Janusz Maszczyk: Odkrywamy tajemnicze wątki z przeszłości Nowego Sielca
[Rysunek – autora. Nowy Sielec – Lata 70. XX wieku. Fragmencik dawnej uliczki Piekarskiej. w tyle kościół pw. Niepokalanego Poczęcia NMP.]
Wznoszenie świątyni rzymskokatolickiej pw. Niepokalanego Poczęcia NMP w Nowym Sielcu trwało z pewnymi przerwami prawie aż około 50. lat. W tym okresie czasu zmieniono też pierwotny projekt architektonicznej zabudowy kościoła. Tereny pod zabudowę kościoła i placu kościelnego były darem Gwarectwa „Hrabia Renard”1/. W tym samym okresie czasu, a możliwe iż jeszcze znacznie wcześniej wszystkie uroczystości kościelne już się jednak odbywały. A mianowicie w zabudowaniu położonym tuż, tuż przy zaułku ulicznym Browarnym, gdzie dawniej funkcjonowała piwiarnia. Natomiast drugi budynek, zespolony z tym pierwszym, tej samej dawnej piwiarni wykorzystywano już jako pomieszczenie parafialne. Taka sytuacja miała tu miejsce aż do czasu ostatecznego zakończenia budowy nowego kościoła w 1952 roku.
Przebieg drugiej wojny światowej, a zwłaszcza jej nagły wybuch w porannych godzinach 1 września 1939 roku dla zdecydowanej większości społeczeństwa polskiego był nieprzewidywalny. Wynikało to oczywiście z wielu politycznych i dyplomatycznych jak i utajnionych procedur wojskowych. SS – Standarte „Germania” wkroczyła więc do Katowic 4 września 1939 roku. W tym samym jednak już dniu pierwsze jednostki tej samej niemieckiej formacji wojskowej po pokonaniu 10 km klucząc wijącymi się ulicami Katowic i Mysłowic, pojawiły się też w Sosnowcu od strony ulicy Ostrogórskiej. W wyniku działań wojennych, przerwano więc natychmiast wszelkie prace nad dalszą budową kościoła pw. Niepokalanego Poczęcia NMP. Wszędzie więc na terenie placu kościelnego jak i we wnętrzach wnoszonego obiektu kościelnego, gdzie tylko dotarło ludzkie oko, zalegały ogromne stosy cegieł, kamieni wapiennych, przeróżnej długości desek i drągów drewnianych oraz ogromne stosy jeszcze innych materiałów budowlanych. Nawet zainstalowana elektryczna robocza winda, która dotychczas z takim mozołom dowoziła materiały budowlane na szczyty stopniowo wznoszonych już murów kościoła nie została przez budowniczych nawet na stałe zdemontowana. Przez kilka więc następnych miesięcy będzie jeszcze stała u stóp głównego wejścia do tego kościoła, pod dopiero co zabudowywanym chórem kościelnym2/. Natomiast jakieś kilkanaście merów obok tej windy, w podłużnej drewnianej szopie budowlanej, w pobliżu ówczesnej deskowej bramy wjazdowej na plac kościelny od strony ulicznego zaułku Dworskiego (w latach PRL uliczka Pionierów; obecna uliczka Skautów), będą jeszcze poukładane aż po sam sufit ogromne ilości zapakowanego w papierowych workach świeżego cementu, który jednak w miarę upływu okupacyjnych lat (1939 – 1944) na dobre stwardnieje. Czy niemiecki okupant łasy na takie darmowe podarunki mógł nie wiedzieć o tych ukrytych skarbach budowlanych kościelnych i to przez kilka pierwszych lat okupacyjnych?…
[Zdjęcie rodzinne z okresu II Rzeczypospolitej Polski. Plac kościelny wznoszonego kościoła pw. Niepokalanego Poczęcia NMP. Wymieniona powyżej drewniana szopa stała podczas okupacji niemieckiej w głębi po lewej stronie, tuż, tuż przy niezbyt na tym zdjęciu widocznej deskowej bramie. W tyle poza materiałami budowlanymi ciągnie się już uliczka Dworska (po 1945 r. uliczka Pionierów; obecnie uliczka Skautów). A wzdłuż tej uliczki widoczny mur wapienny, którego tylko niewielkie fragmenty przetrwały do obecnych lat. Po lewej stronie, obok muru wapiennego, widoczny też dawny jeszcze urzędniczy renardowski ceglasty budynek, który stoi do dzisiaj.
„…Wszędzie więc na terenie placu kościelnego i we wnętrzach wnoszonego obiektu kościelnego, gdzie tylko dotarło ludzkie oko, zalegały ogromne stosy cegieł, kamieni wapiennych, przeróżnej długości desek i drągów drewnianych oraz całe stosy jeszcze innych materiałów budowlanych”…]
Natomiast opodal siatki drucianej, jaka jeszcze wtedy odgradzała tereny placu kościelnego od strony Parku Renardowskiego, w wielu głębokich dołach obramowanych tylko prostymi deskami, zalegały ogromne ilości białego jak tatrzański śnieg wapna. Gdyby nie przerażająca rzeczywistość okupacyjna, której skutki odczuwali już głównie Żydzi i Polacy oraz inni jeszcze mieszkańcy z Sosnowca, którzy nie podzielali zafundowanej nam opieki nordyckich panów, to można by przyjąć, że zaraz zapewne na tym ogromnym placu budowlanym pojawią się jednak polscy pracownicy. Mijały jednak kolejne dni i miesiące oraz okupacyjne lata, a plac kościelny i niezliczone zakamarki niewykończonego jeszcze ceglastego kościoła, z każdym dosłownie dniem nieubłaganie zarastały trawą i dzikimi chwastami oraz krzewami. Już mniej więcej od 1942 roku, w tych pustych i niewykończonych oraz mrocznych kościelnych pomieszczeniach i na ogromnym też placu kościelnym, ja z moim bratem Wiesławem, i przyjaciółmi z Placu Tadeusza Kościuszki, urządziliśmy więc sobie dziecięcy plac zabaw. A ciekawych i tajemniczych miejsc, dla takich maluchów, na tym wymarłym jeszcze wtedy terenie było wiele. Przynajmniej tak ten nieznany nam dotąd teren kodowaliśmy wtedy zachłannie naszymi dziecięcymi oczami.
