Janusz Maszczyk: Renardowską ciuchcią na majówkę…

Romantyczna i zarazem lecznicza podróż kopalnianą ciuchcią w nieznane ostępy leśne do Jęzora, była wtedy – jak wspominali rodzice – groszową wyprawą. Dostępna więc była na każdą, niemal też i pustą kieszeń. Przystanek kolejowy mieścił się wtedy niemal koło samej Kopani „Hrabia Renard”. Bocznica już po opuszczeniu murów kopalni, wiła się jednak, nie jak dawnej w stronę „Wenecji”, a w kierunku Ludwika. Już po minięciu wiaduktu kolejowego, przy dzisiejszej ulicy Klimontowskiej, początkowo jednak zanurzona była w głębokim jarze. Z tego przystanku kolejowego wiodła wtedy bardzo popularna dla mieszkańców z terenu Sosnowca trasa wycieczkowa do Jęzora (pociągnięta w latach 1924 – 1927), a nawet w wyniku późniejszych innych jeszcze połączeń kolejowych do letniskowego wówczas pachnącego żywicą – Bukowna 2/. Rodzice wspominali, że ten wycieczkowy rozśpiewany renardowski pociąg kursował już ponoć pod koniec lata 20. XX wieku. Nigdy jednak nie określili w trakcie wspomnień precyzyjnej daty. Autor w każdym razie wraz z rodzicami i bratem – Wiesławem, gdy byliśmy jeszcze dzieciakami, to dotarliśmy do tego przystanku po raz pierwszy dopiero pod koniec okresu dwudziestolecia międzywojennego, gdzieś wiosną roku 1938. Z tego okresu czasu nie zakodowałem już jednak żadnych osobistych wspomnień. Pozyskałem tylko wspomnienia od mojej mamy, Stefani Maszczyk (z domu Doros) Niestety ale tylko w formie drobiazgowych przekazów.

****

[Zdjęcie z 2013 roku. Widok na wieżę wyciągową i fragment dawanych zabudowań Kopalni „Hrabia Renard”. Zdjęcie wykonano od strony ulicy Kombajnistów i Kukułek.]

Przystanek kolejowy położony w głębokim jarze, który się ciągnął od wiaduktu kolejowego, był już wówczas wyposażony, tak jak i zaraz po 1945 roku, w dwa perony. Leżące po przeciwnej sobie stronie torów kolejowych. Każdy peron miał długość około 50 metrów i szerokości co najmniej 3 metry – a może i ciut, ciut więcej. Środkowa powierzchnia przystanku pokryta była typowymi dwoma pasmowymi betonowymi płytami, które w niektórych miejscach w trakcie stąpnięcia niemiłosiernie jednak drgały i wytwarzały taką wibrację, jakby miały się zamiar zaraz rozpaść. Przynajmniej tak te perony zapamiętałem po 1945 roku. Obok pokrytych płytami betonowymi miejsc, już na klepisku, od strony ciągnących się tam po dwóch stronach uliczek, stały proste, bez oparcia drewniane ławki. Pobocza od strony ulic posypane były żwirem, a te na styku z szynami kolejowymi, jak już wyżej wspominałem, pokryto płytami betonowymi. Już znacznie później, bowiem po 1945 roku, w pobliżu krawędzi pociągnięto pas pokryty białą farbą. Był to szumnie wtedy określany – pas bezpieczeństwa. Patrząc w kierunku Kopalni „Hrabia Renard”, to peron usytuowany po lewej stronie przystanku (od strony ulicy G. Narutowicza) był chyba jednak ciut, ciut szerszy, od tego po prawej stronie (od strony ulicy Rzeźniczej) 3/. Nie wiem czy to jawa, czy jeszcze tylko sen, ale takie po kilkudziesięciu latach odkąd tam ostatnio byłem, odnoszę subiektywne wrażenie. Miejsce w zasadzie było odosobnione i to przez większość dnia. Miejscowi więc „siłacze”, a takich jak pamiętam to nigdy w Sosnowcu nie brakowało, chyba więc tradycyjnie, podobnie zresztą jak i obecnie, demonstrowali swą głupotę i bezkarność, stopniowo niszcząc infrastrukturę przystankową. W pierwszej kolejności demolowali ławki, bazgrając je farbą, lub grawerując w siedliskowym drewnie, takie głupawe przekazy, jak: „Julek kocha Zośkę”, czy „Baśka jest klawą dziewuchą”. Później przeszkadzały im nawet betonowe pokrycia przystanku.

[Powyżej zdjęcie z 2005 r. W dali majaczy dawna Kopalnia „Hrabia Renard” (po 1945 roku „Sosnowiec”). Widoczny jest też opisywany wiadukt kolejowy. Kolejowy przystanek renardowski już jednak został zlikwidowany i  niemiłosiernie zarósł; po prawej stronie wśród wysokiej trawy widoczna jeszcze szyna kolejowa… Obecnie już ten teren zniwelowano. I stoi tam market „ALDI”.]

