Janusz Maszczyk: Odkrywamy tajemnicze wątki z przeszłości Nowego Sielca

[Rysunek – autora. Nowy Sielec – Lata 70. XX wieku. Fragmencik dawnej uliczki Piekarskiej. w tyle kościół pw. Niepokalanego Poczęcia NMP.]

Wznoszenie świątyni rzymskokatolickiej pw. Niepokalanego Poczęcia NMP w Nowym Sielcu trwało z pewnymi przerwami prawie aż około 50. lat. W tym okresie czasu zmieniono też pierwotny projekt architektonicznej zabudowy kościoła. Tereny pod zabudowę kościoła i placu kościelnego były darem Gwarectwa „Hrabia Renard”1/. W tym samym okresie czasu, a możliwe iż jeszcze znacznie wcześniej wszystkie uroczystości kościelne już się jednak odbywały. A mianowicie w zabudowaniu położonym tuż, tuż przy zaułku ulicznym Browarnym, gdzie dawniej funkcjonowała piwiarnia. Natomiast drugi budynek, zespolony z tym pierwszym, tej samej dawnej piwiarni wykorzystywano już jako pomieszczenie parafialne. Taka sytuacja miała tu miejsce aż do czasu ostatecznego zakończenia budowy nowego kościoła w 1952 roku.

Przebieg drugiej wojny światowej, a zwłaszcza jej nagły wybuch w porannych godzinach 1 września 1939 roku dla zdecydowanej większości społeczeństwa polskiego był nieprzewidywalny. Wynikało to oczywiście z wielu politycznych i dyplomatycznych jak i utajnionych procedur wojskowych. SS – Standarte „Germania” wkroczyła więc do Katowic 4 września 1939 roku. W tym samym jednak już dniu pierwsze jednostki tej samej niemieckiej formacji wojskowej po pokonaniu 10 km klucząc wijącymi się ulicami Katowic i Mysłowic, pojawiły się też w Sosnowcu od strony ulicy Ostrogórskiej. W wyniku działań wojennych, przerwano więc natychmiast wszelkie prace nad dalszą budową kościoła pw. Niepokalanego Poczęcia NMP. Wszędzie więc na terenie placu kościelnego jak i we wnętrzach wnoszonego obiektu kościelnego, gdzie tylko dotarło ludzkie oko, zalegały ogromne stosy cegieł, kamieni wapiennych, przeróżnej długości desek i drągów drewnianych oraz ogromne stosy jeszcze innych materiałów budowlanych. Nawet zainstalowana elektryczna robocza winda, która dotychczas z takim mozołom dowoziła materiały budowlane na szczyty stopniowo wznoszonych już murów kościoła nie została przez budowniczych nawet na stałe zdemontowana. Przez kilka więc następnych miesięcy będzie jeszcze stała u stóp głównego wejścia do tego kościoła, pod dopiero co zabudowywanym chórem kościelnym2/. Natomiast jakieś kilkanaście merów obok tej windy, w podłużnej drewnianej szopie budowlanej, w pobliżu ówczesnej deskowej bramy wjazdowej na plac kościelny od strony ulicznego zaułku Dworskiego (w latach PRL uliczka Pionierów; obecna uliczka Skautów), będą jeszcze poukładane aż po sam sufit ogromne ilości zapakowanego w papierowych workach świeżego cementu, który jednak w miarę upływu okupacyjnych lat (1939 – 1944)  na dobre stwardnieje. Czy niemiecki okupant łasy na takie darmowe podarunki mógł nie wiedzieć o tych ukrytych skarbach budowlanych kościelnych i to przez kilka pierwszych lat okupacyjnych?…

[Zdjęcie rodzinne z okresu II Rzeczypospolitej Polski. Plac kościelny wznoszonego kościoła pw. Niepokalanego Poczęcia NMP. Wymieniona powyżej drewniana szopa stała podczas okupacji niemieckiej w głębi po lewej stronie, tuż, tuż przy niezbyt na tym zdjęciu widocznej deskowej bramie. W tyle poza materiałami budowlanymi ciągnie się już uliczka Dworska (po 1945 r. uliczka Pionierów; obecnie uliczka Skautów). A wzdłuż tej uliczki widoczny mur wapienny, którego tylko niewielkie fragmenty przetrwały do obecnych lat. Po lewej stronie, obok muru wapiennego, widoczny też dawny jeszcze urzędniczy renardowski ceglasty budynek, który stoi do dzisiaj.

