Janusz Maszczyk: Rozśpiewana Pogoń
„W latach siedemdziesiątych oraz na początku lat osiemdziesiątych śpiewa w ‘Kabarecie – Operetce’ założonym w Sosnowcu przez artystę śpiewaka Alfreda Jarosz – Korczyńskiego. Koncertują przeważnie charytatywnie w domach kultury, domach opieki, szpitalach, koncertują w kościołach, gdzie cały dochód z koncertu przeznaczany był na potrzeby kościoła, dając ‘Koncerty Maryjne” 4/. Koniec cytatu.
Podobno już wcześniej odwiedził wiele krajów w świecie i popisywał się swym solowym pięknym tenorowymi donośnie brzmiącym głosem. Między innymi występował też „przed prezydentem Kennedy’m w Białym Domu w Waszyngtonie i królową Elżbietą II w Buckingham Palace w Londynie”, o czym mnie jednak w trakcie wielokrotnych katowickich spotkań nigdy o tych występach nie wspomniał. Jednak ilekroć mnie tylko spotkał, to wymianę zdań przeciągał do tego stopnia, że trudno nam było niekiedy ze sobą się rozstać. Otwierał wtedy przede mną bardzo szeroko swą duszę i serce, i przekazywał mi to czego może innym po prostu nigdy by w życiu nie powiedział. Prawdopodobnie przed starym jeszcze przyjacielem czuł jakąś wewnętrzną, trudną do określenia, ale jednak potrzebę szerszego otwarcia się. Możliwe, więc – jak to wynika ze współczesnych publikacji – iż Jurek występował zarówno w Londynie, jak i w Waszyngtonie, jednak absolutnie nie indywidualnie, ale grupowo z całym Zespołem Pieśni i Tańca „Śląsk”, lub tylko z wyselekcjonowaną jego częścią. Przynajmniej ja tak ten publiczny przekaz teraz interpretuję, co absolutnie w niczym nie uwłacza jego wielkiego śpiewaczego sukcesu. Już wtedy jednak – jak mi rozpromieniony z uśmiechem Jurek pewnego razu wspominał w Katowicach – był ponoć żonaty z uzdolnioną i podobno też bardzo piękną solistką z Opery z Bytomia.
****
W tym samym niemal czasie wielu moich znajomych, kolegów i przyjaciół z Sosnowca wspominało, niektórzy z nie do ukrycia zazdrością, że Jurek już wówczas osiągnął swe śpiewacze szczyty i już nie jest taki sam jak kiedyś. Ja jednak tego w trakcie osobistych z nim spotkań absolutnie nigdy, ale to nigdy nie odczuwałem. Ilekroć bowiem mnie tylko spotkał w Katowicach, to tak jak dawniej był niezwykle życzliwym gadułą i zawsze z ogromnym sentymentem i romantycznym rozrzewnieniem wspominał tamte nasze koszykarskie czasy. W rozmowach wyczuwałem, że nadal ogromnie mu imponowało to, że kiedyś z powodzeniem uprawiał też wyczynową koszykówkę. Wielokrotnie mnie wówczas wypytywał jak sobie radziłem na koszykarskich parkietach, jako pierwszy w historii Sosnowca i Zagłębia Dąbrowskiego zawodnik, grający w pierwszoligowym zespole koszykarskim. Swoje bowiem osiągnięcia jako solista w tych placówkach artystycznych traktował jako coś zupełnie naturalnego. Po prostu mojemu przyjacielowi Jurkowi sodowa woda nigdy nie zawirowała w umyśle. Zawsze był sobą, moim przyjacielem i chłopcem z naszej Pogoni.
W miarę upływu lat widywałem go niestety ale jednak już coraz to rzadziej i rzadziej. Znacznie później dowiedziałem się od niego o poważnej chorobie, z którą jednak cały czas ponoć walczył. Ostatni raz spotkałem go w Szopienicach pod koniec lat 80. XX wieku, w pobliżu szpitala w dzielnicy Borki. Ja byłem wówczas pacjentem tego szpitala, gdyż w trakcie domowych remontów tarczowa piła uszkodziła mi prawą dłoń, a później jeszcze doplątały się powikłania, z winy zresztą lekarza. W pewnej nawet chwili infekcja tak mnie zaatakowała, że gdybym nie dotarł na czas do tego szpitala, to podobno groziła mi nawet amputacja ręki. On natomiast – jak wspominał – też wracał od lekarza. Rozmowę wbrew naszej woli, prowadziliśmy więc poprzez ozdobny parkan, gdyż w tym szpitalu istniały jeszcze wtedy szczególne rygory dotyczące nieuzgodnionych wcześniej wizyt. On mimo już poważnej choroby, która go ponoć trapiła, stał na ulicznym chodniku poza parkanem co najmniej kilkadziesiąt minut i z sentymentem wspominał naszą utraconą młodość i ciągle, ciągle mnie tylko pocieszał, tak jakby jemu na tym padole łez, ktoś zaserwował tylko bezproblemowe i beztroskie życie.