 ****

Sapiąca i dudniąca, plująca niemiłosiernie dymem lokomotywa, z przyczepionymi do niej dwoma lub najwyżej trzema osobowymi wagonami, jakże charakterystycznymi dla tamtych odległych już czasów, gdzie stopień stanowiła u spodu umocowana na przestrzeni całego osobowego wagonu długa drewniana gruba deska, a wagon był podzielony licznymi przedziałami i wyposażony twardymi jak kamień ławami, zwykle stała na bocznicowych terenach Kopalni „Hrabia Renard”. Tam cały wehikuł przed każdą niedzielną wyprawą, ponoć skrupulatnie szorowano ryżową szczotą, nie szczędząc mozołu, wody i mydła. Takie przynajmniej przekazy pozyskałem od rodziców. Bowiem po 1945 roku już takiej higieny absolutnie nie przestrzegano. W tym samym czasie, jeszcze na terenie kopalni, karmiono ciuchcię wodą i węglem. Wlewając do jej poziomego stalowego „brzucha” setki litrów tego drogocennego dla niej płynu. Wodę czerpano z pionowego charakterystycznego kolejowego hydrantu. Natomiast już do węglarki sypano energetyczny węgiel kamienny, by go czasem nie zabrakło w trakcie jazdy. Punktualnie o oznaczonej godzinie, parowóz wraz z doczepionymi doń wagonami, po przekroczeniu granicznych murów kopalnianych, zaczynał się majestatycznie i dostojnie toczyć – w tempie „na pół gwizdka” – wprost do wyznaczonego przystanku kolejowego. Już jednak po przekroczeniu widocznego na powyższym zdjęciu wiaduktu, zawieszonego tuż ponad torami, a leżącego w pobliżu przystanku kolejowego, doniosłym gwizdem oznajmiał stojącym na peronie pasażerom, by odsunęli się na bezpieczną odległość od torów kolejowych. Przed toczącym się parowozem bardzo często, w znacznej jednak od niego odległości, kroczył też dumnie ubrany w charakterystyczny mundur kolejarski zawiadowca z trzymanym w ręce tak zwanym „lizakiem” i dawał znak, by wycieczkowicze spokojnie oczekiwali na swoich miejscach, aż toczący się i sapiący parowóz zatrzyma się przy peronie. A ponieważ najczęściej to nie pomagało, wówczas doniosłym krzykiem, a niekiedy nie szczędząc też i gwizdka, oznajmiał o jego zbliżaniu się.

Gdy wycieczkowy wehikuł stał jeszcze na bocznicy kopalnianej i nie był jeszcze absolutnie widoczny zgromadzonym pasażerom z peronu, to każdorazowo dość pokaźna grupka zgromadzonych tam osób stała najczęściej pozornie spokojnie i cierpliwie też oczekiwała na jego przybycie. Metamorfoza kulturalna u pewnych osobników burzyła się jednak diametralnie z chwilą, gdy tylko buchający dymem i sapiący pojazd, wynurzał się już spod wiaduktu kolejowego. Wówczas to pośród dotąd stojącej spokojnie gromady wycieczkowiczów, nagle pryskał jak bańka mydlana drobnomieszczański bon ton. Odlatywały też w przestworza wszelkie dotychczasowe zasady ludzkiej przyzwoitości. Bardziej „cwani” i sprawni osobnicy cisnęli się wtedy do wagonów osobowych na „łeb i na szyję”, by tylko jak najszybciej i za wszelką niemal cenę, zająć luksusowe miejsca „kanapowe” w jednym z drewnianych wagonowych przedziałów. Te zjawiska kulturowe poznałem już osobiście po 1945 roku.

Już po dotarciu do Jęzora, ci osobnicy co bywali tam stosunkowo często, to natychmiast niemal z marszu zagłębiali się w żywiczne lasy idąc swoim znanymi im wydeptanymi ścieżkami. Inni natomiast, którzy tam nie gościli nigdy mimo woli podążali za nimi. Jeszcze wtedy rzeka Biała Przemsza była czysta jak woda źródlana, pełna flory i fauny. A łachy żółtego oliwkowego piachu zaległy nie tylko wzdłuż brzegów po obu jej zalesionych stronach, ale były też widoczne w nurcie toczącej się leniwie wody. Nurt rzeczny był jeszcze wówczas płytki i przejrzysty jak w luksusowej kawiarence okienna szyba, więc nie było obawy, że bawiące się w nim dzieci mogą doznać jakiejkolwiek krzywdy. Majówkowi turyści masowo korzystali więc z ciepłej i leniwie toczącej się wody i pluskali się w niej do woli. Inni w tym samym niemal czasie wylegiwali się na rozgrzanych łachach piachu. To majówkowe brodzenie w rzece i wylegiwanie się na rozgrzanym piachu oraz niekończące się spacery pośród żywicznego lasu nastrajały taką witalną siłą przybyszy, że powroty traktowano jako zło konieczne. Niestety ale by z tych ostępów leśnych powrócić kopalniana ciuchcią, to trzeba było punktualnie zjawić się na przystanku kolejowym.

Strony: 1 2 3 4

Bear