bowiem, że sprężyna zamykająca automatycznie otwartą tamę była tak skorodowana i sfatygowana, że nie spełniała już swej funkcji przeznaczenia. Również mój kolega nie dysponował, aż tak dużą wydolnością fizyczną byśmy mogli wykonać zadanie w zleconym nam terminie. To było po nim wyraźnie widać kiedy zataskaliśmy już poza tą przeklętą tamę zaledwie tylko kilka stempli. Zaproponowałem więc Jaśkowi, by on karbidówkami oświetlał chodnik oraz otwierał i zamykał tamę, a ja sam przeniosę stemple. Jaśko początkowo gwałtownie oponował. Jednak po chwili tłumaczenia chyba rozsadek zwyciężył. Najtrudniejszy był problem jak to się w gwarze górniczej określa – „zarzucenia na bark” długiego stempla. Tym bardziej, że okrąglaki były mokre i śliskie, i co tu ukrywać diabelnie ciężkie. Po kilku godzinach pracy, gdy nogi autorowi już odmawiały posłuszeństwa, 38 sztuk bali jednak zawędrowało poza tę nieszczęsną tamę. Byłem już jednak kompletnie wykończony fizycznie i cały mokry. Kiedy więc usiadłem pod filarówką na zdjętym z głowy plastikowym hełmie i wycierałem pot z czoła, mój przyjaciel z kopalni, ku memu zdumieniu nagle zaczął opowiadać nieprawdopodobną historię swojego życia.
– Kochany Januszku. Tę historię zachowaj jednak tylko dla siebie. Takie są bowiem teraz czasy. Jestem byłym żołnierzem z 27 Wołyńskiej Dywizji Piechoty Armii Krajowej. Pochodzę z Kresów Wschodnich z Wołynia, z Równego. Zamyślił się i po pewnej chwili zaczął dalej snuć wspomnienia. Tak ! Byłem żołnierzem AK. Ale dzisiaj już jestem tym wszystkim potwornie psychicznie wyczerpany. Jestem strzępem człowieka, a może już tylko ludzką szmatą.
I nagle nie wiem z jakiego powodu, ale zaczął szlochać. Podkurczył charakterystycznie jak na felezunku nogi i siedział skupiony, i skulony. W pewnej chwili by rozładować napiętą sytuację delikatnie go więc po plecach poklepałem i zachęciłem do dalszej opowieści. I wtedy popłynęły dalsze słowa – niezwykłych kolei jego zwykłego ziemskiego życia. Oto tylko znaczne skróty tej niesamowitej opowieści.
Po wkroczeniu 17 września 1939 roku Armii Czerwonej na Wołyń był już po tak zwanej małej maturze, lub maturze. Dzisiaj już nie mam stu procentowej pewności, które z tych określeń jest prawdziwe. Już w Równem wstąpił do Armii Krajowej, a później do 27 Wołyńskiej Dywizji Piechoty AK. Z 27 WDP AK przeszedł cały jej szlak bojowy. Później trafił do ubowskich kazamatów na Zamek w Lublinie. Dopiero stamtąd, po pewnym czasie do sowieckich łagrów na Syberię. Do PRL powrócił już grubo po 1945 roku ponownie do więzienia. Autor dzisiaj dokładnie już nie pamięta dokładnej daty kiedy „za dobre sprawowanie i pozytywny przebieg resocjalizacji” został Jaśko przeniesiony do Obozu Pracy w Sosnowcu – Milowicach. Prawdopodobnie były to już końcowe lata 40. XX wieku. Przymusowy bowiem Obóz Pracy mieścił się wówczas w barakach, tuż naprzeciw KWK „Milowice”. Część tych baraków zachowała się jeszcze do dzisiaj. Później kiedy milowicki obóz został zlikwidowany, on pozostał dalej pracownikiem dołowym, aby się trochę jak mówił „jeszcze dorobić”, a później powrócić nie na Wołyń, ale w okolice Lublina do swojej siostry. W tych nieszczęsnych więziennych barakach, teraz zamienionych na tak zwany „górniczy hotel pracowniczy”, mieszkali już wolni Polacy…..
[Zdjęcia autora z 2008 r. Sosnowiec – Milowice. Dawne baraki więzienne. W latach 40 – 50 XX w. przymusowy Obóz Pracy; po 1956 r. tak zwany „górniczy hotel pracowniczy”. Większość baraków więziennych już wyburzono. Z kolei część niskich zabudowań to ponoć już wybudowane typowe garaże w latach 70. XX w.]
