Janusz Maszczyk: Renardowską ciuchcią na majówkę…

„Lasy kochane, zielone chłodniki,

 Drzewa przyjemne szum dające z siebie,

 Trawy, pagórki, biegnące strumyki,

 Przy was niech mieszkam, choć o suchym chlebie”…

Elżbieta Drużbacka (1695 – 1765)

 

Bezpowrotnie już zamarła dawna renardowska kopalnia węgla kamiennego i przystanek kolejowy, który przez dziesiątki lat tętnił życiem. W 2005 roku gdy to miejsce po raz ostatni odwiedziłem, to po przystanku już prawie nic nie pozostało. Tylko w głębokim parowie rosnąca dziko trawa i chaszcze. tak jakby z bólu rozpaczy powykrzywiane w różne strony. A wśród nich walające się betonowe elementy dawnego kopalnianego peronu i jedna jak na ironię stercząca z trawy szyna kolejowa. jakby symbolicznie i na pamiątkę pozostawiona przez złomiarzy…

Już w pierwszych latach drugiej połowy XIX wieku na terenach dzisiejszego Sosnowca niemiłosiernie kurczą się zalegające tu od setek lat wielkie przestrzenie uprawnych pól, łąk i ogromne nie tak jeszcze dawno temu połacie lasów. Na Pogoni pod ciosami siekier w końcowych latach XIX wieku, w trakcie budowy dietlowskiej fabryki wełnianej, nieubłaganie padną ostatnie większe skupiska leśne. W latach 20. XX wieku jakimś cudem ocalałe z wyrębu, ale już tylko pojedyncze skarłowaciałe sosny będą więc jeszcze cieszyły oczy sosnowiczan, ale już tylko w okolicy kolejowego Dworca Południowego i w końcowych południowych fragmentach klepiskowej jeszcze wtedy ul. Kościelnej. Moje już pokolenie z lat 30. XX wieku ten ostatni teren, leżący w zasadzie już tylko przy ulicy Kościelnej, opodal Szkoły Podstawowej nr 4, z kilkudziesięcioma zaledwie sosnami, będzie popularnie i jak na ironię określało „Laskiem sosnowieckim”. Sprawcą nienotowanej dotychczas na tych ziemiach wprost totalnej zagłady przyrody i jednocześnie potwornego też skażenia wód i powietrza był wielki i zachłanny, dotąd tu nieznany wielobranżowy przemysł. Głównymi trucicielami były kopalnie węgla kamiennego i huty, wielobranżowe fabryki oraz zalegające niemal już wszędzie kamieniołomy i wapienniki. W zastraszającym i niekontrolowanym przez nikogo dotychczas tempie rośnie też las przemysłowych i domowych kominów, niemiłosiernie kopcących i też bezlitośnie zatruwających atmosferę. To wszędobylsko stosowany węgiel i koks, zarówno w przemyśle jak i powszechnie bez żadnych ograniczeń w budownictwie mieszkalnym, stopniowo ale skutecznie zatruje też dotąd czyste jak łza powietrze.

****

Według bogatych osobników, portfele mieszkańców z Sosnowca ponoć z roku na rok o dziwo jednak pęczniały. Logika więc wskazywała, że szczególne ukłony wdzięczności zamieszkująca tu ludność powinna wówczas gremialnie słać ich zbawcom. Rzeczywistość wyglądała jednak wtedy zupełnie inaczej. Niskie, czy wręcz nawet głodowe płace i szalejące bezrobocie oraz niezwykle trudne warunki mieszkalne i socjalne jednak wbrew temu co wtedy propagandowo głoszono świadczyły jednak zupełnie o czymś zupełnie odmiennym. Tak było za czasów zaborów Rosji carskiej, wręcz podobna sytuacja patowa, niestety ale miała też miejsce w wolnej już i odrodzonej II Rzeczypospolitej Polskiej. Skala nędzy i ubóstwa była bowiem widoczna niemal dosłownie wszędzie. Oczywiście poza garstką bogatych i majętnych ludzi. Wyjątkowo widoczne niedostatki były jednak wówczas widoczne na obrzeżach centralnych dzielnic Sosnowca. W chylących się do ziemi i okolonych powykrzywianymi płotami malutkich chałupkach i abisyńskich skleconych byle jak zabudowaniach. Chociaż – jak to wielokrotnie wspominali mi rodzice – w wielu przypadkach nie ominęła też pozornie sytego urzędniczego osiedla „Rurkowni Huldczyńskiego” przy Placu Tadeusza Kościuszki. Miejsca naszego wówczas rodzinnego zamieszkiwania i mojego też w 1937 roku urodzenia. Podobnie zaglądała też i do wielu dostojnych czynszowych mieszkań i podwórek w centralnych dzielnicach miasta.