„…Wszędzie więc na terenie placu kościelnego i we wnętrzach wnoszonego obiektu kościelnego, gdzie tylko dotarło ludzkie oko, zalegały ogromne stosy cegieł, kamieni wapiennych, przeróżnej długości desek i drągów drewnianych oraz całe stosy jeszcze innych materiałów budowlanych”…]

Natomiast opodal siatki drucianej, jaka jeszcze wtedy odgradzała tereny placu kościelnego od strony Parku Renardowskiego, w wielu głębokich dołach obramowanych tylko prostymi deskami, zalegały ogromne ilości białego jak tatrzański śnieg wapna. Gdyby nie przerażająca rzeczywistość okupacyjna, której skutki odczuwali już głównie Żydzi i Polacy oraz inni jeszcze mieszkańcy z Sosnowca, którzy nie podzielali zafundowanej nam opieki nordyckich panów, to można by przyjąć, że zaraz zapewne na tym ogromnym placu budowlanym pojawią się jednak polscy pracownicy. Mijały jednak kolejne dni i miesiące oraz okupacyjne lata, a plac kościelny i niezliczone zakamarki niewykończonego jeszcze ceglastego kościoła, z każdym dosłownie dniem nieubłaganie zarastały trawą i dzikimi chwastami oraz krzewami. Już mniej więcej od 1942 roku, w tych pustych i niewykończonych oraz mrocznych kościelnych pomieszczeniach i na ogromnym też placu kościelnym, ja z moim bratem Wiesławem, i przyjaciółmi z Placu Tadeusza Kościuszki, urządziliśmy więc sobie dziecięcy plac zabaw. A ciekawych i tajemniczych miejsc, dla takich maluchów, na tym wymarłym jeszcze wtedy terenie było wiele. Przynajmniej tak ten nieznany nam dotąd teren kodowaliśmy wtedy zachłannie naszymi dziecięcymi oczami.

Pamiętam, że pośród tej na pozór dzikiej panoszącej się wokół roślinności, w wielu miejscach niczym na wielkim trawiastym kilimie zalegały miejscami plastry kolorowych kwiatów – mleczów zwyczajnych, mniszka pospolitego, gajowca żółtego, rumianku pospolitego, podbiału pospolitego i niezwykle czerwonego maku polnego. Natomiast nieco ponad nimi wznosiły się życiodajne o szerokich rozpostartych baldachimach dzikie czarne bzy, kwitnące żółtym i pachnącym niczym miód kwieciem. A były to wówczas jeszcze takie nieskażone przez pestycydy lata, że ponad mieniącymi się wieloma barwami kościelnymi łąkami, w baletniczym tańcu szybowały kolorowe motyle, barwne ważki i inne jeszcze owady. Na tym opustoszałym przez budowniczych i cichym teraz terenie w rosnących tamkrzakach i we wnękach po cegłach w niewykończonym jeszcze kościele, już wkrótce pojawią się też gołębie, wróble, jerzyki, dzwońce, szczygły i inne jeszcze śpiewające ptactwo.

****
Dzisiaj już nie sposób określić niezwykle precyzyjnie znamienną dla mnie i mojego brata datę. Ale zapewne były to już pierwsze miesiące 1944 roku. Wówczas to lotnictwo alianckie nie dawało już Niemcom spokoju nawet na terenach Zagłębia Dąbrowskiego. Z pozoru pragmatyczni więc Niemcy – bo taką przecież o nich mamy powszechną opinię – zaczęli więc już wtedy w przyspieszonym tempie budować na terenie miasta Sosnowca głębokie, wyprofilowane żelbetowe przeciwlotnicze baseny przeciwpożarowe. Nie znaliśmy oczywiście jeszcze wówczas zakamuflowanych aspektów tego przeciwlotniczego zabezpieczenia, ale do ich budowy okupant niemiecki zatrudnił nieznanych jeszcze wtedy, przynajmniej tak jak obecnie, mnie i mojemu bratu – Ukraińców 3/.