Wówczas to, w trakcie tej ostatniej w naszym życiu sentymentalnej rozmowy, bardzo ciepło i z ogromną wprost wdzięcznością wyrażał się też o naszym dawnym koszykarskim przyjacielu z Klubu Sportowego „Włókniarz” – Rysiu Broenie5/. Nota bene kiedyś przez lata byłym moim sąsiedzie z Placu Tadeusza Kościuszki. Ponoć Rysiu już od wielu lat był kierownikiem Wydziału Transportu w Hucie „Szopienice”, gdzie z kolei Jurek był też od pewnego czasu tam zatrudniony, w charakterze technika. Ponoć wówczas już całkowicie zerwał wszelkie kontakty z Operą w Bytomiu i innymi też instytucjami artystycznymi oraz – jak to już ze smutkiem w półuśmiechu określił – ze śpiewaczym też życiem.
Już obecnie nie pamiętam dokładnej daty, ale chyba w latach 90. XX wieku, dotarła nagle do mnie tragiczna wiadomość, że Jurek Nowiński zmarł. Na temat jego choroby nie będę się jednak wypowiadał. Może tylko wspomnę, że była niezwykle ciężka i niezwykle też trudna do wyleczenia. Jurka, mojego przyjaciela, jeszcze z koszykarskich parkietów, zapamiętałem jednak jako jednego z niezawodnych przyjaciół i niezwykle życzliwych też osobników. W kontaktach ze mną był bowiem zawsze tylko sobą, nawet wtedy, gdy tłumy ludzi waliły wprost do Opery w Bytomiu, by tylko usłyszeć jego przepiękny tenorowy, śpiewaczy głos. Jurek Nowiński był rodowitym mieszkańcem z Pogoni, co zawsze z dumą w trakcie rozmów podkreślał, a jego przodkowie, z tego co udało mi się zapamiętać z jego przekazów, mieszkali już ponoć na terenach dzisiejszego Sosnowca od pierwszych lat XX w.
****
Kolejnym śpiewakiem, który również urodził się w Sosnowcu i też jak jego poprzednicy na Pogoni, jest mój kuzyn Zdzisław Klimek, siostrzeniec mojego ojca Ludwika Maszczyka.
[Zdzisław Klimek, baryton, solista.]
Ta jednak opowieść zaczyna się niczym bajkowe i liryczne wiersze znanej naszej polskiej pisarki – Marii Konopnickiej – pełne biedy, tęsknoty i ciągłej niemal walki o przetrwanie.
W drugiej połowie XIX wieku, z będzińskich Żarek, w celach zarobkowych przybywa do Sosnowca przyszły mój dziadziuś – Franciszek Maszczyk (syn Antoniego). Franciszek zamieszkał w malutkim budyneczku nr 6 w dwuizbowym mieszkanku, jeszcze wtedy przy ulicy zwanej jako Małaja6/. Ta malutka ceglasto – drewniana chałupka, stojąca w pobliżu dawnego „Targu pogońskiego” mimo iż niemiłosierni się już sypie, to jednak nadal tam jeszcze stoi.
[Zdjęcie z 2005 roku. Sosnowiec – Pogoń, uliczka Kolibrów nr 6 (dawna Mała).]
W tym samym mniej więcej czasie do wsi Pogoń dotarła też z dalekiego Podlasia, rodem z Białej Podlaskiej, przyszła moja babcia – Marianna (nazwisko rodowe?). Według wspomnień mojego ojca ponoć była spolszczoną Białorusinką. Mój dziadziuś Franciszek Maszczyk, już wtedy jako dyplomowany w Warszawie szewc cholewkarz, co z dumą ponoć zawsze podkreślał. Młodzian raczej niskiego wzrostu, o kruczoczarnych włosach, pełen ogłady towarzyskiej, niebywale też elokwentny i zalotny, szybko więc nawiązał bardzo bliskie kontakty – jak mawiał „z podlaską Marysieńką”. W rezultacie więc te początkowo tylko znajomości już w ciągu kilku miesięcy zaowocowały zaślubinami. Oboje zamieszkali na Pogoni we wspomnianym już domku przy klepiskowej jeszcze wtedy uliczce Małaja. Już na wstępie niejako zobligowany jestem do przedstawienia mojej babci – Marianny. Według wspomnień mojego ojca, który oceny wystawiał swym bliskim zawsze bardzo uczciwie i sprawiedliwie, choć na pewno z pewną jednak dozą subiektywizmu, babcia była kobietą o niezwykłej urodzie i pełnej kokieterii prezencji. Była też znaną i rozpoznawalną na Pogoni solistką pogońskiego chóru w kościele pod wezwaniem Św. Tomasza przy ulicy Orlej. Może to więc dzięki genom po naszej babci, nasz kuzyn Zdzisław Klimek odziedziczył tak przepiękny głos, że zaprowadził go na salony Polski, a nawet Europy. Któż to wie? Dziadziuś, który wytwarzał piękne nowoczesne i eleganckie buciki, chyba też dzięki koneksji i pozycji swojej żony, bardzo szybko zdobywał pogońską klientelę, szczególnie tą dorodną. Jednak już 5 marca 1897 roku zarzucił na zawsze zawód szewski i podjął zatrudnienie w pobliskiej „Rurkowni Huldczyńskiego”. Jak wynika z zachowanych dokumentów, zatrudniony był tam w charakterze robotnika do 1918 roku.