[Źródło: Paweł Ptak. Więzienny barak przy KWK „Milowice” – Sosnowiec. Prawdopodobnie zdjęcie pochodzi z pierwszych miesięcy po 1945 roku (najdalej z lat 50. XX wieku), gdyż nie są jeszcze otynkowane.]
[Źródło: Paweł Ptak. Po lewej stronie niskie podłużne zabudowanie to dawny barak więzienny przy KWK „Milowice” w Sosnowcu. Zdjęcie współczesne.]
* * * *
Tym długim opowiadaniem byłem wówczas ogromnie wstrząśnięty i kompletnie też wytrącony z równowagi psychicznej. Dotarły bowiem do mnie karty historii, których jeszcze wówczas absolutnie nie znałem. Wynikało to zresztą z bardzo wielu powodów. Prawdziwą historię z tamtych lat odkrywałem bowiem już znacznie, znacznie później, gdy stopniowo dla nas Polaków zakłamana dotychczas historia z tego okresu czasu stawała się w pełni już dostępna. Nie znałem więc jeszcze wówczas krwawych losów ludności polskiej jakiej doświadczyła na Kresach Wschodnich, gdy 17 września 1939 roku wkroczyła tam Armia Czerwona. Nie wiedziałem też absolutnie co przeżyli Polacy na Kresach Wschodnich w czasie okupacji sowieckiej i niemieckiej i w trakcie ponownego zajmowania tych terenów przez Armię Czerwoną w 1944 roku. Nie wiedziałem też prawie nic o potwornych mordach UPA na swych polskich sąsiadach z Wołynia. A tym bardziej nie miałem też wówczas jeszcze absolutnego pojęcia, że na Kresach Wschodnich istniała w okresie okupacji niemieckiej aż tak potężna polska organizacja wojskowa licząca prawie 8.000 ludzi, a była nią 27 Wołyńska Dywizja Piechoty AK. Takich bowiem informacji absolutnie nam wtedy nie przekazywano na lekcjach historii w Liceum Ogólnokształcącym im. St. Staszica w Sosnowcu ( 1950 – 1955). Podobnie ten temat też nigdy nie zagościł na łamach jakichkolwiek czasopism czy wydawanych publikacji książkowych. Jak również zmową milczenia objęto wtedy domową „kołchoźnikową” radiofonię.
Tę moją niewiedzę jak mi się po latach wydaje, mój kolega Jaśko przyjął chyba wtedy ze smutkiem, ale i z pełnym zrozumieniem. W pewnej bowiem chwili przeprosił mnie, że musi się udać za tamę wentylacyjną za potrzebą fizjologiczną. Ta chwila trwała niestety ale jednak stosunkowo długo… Mówiąc uczciwie byłem tym wówczas nawet trochę zdziwiony, że tak długo tam milcząco przebywa.…. Dopiero później, znacznie już później, o czym za chwilę, odkryłem to co było powodem jego nagłego odejścia i stosunkowo długiego tam pobytu.
* * * *
Ja natomiast w kilka miesięcy później podjąłem już pracę w sosnowieckim oddziale Przedsiębiorstwa Robót Górniczych (PRG) . Zadaniem PRG była również obsługa tej samej kopalni jednak w zakresie remontów i drążenia nowych chodników w kamieniu, aż do dotarcia do nowych pokładów złóż węgla zalegającego pod ziemią. Wydobycie już węgla było bowiem tylko w gestii kopalni. Z moim znajomym – Jaśkiem – spotkałem się jeszcze kilkanaście razy. Gdzieś po dwóch miesiącach wyjechał jednak z Sosnowca. Podobno w okolice Lublina. W dwa lata później, w trakcie tak zwanej „kontroli robót”, szedłem głównym przekopem kopalnianym z moim przełożonym z oddziału PRG panem inż. Tadeuszem Markiewiczem – człowiekiem niezwykle kulturalnym i inteligentnym. Wyjątkowym zresztą też kibicem sosnowieckiej piłki nożnej i pasjonatem sportu. Człowiekiem dzięki, któremu po przepracowaniu dwóch kolejnych piątkowych dniówek, roboczą sobotę miałem wolną. Dzięki temu mogłem grać w koszykówkę, a mecze wyczynowe I i II – Ligowe odbywały się wówczas w sobotę i w niedzielę. Był poniedziałek, dokładnego dnia, ani roku jednak już nie pamiętam. Przypominam jednak tylko sobie, że musiał to być poniedziałek, gdyż pan inżynier Tadeusz zawsze w tym dniu szczegółowo mnie wypytywał na temat rozegranych meczy koszykówki. Przepraszam za określenie, ale to był wielki nieuleczalnie chory pasjonat sportu wyczynowego, a autor był jego oddziałowym pupilkiem. W tym przypadku przepraszam za skróty myślowe. W pewnej chwili zostałem zagadnięty na inny temat:
– Panie Januszku ! A co by pan powiedział gdybyśmy tylko na chwilkę zboczyli z naszej zaplanowanej trasy i przed pochylnią weszli do ciągnącego się tam w pobliżu bardzo już starego chodnika wentylacyjnego. Tam zgodnie z kopalnianymi ustaleniami mamy od przyszłego tygodnia wymienić starą drewnianą tamę wentylacyjną i dokonać w kamieniu jeszcze kilka drobnych przeróbek.