Pewnego więc dnia, gdy z moim bratem jak zwykle w dziecięcej wyobraźni odkrywaliśmy ukryty dla naszych oczu bajkowy świat na tym opustoszałym i wyjątkowo cichym kościelnym pustkowiu, to nagle pojawili się tam też nieznani nam dotąd osobnicy. Przyjechali jednokonnymi malutkimi furkami z jakże charakterystycznym zaprzęgiem konnym, zwanym – hołoble. Były to malutkie fury w przeciwieństwie do naszych z Zagłębia Dąbrowskiego. Nie posiadające bowiem tylko jednego dyszla, lecz dwa dyszle z pałąkowym hołoblem. Byli wyjątkowo przyjaźnie do nas usposobieni, szczególnie jednak życzliwe wobec nas były towarzyszące im żony. Nie wiem skąd się Ukraińcy dowiedzieli, że na placu kościelnym jest zgromadzone aż w takich ogromnych ilościach wapno. Ale jego widokiem, kiedy im to tajemnicze miejsce wreszcie wskazaliśmy byli tak usatysfakcjonowani emocjonalnie, że pochylali się nad dołem i klęcząc wyciągali grudki tłustego wapna, i brali je do ręki, i tak długo je pieścili z nieukrywaną satysfakcją i ściskali palcami, aż zmiażdżone wapno przeciskało się na zewnątrz i spadało w wysoką trawę. Twierdzili, że takiego „pięknego ciasta” to już dawno nie widzieli. Później w pośpiechu łopatami ładowali je na swoje malutkie furki i odjeżdżali w nieznanym nam kierunku. W następnych dniach jeszcze kilkakrotnie na teren kościelny przyjeżdżali ci sami Ukraińcy, teraz już nam coraz bardziej znani i jakby zaprzyjaźnieni przybysze ze wschodu. W trakcie przeprowadzanych rozmów okazało się, mimo nieznajomości perfekcyjnej ich języka, że jednak można się z nimi porozumieć. Autor, a zwłaszcza mój brat Wiesław – chorobliwy znawca i miłośnik koni oraz Kresów Wschodnich – w trakcie ich poznania i w następnych dniach tak swymi barwnymi opowiadaniami zafascynował nieznanych nam przybyszy, że w pewnego dnia zaproponowali nam nawet przejażdżkę tą malutką furką. Po załadowaniu więc kradzionego materiału, jechaliśmy później poprzez ulice Dworską, Piekarską i Gabriela Narutowicza do samego Starego Sielca, a konkretnie do parku przy dawnym pałacu Schoena, który stoi do dzisiaj przy ulicy 1 Maja. Wówczas była to ulica Beskidenstrasse.

[Zdjęcie autora współczesne (o ile się nie mylę to z 2007 roku). Dawna uliczka Dworska, obecnie Skautów. Wymieniana w tekście deskowa brama była wówczas usytuowana mniej więcej po lewej stronie – w miejscu widocznej malutkiej dzwonnicy.]

[Rysunek autora. Przed malutkimi zabudowaniami fragment uliczki Piekarskie od strony uliczki Dworskiej.]

[Rysunek autora. Po lewej stronie ostatnie fragmenty uliczki Piekarskiej od strony Starego Sielca. Po prawej widoczne zabudowania osiedlowe Huty „Katarzyna”.]

Tam w parku, jednak już na tyłach pałacu Schoena, ponoć budowali kolejny już o charakterystycznej zabudowie przeciwlotniczy żelbetowy basen przeciwpożarowy, absolutnie jednak nienadający się do celów rekreacyjnych. Przynajmniej taki jednoznaczny wówczas odebraliśmy ich przekaz. Takich specyficznych podróży odbyliśmy jeszcze w następnych dniach 1944 roku kilka – między innymi na pogranicze do Konstantynowa i w okolicę skrzyżowanie ulic: Będzińskiej, Rybnej i Suchej.

[Rysunek autora. Fragmencik z czasów okupacji niemieckiej ulicy Beskidenstrasse (dawna i obecna ulica 1 Maja). Po lewej dawny pałac Schoena, a później Sąd Okręgowy. Natomiast po prawej stronie poza zabudowaniami park.]

Dlaczego jednak wspominam tę historię?… Ano tylko dlatego, że nas Polaków zawsze się w zachodniej Europie przedstawia jako ludzi wyjątkowo romantycznych i niepragmatycznych, a przy tym więc i kompletnie niezdatnych do życia w nowoczesnej Europie. Z kolei Niemców opisuje się jako naród niezwykle pragmatyczny i oszczędny w wydatkach na zbędne cele, niezwykle też zaradny w trudnych nawet dla nich życiowo chwilach, a przede wszystkim realnie przewidujących swą teraźniejszości jak i życiową przyszłość.

Mijały lata. Gdzieś w 2008 roku przy Sądzie Okręgowym (dawny pałac Schoena), w trakcie utrwalania zdjęć, natknęliśmy się wraz z moją żoną Renią na starszego już wiekiem mężczyznę, który twierdził, że w latach 70. XX wieku w tym właśnie parku, rozpościerającym się na tyłach dawnego pałacu Schoena, był na basenie kąpielowym – etatowym ratownikiem. Jednak w trakcie dalszej wymiany zdań, nie mogliśmy się jakoś dogadać, gdyż mój adwersarz dalej uparcie twierdził, że był ratownikiem na tym basenie, a ja z kolei nie mogłem tego pojąć jak tę rolę mógł jednak spełniać na nienadającym się przecież do pływania basenie przeciwpożarowym. Możliwe, że ta kurtuazyjna wymiana zdań w obecności mojej żony, do niczego jednak wtedy nie prowadziła, gdyż ja od 1963 roku już na stałe po zaślubinach z Renią, mieszkałem w Katowicach, więc terenów Sosnowca raczej już nie penetrowałem, przynajmniej tak dogłębnie jak to bywało przed laty. Nie miałem więc absolutnie pojęcia, że w Starym Sielcu, przynajmniej od lat 70. XX w. funkcjonował już niewielki, ale jednak basen kąpielowy.