[Środula, ul.Piotrkowska – lata 60. XX. Po lewej charakterystyczne piętrowe komórki, gdzie gromadzono węgiel. Obecnie te zabudowania już nie istnieją.]

W tym to jeszcze okresie czasu prywatne automobile są wyłącznie tylko dostępne oligarchom państwowym i malutkiej grupie właścicieli kopalń, hut i fabryk oraz innych też zakładów pracy. A publiczne środki lokomocji w postaci funkcjonujących już wtedy regularnie autobusów i tramwajów są dosłownie tylko śladowe, bowiem nie docierają w zasadzie bezpośrednio do „zielonych zagłębiowskich płuc”. Jedynym więc i powszechnie dostępnym publicznie pojazdem są konne dorożki. Ale też nie na każdą kieszeń. Rower, zwany jeszcze wtedy przez starszych osobników bicyklem, jest traktowany jako wyjątkowy rodzinny rarytas. Poznałem to zagadnienie doskonale ze wspomnień rodzinnych. Zagraniczni majętni właściciele przemysłu, niektórzy przebywający w swych pałacach i odgrodzeni od ludzkiej rzeczywistości wysokimi parkowymi murami, fundują więc w tej sytuacji wielu rozgoryczonym Polakom i obywatelom Polski z mniejszości narodowych różne środki marchewkowej zachęty, by tylko zatrzeć wyjątkowo niekorzystną sytuację materialno – socjalną i by zwabić do swego przedsiębiorstwa spośród robotników i urzędników jak najlepszych jeszcze fachowców. W tym samym niemal czasie miejscowi lekarze zaniepokojeni stanem zdrowia swoich podopiecznych biją też na alarm.

Jest to przecież już okres, gdy Polacy wreszcie podnieśli się z wymodlonych kolan i zrzucili kajdany zaborcze. Wówczas to bardzo modne i nagłaśniane przez sielecką dyrekcję Kopalni „Hrabia Renard”, stają się tak zwane marchewkowe „wycieczki do iglastych lasów, kolorowych pól i łąk zielonych”. Popularnie zwane wtedy majówkami. Wyprawy rodzinne i dla samotnych osób poza zurbanizowane miasto, głównie więc oferowane są robotnikom oraz jak to wówczas określano „kadrze urzędniczej.” W tym ostatnim przypadku uczciwie jednak trzeba stwierdzić, że w zasadzie jednak tylko tym osobnikom, którzy byli zatrudnieni na tak zwanych umowach „śmieciowym”. Z lichym, bądź najczęściej tylko pustym portfelem.

****

Majówki w okresie II Rzeczypospolitej Polskiej najczęściej organizowano późną wiosną lub latem oraz w miarę możliwości jeszcze ciepłą jesienią. Te wyprawy poza miasto najczęściej wówczas łączono z ludową zabawą i tańcami pośród lasów, na polanach. Podobne zabawowe i taneczne imprezy organizowano też jednak dla wszystkich mieszkańców z Sosnowca w „Parku Renardowskim” 1/. Wyprawy poza miasto Sosnowiec, do zagłębiowskich „zielonych płuc “jak te tereny wówczas jeszcze popularnie określano, nad krystalicznie czystą rzekę Białą Przemszę i na łachy rozgrzanego przez słońce żółtego jak płomień oliwnej lampki piachu oraz do lasów sosnowych przesiąkniętych żywicznym nektarem życia, były więc wówczas wręcz nawet zalecane przez miejscowych lekarzy. Według sosnowieckich medyków miesięczny pobyt w tych podmiejskich „kurortach” był jednocześnie tak zbawczym panaceum, że koił nawet wiele dolegliwości jakie trapiły wtedy miejską ludność. Pobyt bowiem, według ich mniemania, w takim żywicznym klimacie miał ponoć nawet uzdrawiać też tych osobników, których już wtedy dotknęła ta straszna i jeszcze nieuleczalna choroba płucna, zwana gruźlicą. Natomiast rozgrzany złotymi promieniami słonecznymi nadrzeczny piach, miał nawet niwelował wszelkie dolegliwości związane z zaawansowaną już chorobę reumatologiczną. Dla pracowników i ich rodzin zatrudnionych w majątku Gwarectwa „Hrabia Renard”, a później Towarzystwa „Hrabia Renard”, takie zielone wyprawy organizowano więc w każdą wiosenną, letnią i jesienną – niedzielę. Bowiem soboty były jeszcze wtedy powszechnie dniami roboczymi. Osoby spoza tego wielkiego koncernu mogły się jednak wówczas też „wkręcić” do takiej wyprawy poza miasto. Szczególnie jednak ci co posiadali opłacane karty wstępu do „Parku Renardowskiego”.

Strony: 1 2 3 4

Bear