Już po chwili zorientowałem się, że idziemy w kierunku znajomego mi chodnika. Chodnika, gdzie kopalniany symbol odwiecznego pozdrowienia – „Szczęść Boże” – miał załamać moje i kresowego Jaśka serca, polskie sumienia, nasze charaktery i postawy. I wtedy moje dalsze rozmyślania przerwały krytyczne słowa mojego pryncypała:
– No niech pan tylko popatrzy. Czy to nie jest skandal…..? No niech pan tylko popatrzy jaki tu jest potworny bałagan….…
Nie czekając na moją reakcję dalej zaczął utyskiwać:
– Już tutaj byłem dwa tygodnie temu. I zaraz interweniowałem w dyrekcji tutejszej kopalni. Zaraz panu zresztą pokarzę w jakiej sprawie. Tu za tę tamę wentylacyjną jacyś wariaci naznosili takie ilości potwornie ciężkich impregnowanych stempli, że tkwią tu do dzisiaj. A my mamy właśnie tam gdzie leżą te przeklęte bale budować nową tamę wentylacyjną. Okazuje się, że te stemple nie były nikomu tu potrzebne.
Cały czas tak emocjonalnie do mnie mówiąc, w pewnej chwili otworzył drewniane drzwi i zniknął za tamą wentylacyjną. Stamtąd docierały już tylko do autora wyciszone, a nawet niezrozumiałe słowa. W pewnej jednak chwili zaczął głośniej mówić i wtedy zrozumiałem, że mnie przywołuje, bym udał się za nim. Ja tymczasem stałem cały zahipnotyzowany, a myśli natrętne biegły w odległe rejony……….aż hen na skrwawiony polską krwią Wołyń. Po pokonaniu tamy zobaczyłem sylwetkę mego przełożonego. Stał mocno pochylony i trzymaną w dłoni malutką elektryczną lampką świecił po stropie, ścianach i wypolerowanym spągu. Później srebrzyste światło elektrycznej latarki skierował na deski wentylacyjnej tamy.
– A to co nowego?… – po chwili usłyszałem.
– No tego napisu jak tu byłem pierwszy raz to nie widziałem – bardzo zdziwiony ponownie powiedział.
Po króciutkiej, ale dla autora jak wieczność chwili, zaczął coś do siebie mówić….
– Co tu cholera jest napisane ?……… – zdziwiony zadał głośno sobie pytanie.
Podszedł bliżej, jeszcze bliżej drewnianej tamy i zaczął wtedy powolutku sylabizować każde słowo:
SZCZĘŚĆ BOŻE ZAGŁĘBIAKU – Jaśko z 27 AK
Po chwili zdziwiony zapytał:
– Czy pan coś z tego bazgrania rozumie ? Bo ja nie. O co tu cholera chodzi… ?…Szczęść Boże Zagłębiaku i jakiś Jaśko z 27 AK ? ……
– Już wiem, już wiem ! Chyba już wiem panie Januszku !…..Ktoś sobie robi jaja z kopalnianych towarzyszy i nabazgrał Szczęść Boże, i skrót nazwy Armii Krajowej…..
– Szanowny Panie inżynierze to, to…..to chyba napisał Jaśko – po cichutku i z wielkim trudem wykrztusiłem. Jednocześnie podświadomie i instynktownie, niemal machinalnie, starałem się usprawiedliwić czyn mojego wołyńskiego kolegi.
– Ten napis to…to…
– No mówże pan wreszcie jaśniej. Jaki znowu Jaśko ? – dobrotliwie mnie zapytał.
– Panie inżynierze ! Bardzo pana przepraszam, ale jak tylko trochę ochłonę ze wzruszenia , to zaraz wszystko wyjaśnię – drżącym z przejęcia głosem oświadczyłem.