Jakiś czas temu dostałem pięknie oprawiony album ze zdjęciami – „Sosnowiec foto archiwum 1940-1943” (wydawnictwo DIKAPPA, Dąbrowa Górnicza 2008). I wtedy ze zdumieniem odkryłem na stronie 74, że faktycznie w roku 1943 Niemcy na tyłach tego pałacu jednak budowali nie przeciwlotniczy basen przeciwpożarowy, ale typowy basen kąpielowy – rekreacyjny (zdjęcie nr 03,04,05). Co ciekawe?… Jak na owe czasy doskonale wyposażony. Tym odkryciem byłem i jestem do dzisiaj wprost niezmiernie zaskoczony! Nie mogę bowiem dalej absolutnie pojąć jak pragmatyczni i oszczędni oraz ponoć wszystko przewidujący, aż do bólu głowy Niemcy, mogli wznosić dla siebie taki rekreacyjny obiekt jeszcze w 1944 roku? Tym bardziej, że już za kilka miesięcy, bowiem w styczniu 1945 roku, w potwornej panice będą opuszczali Sosnowiec, by nie ugrzęznąć w zastawianych sidłach przez Armię Czerwoną na zagrabionych Polsce terenach. Okazuje się więc, że w wielu przypadkach, niepotrzebnie i nadmiernie, i na kolanach cudze chwalimy, a swego nie znamy.

****

Na dawnych terenach Nowego Sielca, w pobliżu kościoła rzymsko – katolickiego pw. Niepokalanego Poczęcia NMP stoi skromna, wręcz nawet malutka kaplica, o niezwykle jednak dekoracyjnej, a nawet uroczej architekturze. Ta kaplica przez dziesiątki lat zanim wzniesiono monumentalne mury nowego kościoła spełniała rolę parafialnego kościółka. Temat w wyjątkowo poszerzonej formie już opisałem i do tego jeszcze opublikowałem w kilku moich artykułach na moim portalu internetowym. Jest też dostępny na portalu internetowym – 41 – 200.pl Sosnowiec dobry adres – Wydarzenia, ciekawostki, historia – którego redaktorem naczelnym jest Pan Paweł Ptak. Może więc teraz przekaże kolejne fakty, nieznane jak mi się wydaje wielu mieszkańcom Sosnowca.

[Powyżej zdjęcie autora z roku 1960. Na wprost uliczka Browarna, a po lewej stronie jeszcze tereny funkcjonującego browaru. Natomiast po prawej stronie kaplica. Dawny kościółek parafialny w Nowym Sielcu.]

 

[Zdjęcia autora współczesne. Dawne dwa zabudowania pijalni piwa. Później kaplica – kościółek parafialny (po prawej stronie) i plebania (budynek po lewej stronie).]

[Zdjęcie autora współczesne. Fragment obecnego budynku plebani, a dawnej piwiarni.]