Pamiętam, że pośród tej na pozór dzikiej panoszącej się wokół roślinności, w wielu miejscach niczym na wielkim trawiastym kilimie zalegały miejscami plastry kolorowych kwiatów – mleczów zwyczajnych, mniszka pospolitego, gajowca żółtego, rumianku pospolitego, podbiału pospolitego i niezwykle czerwonego maku polnego. Natomiast nieco ponad nimi wznosiły się życiodajne o szerokich rozpostartych baldachimach dzikie czarne bzy, kwitnące żółtym i pachnącym niczym miód kwieciem. A były to wówczas jeszcze takie nieskażone przez pestycydy lata, że ponad mieniącymi się wieloma barwami kościelnymi łąkami, w baletniczym tańcu szybowały kolorowe motyle, barwne ważki i inne jeszcze owady. Na tym opustoszałym przez budowniczych i cichym teraz terenie w rosnących tamkrzakach i we wnękach po cegłach w niewykończonym jeszcze kościele, już wkrótce pojawią się też gołębie, wróble, jerzyki, dzwońce, szczygły i inne jeszcze śpiewające ptactwo.
****
Dzisiaj już nie sposób określić niezwykle precyzyjnie znamienną dla mnie i mojego brata datę. Ale zapewne były to już pierwsze miesiące 1944 roku. Wówczas to lotnictwo alianckie nie dawało już Niemcom spokoju nawet na terenach Zagłębia Dąbrowskiego. Z pozoru pragmatyczni więc Niemcy – bo taką przecież o nich mamy powszechną opinię – zaczęli więc już wtedy w przyspieszonym tempie budować na terenie miasta Sosnowca głębokie, wyprofilowane żelbetowe przeciwlotnicze baseny przeciwpożarowe. Nie znaliśmy oczywiście jeszcze wówczas zakamuflowanych aspektów tego przeciwlotniczego zabezpieczenia, ale do ich budowy okupant niemiecki zatrudnił nieznanych jeszcze wtedy, przynajmniej tak jak obecnie, mnie i mojemu bratu – Ukraińców 3/.
Pewnego więc dnia, gdy z moim bratem jak zwykle w dziecięcej wyobraźni odkrywaliśmy ukryty dla naszych oczu bajkowy świat na tym opustoszałym i wyjątkowo cichym kościelnym pustkowiu, to nagle pojawili się tam też nieznani nam dotąd osobnicy. Przyjechali jednokonnymi malutkimi furkami z jakże charakterystycznym zaprzęgiem konnym, zwanym – hołoble. Były to malutkie fury w przeciwieństwie do naszych z Zagłębia Dąbrowskiego. Nie posiadające bowiem tylko jednego dyszla, lecz dwa dyszle z pałąkowym hołoblem. Byli wyjątkowo przyjaźnie do nas usposobieni, szczególnie jednak życzliwe wobec nas były towarzyszące im żony. Nie wiem skąd się Ukraińcy dowiedzieli, że na placu kościelnym jest zgromadzone aż w takich ogromnych ilościach wapno. Ale jego widokiem, kiedy im to tajemnicze miejsce wreszcie wskazaliśmy byli tak usatysfakcjonowani emocjonalnie, że pochylali się nad dołem i klęcząc wyciągali grudki tłustego wapna, i brali je do ręki, i tak długo je pieścili z nieukrywaną satysfakcją i ściskali palcami, aż zmiażdżone wapno przeciskało się na zewnątrz i spadało w wysoką trawę. Twierdzili, że takiego „pięknego ciasta” to już dawno nie widzieli. Później w pośpiechu łopatami ładowali je na swoje malutkie furki i odjeżdżali w nieznanym nam kierunku. W następnych dniach jeszcze kilkakrotnie na teren kościelny przyjeżdżali ci sami Ukraińcy, teraz już nam coraz bardziej znani i jakby zaprzyjaźnieni przybysze ze wschodu. W trakcie przeprowadzanych rozmów okazało się, mimo nieznajomości perfekcyjnej ich języka, że jednak można się z nimi porozumieć. Autor, a zwłaszcza mój brat Wiesław – chorobliwy znawca i miłośnik koni oraz Kresów Wschodnich – w trakcie ich poznania i w następnych dniach tak swymi barwnymi opowiadaniami zafascynował nieznanych nam przybyszy, że w pewnego dnia zaproponowali nam nawet przejażdżkę tą malutką furką. Po załadowaniu więc kradzionego materiału, jechaliśmy później poprzez ulice Dworską, Piekarską i Gabriela Narutowicza do samego Starego Sielca, a konkretnie do parku przy dawnym pałacu Schoena, który stoi do dzisiaj przy ulicy 1 Maja. Wówczas była to ulica Beskidenstrasse.