Patrzyłem na leżące, na spągu impregnowane bale. W stęchłym, ciemnym i wilgotnym chodniku całe już były pokryte pleśnią. Leżakowały jednak dalej i to dosłownie w tym samym miejscu, gdy je tu przed kilkunastoma miesiącami zataskałem. Te z mozołem kiedyś przenoszone drewniane stemple, dla wielu innych nic nie znaczące pniaki, dla mnie jednak stanowiły pewien symbol braterskiej polskości. Bowiem takie słowa jak – „Szczęść Boże” – w polskiej tradycji narodowej nie stanowiły nigdy pustych sloganów. We wszystkich bowiem polskich kopalniach, a nawet w trakcie górskiej turystyki, stanowią staropolskie odwieczne pozdrowienie. To są norwidowskie słane każdemu Polakowi ukłony – „jak odwieczne Chrystusa wyznanie”.
– Szanowny Panie Kierowniku ! Te drewniane bale nie przenosili wariaci jak to uprzejmie Pan przed samą chwileczką zasugerował. Te stemple przenosiłem ja i Jaśko – żołnierz z 27 Wołyńskiej Dywizji Piechoty.
– Szanowny Panie Kierowniku ! Jeszcze raz bardzo Pana serdecznie przepraszam za tak chaotyczne wyjaśnienia. Jednak zaraz. Dosłownie zaraz, wszystko bardzo dokładnie Szanownemu Panu wyjaśnię….
On tymczasem stał chyba zdziwiony moim niekontrolowanym zachowaniem i chaotycznymi przekazami…. Zapewne jeszcze nie znał sedna sprawy, jednak taktownie i kulturalnie milczał, i o nic już mnie więcej nie pytał. Tylko patrzył, i patrzył na mnie, ale takim dziwnym serdecznym ojcowskim wzrokiem…… Byłem ogromnie, aż do łez wzruszony widokiem tego sentymentalnego i romantycznego napisu. Tego się po Jaśku absolutnie nie spodziewałem. Te malutkie, niezwykle koślawe literki, wyryte jakimś twardym przedmiotem na posmarowanych wapnem deskach, teraz migały przed mymi załzawionymi oczami, pobudzając wrażliwość i przypominając tamte jakże odległe już braterskie chwile………….
Dopiero wtedy zrozumiałem sens tego napisu jaki Jaśko wygrawerował na tej drewnianej tamie. Ta pozornie wariacka praca w mrocznych czeluściach kopalni w postaci bezsensownego przenoszenia drewnianych stempli była bowiem w rezultacie prawdziwym moralnym naszym zwycięstwem nad panoszącym się złem. Bo jak mówił nasz Marszałek Józef Piłsudski: – „być poniewieranym i poniżanym, ale nie upaść, tylko podnieść się z klęczek – to dopiero jest prawdziwe zwycięstwo”.
………………………………………………………………………………………………………………………
Przypisy:
1 – Więcej na ten temat w artykule autora – „KALINKA, KALINKA, KALINKA MAJA”….
2 – Wspomnienia autora.
Pocztówkę Kopalni Węglaw Kamiennego w Milowicac h pozyskałem od Szanownego Pana Dariusza Jurka, Prezesa Forum dla Zagłębia Dąbrowskiego, za co jeszze raz bardzo serdecznie dziękuję.
Dwa natomiast zdjęcia, z których jedno prawdopdobnie utrwalone jest jeszcze w pierwszych miesiacach po 1945 roku pozyskałem od mojego przyjaciela – Pawła Ptak. Znanego popularyzatora wiedzy o Sosnowcu, za co również bardzo serdecznie Pawełkowi dziękuję.
Uprzejmie przypominam, że wszystkie artykułu autora jak do tej pory są publikowane bezinteresownie. Z tetego tytułu nie korzystałem więc dotąd nigdy i nie czerpię też nadal żadnych korzyści materialnych, aniteż innych jakichkolwek profitów, poza satysfakcją autorską.
Wszelkie prawa zastrzeżone. Żadna część tej publikacji nie może być reprodukowana, przechowywana w systemach przetwarzania lub odzyskiwania danych, ani przekazywana w jakiejkolwiek postaci elektronicznej, odbitki kserograficznej, nagrania lub jakiejkolwiek innej bez uprzedniej pisemnej zgody autora tego artykułu.
Artykuł z maja 2014 roku został uzupełniony o nowe pozyskane zdjęcia. Przy okazji dokonano też korekty stylistycznej i gramatycznej tekstu.
Katowice, czerwiec 2020 rok
Janusz Maszczyk