Już dzisiaj trudno ustalić autorowi z pamięci bardzo precyzyjną datę kiedy w tym malutkim i romantycznym kościołku mieniącym się różnymi barwami w nurtach rzeki Czarnej Przemszy pojawił się ksiądz wikariusz Marian Skoczowski. Były to jednak zapewne jeszcze pierwsze lata po 1945 roku. Przypominam sobie, że proboszczem w tej parafii był jeszcze wtedy ks. Czesław Dróżdż, późniejszy proboszcz jeszcze wówczas sosnowieckiego kościoła pw. Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny, mieszczącego się przy ul. Kościelnej. Ten młodziutki początkowo zupełnie nieznany nam przybysz, niezwykle energiczny przy ołtarzu i na ambonie, niebywale też przystojny, przemawiał tak płomiennie i przekazywał tyle ciepłych i życzliwych słów patriotycznych, że kościółek – kaplica już po pewnym czasie zaczął pękać od naporu parafian. Chodził jak na tamte czasy ubrany trochę wyzywająco jak to szczególnie komentowali niektórzy osobnicy, którzy teraz nagle zmienili, lub już ujawnili swe antypatriotyczne oblicza. Najczęściej bowiem był odziany w jasny lekki bawełniany płaszcz z malutką na szyi białą jak śnieg koloratką. Kroczył zawsze energicznie w wypolerowanych do połysku wojskowych butach z cholewami. Był uwielbiany przez parafian. Z tego co zapamiętałem, to utrzymywał wtedy bardzo bliskie stosunki z kilkoma rodzinami z Placu Tadeusza Kościuszki, którzy prezentowali ponadprzeciętną inteligencję i kulturę. Utrzymywał bardzo bliskie też kontakty ze znaną nam doskonale rodziną, w której dwóch mężczyzn było pochodzenia żydowskiego. Łączyły go wtedy też doskonałe kontakty z naszą rodziną. Wiedział chyba wówczas doskonale, że moja mama w okresie II Rzeczypospolitej Polski jako dyplomowana nauczyciela była też w szkołach katechetką, a w czasach okupacji niemieckiej uczyła w naszym mieszkaniu przy Placu Tadeusza Kościuszki konspiracyjnie polskie dzieci wiary w Boga, godności narodowej, ukochania Narodu Polskiego oraz Ojczyzny.
Wśród parafian, szczególnie tych zamieszkałych w fabrycznych blokach – „Rurkowni Huldczyńskiego” – przy Placu Tadeusza Kościuszki już wtedy tajemniczo szeptano, że ten wiecznie uśmiechnięty przybysz to były kapelan – z polskiej partyzantki. To nie był więc chyba przypadek, że już po kilku miesiącach jak się pojawił w Nowym Sielcu, przylgnął do niego pseudonim- „ Maniuś partyzant”. Nasza rodzina raczej nigdy nie dopytywała ks. Mariana w jakich konkretnie służył ugrupowaniach konspiracyjnych i to jeszcze nie tak jeszcze dawno temu. To był bowiem dla nas Polaków w tamtych latach temat tabu… To były bowiem jeszcze takie czasy, że lepiej było o drugim porządnym człowieku wiedzieć mniej, niż więcej… Niekiedy jednak dyskretnie – jak to wspominała moja mama – dawał jej do zrozumienia, że jego patriotyczne korzenie wywodzą się z ugrupowania Armii Krajowej. Ale ta przynależność organizacyjna była w zasadzie dla nas tylko, naszym czuciem i wiarą, niż czymś konkretnym polegającym na imiennym, czy pośrednim przekazie. Już wtedy wśród naszych przyjaciół  z Placu Tadeusza Kościuszki szeptano, że jest ponoć infiltrowany przez pewnych smutnych ale niezwykle dociekliwych panów. Jeden z nich ponoć mieszkaniec z parafii z Nowego Sielca był nawet zatrudniony „blisko ołtarza”. Nie wiem czy ksiądz Marian Skoczowski i jego następca, też były kapelan z AK, ale już jako proboszcz, o czym więcej poniżej, zdawali sobie wówczas też z tego sprawę.

Pewnego dnia z naszej parafii jednak zniknął, i to tak nagle oraz tajemniczo się rozpłynął jak się po 1945 roku w niej pojawił. Szeptano wówczas wśród przyjaciół, że jak zwykle ponoć „dopomogli” mu w tym jego księża przełożeni. To zapewne niesłychana popularność i jego polska prawdomówna dusza sprawiły, że został gdzieś po cichutku i bezszelestnie, nagle przez kościelne władze przeniesiony do innej parafii… Autor będący jeszcze wtedy dzieckiem zapamiętał jednak na zawsze jego milutki i promienny oraz serdeczny uśmiech, i jeszcze ciepłą polską dłoń, która niejednokrotnie ściskała z wielką wyczuwaną serdecznością też moją jeszcze wtedy malutką, bowiem dziecinną i drążącą dłoń w trakcie tych niezwykłych dla mnie spotkań… Takim Go po prostu po minionych latach na zawsze zapamiętałem…

Dopiero po wielu, wielu latach, będąc już starym człowiekiem, nagle na nowo go odkryłem. Okazuje się bowiem, że ksiądz Marian Skoczowski był kapelanem w stopniu kapitana w 25 Pułku Piechoty Armii Krajowej ziemi Łódzkiej. Szedł tak jak inni zawsze wierni Polsce patrioci na odsiecz Powstaniu Warszawskiemu – walcząc w ramach operacji „Burza” w Okręgu Łódź AK. Za bohaterstwo i wierność swej Ojczyźnie w latach 1939- 1945, został odznaczony Orderem Virtuti Militari – VM V klasy. Dzisiaj podobno już nie żyje. Ukazała się jednak pod patronatem Koła Środowiskowego 25 pp AK Światowego Związku Żołnierzy Armii Krajowej Okręgu Łódź” – książka p.t. „Dzieje 25 pp Armii Krajowej”, autorstwa żołnierzy tego pułku: Mirosława Kopy, Aleksandra Arkuszyńskiego i Haliny Kępińskiej Bazylewicz. Przedmową jest jak zwykle niezwykle patriotyczny tekst tego legendarnego już dzisiaj księdza Mariana Skoczowskiego, o pseudonimie Ksawery, awansowanego do stopnia pułkownika. Na kilku zdjęciach tej książki można też bez trudu odnaleźć postać tego księdza kapelana będącego jeszcze wtedy w stopniu kapitana z 25 pp AK.

****

Księdza Edwarda Banaszkiewicza poznałem całkiem przypadkowo i to po nietypowej i kurtuazyjnej u niego wizycie. O ile się nie mylę były to jeszcze końcowe lata 40. XX wieku. Pływaliśmy wtedy jak prawie każdego dnia, po rzece Czarnej Przemszy kajakami odziedziczonymi po niemieckiej organizacji HitlerJugend4/. W pewnej chwili odpychając się wiosłami podpłynęliśmy z moim podwórkowym przyjacielem do stóp wysokiego na 4 metry kamiennego muru. Naszym zamiarem było posilenie się gruszkami. Bowiem na podwórzu plebani obok szczytowych partii tego kamiennego muru rosła dorodna obfitująca owocami grusza, której liczne odnogi zwisały aż do samego niemal lustra wody. Uznaliśmy wiec wtedy z moim przyjacielem, że tak nisko zawieszone ponad lustrem rzeki bezpańskie gruszki, nie będą jednak i tym razem zrywane, jak to co roku dotychczas bywało. Jednak już w trakcie posiłku pierwszej zerwanej gruszki usłyszeliśmy z góry pod naszym adresem wypowiedziane niezbyt zrozumiałe słowa. Okazało się, że na szczycie tego muru stoi jakiś nieznany nam ksiądz. Ksiądz w ciepłych i życzliwych słowach zaprosił nas wówczas na plebanię, gdyż jak oświadczył „zbiory tego roku są tak obfite, że możemy się nie tylko na plebani zerwanymi już gruszkami posilić ale też nawet zabrać je do swego domu ile tylko udźwigniemy”. W takich oto nadzwyczajnych okolicznościach poznałem na plebani nieznanego mi dotąd przybysza – księdza Edwarda Banaszkiewicza.[Ksiądz Edward Banaszkiewicz.]

A później po bardzo ciekawej rozmowie i wypytywaniu o naszą rodzinę, obładowani gruszkami za koszulą, i pełni szczęścia oraz radości, w podskokach powracaliśmy poprzez uliczkę Browarną i drewniany most, do swych mieszkań, przy Placu Tadeusza Kościuszki. Rekompensatą moralną za darowiznę było podjęcie przez nas bezinteresownych prac przy wznoszeniu kościoła. W taki oto sposób stałem się jednym z jego budowniczych. Ale temat budowy kościoła i jego budowniczych jest już tak rozległy, że aby wszystkie związane z tym wydarzeniem ciekawe wątki w miarę precyzyjnie opisać, to już tej tematyce należałoby poświęcić zupełnie odrębny i to wielostronicowy artykuł.

****

W dnu 18 sierpnia 2013 roku pozyskałem poprzez przekaz internetowy bardzo ciekawe i zupełnie mi dotąd nieznane informacje od Pana Artura Binkowskiego o jego stryjku – księdzu Edwardzie Banaszkiewiczu. Dzięki dopiero, któremu parafianie zawdzięczają ostateczne wzniesienie w Nowym Sielcu kościoła pw. Niepokalanego Poczęcia NMP. Jak wspomina w swym przekazie internetowym Pan Artur Binkowski, to ksiądz Edward Banaszkiewicz już „po śmierci ks. biskupa T. Kubiny został skierowany przez ówczesnego Wikariusza Kapitulnego ks. biskupa S. Czajkę jako administratora do parafii Niepokalanego Poczęcia NMP w Sosnowcu. Stanęła wówczas przed ks. Edwardem Banaszkiewiczem konieczność podjęcia wysiłku ukończenia budowy kościoła parafialnego. Budowa ta rozpoczęta w 1905r. postępowała bardzo wolno. W przededniu września 1939r. były wzniesione do połowy mury prezbiterium i nawy. Po 1948r. dokończono budowy murów, pokryto dachem prezbiterium, boczne kaplice i zakrystię.

Ks. E. Banaszkiewicz ze zwykłą sobie energią i talentem organizacyjnym zdołał poderwać parafian do pracy. W przeciągu półtora roku pokryto dachem cały kościół ukończono ścianę frontową świątyni i założono w niej posadzkę, tak że 2 listopada 1952 roku Ks. Biskup Zdzisław Goliński mógł poświęcić kościół i odprawić w nim pierwszą Mszę św. W liście skierowanym na ręce Ks. Edwarda Banaszkiewicza Pasterz Diecezji pisał :

-‘Czuję potrzebę serca wyrazić w piśmie podziękowanie Przewielebnemu Księdzu i Jego parafii za niezmordowaną ofiarność pieniężną i osobisty trud fizyczny wkładany pod kierunkiem Przewielebnego Księdza w budowę kościoła przez półtora roku. Pozwoliło to doprowadzić do końca budowę przybytku Bożego, rozpoczętą tak dawno. Nie jeden raz widziałem na miejscu Waszą pracę, przed którą nie cofały się i kobiety po przepracowaniu swych godzin pracy zawodowej i zarobkowej. Owocny Wasz trud jest tym więcej godny uznania, że budowę prowadziliście w niełatwych warunkach’.

W następnych latach przeprowadzono dalsze prace wykończeniowe, sprawiono organy, zbudowano marmurowy ołtarz z tabernakulum pancernym, założono witraż NMP Niepokalanie Poczętej, za własne pieniądze Ks. Edward Banaszkiewicz ufundował u braci Felczyński 800kg. dzwon, uporządkowano plac przykościelny. 17-18 czerwca 1961r. Ks. Edward Banaszkiewicz mógł radować się uroczystością konsekracji kościoła, której dokonał Ks. Biskup Z. Goliński.

Ks. Edward Banaszkiewicz urodził się w miejscowości Cicikar, parafia Chrabin na Syberii (Chiny). Naukę szkoły średniej pobierał we włocławskim Liceum im. Piusa X w latach 1922 – 26, tj. Niższe Seminarium Duchowne.

Po złożeniu egzaminu dojrzałości wstąpił do Częstochowskiego Seminarium Duchownego w Krakowie i został zaliczony w poczet studentów Wydziału Teologicznego Uniwersytetu Jagiellońskiego. Święcenia subdiakonatu otrzymał 20 grudnia 1930 roku diakonatu 18 stycznia 1931r. Święceń kapłańskich udzielił mu Ks. Biskup Teodor Kubina na Jasnej Górze 21 czerwca 1931r. Jako wikariusz pracował kolejno: w Czarnożyłach 1931, Borownie 1931-33, Kołbucku 1933-35. W latach 1935-36 i 1936-37 był prefektem w Radomsku w Powszechnej Szkole im. Jachowicza i Szkole Handlowej. W czerwcu 1937r. został mianowany ekspozytem nowo utworzonej placówki duszpasterskiej w Strzałkowie gdzie pracował do końca II wojny światowej budując jeszcze przed rozpoczęciem okupacji niemieckiej plebanię. W czasie II wojny był kapelanem 74 Pułku Piechoty Armii Krajowej okręg Radomsko ps. Oremus oraz po wojnie żołnierzy wyklętych.

Jak w rozmowie przekazał minister płk Zbigniew Zieliński, Ks. Edward Banaszkiewicz jako jeden z niewielu wspólnie z żołnierzami chodził na akcje a po wojnie komuniści nieoficjalnie wydali wyrok śmierci na księdza Banaszkiewicza. Przez krótki czas od lutego 1945 roku do listopada tegoż roku był administratorem w Sulmierzycach, pełniąc od 28 maja 1945 roku także obowiązki wicedziekana dekanatu brzeźnickiego. 14 listopada 1945 roku został dyrektorem Związku „Caritas” Diecezji Częstochowskiej i kierował tą organizacją do czasu jej likwidacji przez władze państwowe wielokrotnie pomagając ukrywającym się żołnierzom AK. Formalnie zwolniony 1 lutego 1950 roku otrzymał 14 lutego nominację na wikariusza parafii św. Jana Chrzciciela w Sosnowcu-Niwce, a wkrótce potem 6 czerwca 1950 roku powrócił do Częstochowy jako sekretarz Ks. Biskupa Ordynariusza Teodora Kubiny i referent Kurii Diecezjalnej. Po śmierci Ks. Biskupa został skierowany do parafii Niepokalanego Poczęcia NMP w Sosnowcu. W latach 1958 – 1961 był dziekanem dekanatu sosnowieckiego II, a od lipca 1953 roku członkiem Diecezjalnej Rady Administracyjnej i w latach 1954 – 1957 kierownikiem Referatu Finansowo-Gospodarczego Kurii Diecezjalnej, z zachowaniem obowiązków proboszczowskich w Sosnowcu /dojeżdżał przynajmniej raz w tygodniu do Kurii/. Od 29 marca 1954 roku był nadto sędzią prosynodalnym Sądu Biskupiego, a od 26 listopada 1954 roku członkiem Komisji Urządzania Katedry Częstochowskiej. Wkrótce po konsekracji kościoła Niepokalanego Poczęcia NMP Ks. Banaszkiewicz powrócił kolejny raz do Częstochowy, tym razem jako kanclerz Kurii Diecezjalnej. Obowiązki kanclerza pełnił 3 lata do 23 maja 1964 roku choć już od października 1963r. duszpasterzował w parafii Nawiedzenia NMP w Wieluniu, proboszczem parafii kolegiackiej w Wieluniu został 23 maja 1964 roku. Razem z nominacją proboszczowską otrzymał dekret ustanawiający Go dziekanem dekanatu wieluńskiego, w 1971 roku Ks. Biskup Bareła zlecił mu nadto obowiązki rejonowego duszpasterza rodzin, a od 1975r. wizytatora urzędów i parafii dziekańskich okręgu częstochowskiego. Od 1976 r. był członkiem Rady Kapłańskiej. Jako proboszcz parafii Nawiedzenia NMP w ciągu dwudziestu jeden lat podejmował wiele inicjatyw duszpasterskich i gospodarczych. Przygotował uroczystości koronacji obrazu Matki Bożej Pocieszenia 4 września 1971 roku. Kontynuował podjętą przez swego poprzednika regotyzację kolegiaty. zabezpieczył ją przez położenia ramy żelbetonowej nad prezbiterium i dodanie skarp przyporowych, Jego staraniem odtworzono w prezbiterium pierwotne okna gotyckie, wewnątrz kościoła wymieniono całkowicie tynki. Odrestaurował gruntownie drewniane kościoły w Gaszynie i św. Barbary w Wieluniu, odbudował od fundamentów przylegający do kolegiaty budynek dawnego klasztoru augustiańskiego. Nieprzeciętny kapłan, świadomy swej wartości, o cechach przywódczych. Jego rady w dziedzinie ekonomiczno-finansowej chętnie słuchał Ks. Biskup Goliński, który też odznaczył Go godnością kanonika honorowego Kapituły Katedralnej w Częstochowie, Ks. Biskup Bareła wyniósł Go do godności prałata-prepozyta Kapituły Kolegiackiej w Wieluniu oraz wyjednał mu u Papieża Pawła VI godność prałata honorowego.
Zmarł 10 lutego 1989 roku”.
Koniec cytatu.

****

     W latach 70. XX wieku zaczęły krążyć wśród inteligencji sosnowieckiej legendarne raczej opowieści jakoby to na „Cmentarzu pekińskim”, odkryto takie miejsce, które skrywa zwłoki ponad 300 Polaków zamordowanych przez Niemców w okresie okupacji niemieckiej. Przekaz w formie plotkowej był o tyle ogólnikowy co mityczny, gdyż co jak co ale akurat ten cmentarz jest naszej rodzinie wprost doskonale znany i to jeszcze od czasów zaborów Rosji carskiej. Dlatego tę plotkę potraktowaliśmy zupełnie ulgowo, nawet nie zagłębiając się w jej szczegółowy przekaz. Dopiero w roku 1987 kupiłem w Katowicach książkę, którego redaktorem był pan profesor dr hab. Jan Kurtyka, w której już znacznie szczegółowo potraktowano ten temat 5/. Pan profesor pisze bowiem tak:

-„Ulica Feliksa Dzierżyńskiego – Płyta, na mogile zbiorowej, w której spoczywają zwłoki ponad 300 Polaków, obywateli miasta – więźniów sosnowieckich więzień, zamordowanych i zmarłych w latach II wojny światowej. Na płycie, ufundowanej w 1970 roku przez władze miejskie Sosnowca, umieszczono napis: – ‘Miejsce uświęcone krwią najlepszych synów miasta Sosnowca, poległym w walce o Polskę Ludową”. Koniec cytatu.

Tę dla wielu może nawet sensacyjną informację, potraktowałem jednak wówczas z pewnym ale jakże charakterystycznym przymrużeniem oka. Zawarte bowiem w przekazie stwierdzenie, o czym więcej poniżej, raczej nie miało charakteru merytorycznego, do tego jeszcze zgodnego z prawdą obiektywną. Z tym „Cmentarzem pekińskim” przecież nasza rodzina jest od wielu, wielu już lat ogromnie, ale to wprost ogromnie uczuciowo związana. Tak bardzo, że mam nawet obecnie kłopoty, gdy piszę ten artykuł, ubrać swoje uczucia w odpowiednie słowa. Bowiem ten malutki cmentarzyk, położony przez dziesiątki lat niemal w środku zalegających tam pól Gwarectwa „Hrabia Renard”, obok polowego lotniska wojskowego, znali już przecież moi dziadkowie i rodzice w czasach jeszcze zaborów Rosji carskiej. Zresztą bardzo często tam bywali, początkowo sami a później ze mną i z moim bratem. Na tym cmentarzu jest pochowana niemal cała moja rodzina z Osiedla Katarzyna (i nie tylko): dziadkowie, dwóch wujków, ciocia oraz moi rodzice: mama i ojciec. A w 2016 roku spoczął tam na zawsze też mój kuzyn. Na tym malutkim najbiedniejszym kiedyś sosnowieckim cmentarzu, z duszą romantyczną i polskim sumieniem, przypominającym malutkie cmentarze z dalekich kresów wschodnich, z okolic Słonima, Baranowicz, czy Puszczy Nalibockiej, dzisiaj zdecydowanie już jednak zatracającym swój charakterystyczny romantyczny urok, pochowano też bardzo wielu moich sąsiadów, przyjaciół i kolegów. Są tam między innymi też groby obrońcy Lwowa, byłych uczniów z mojego Liceum „Staszica” i Powstańcy Śląscy, itd. Na tym cmentarzu bywałem już z rodzicami w okresie okupacji niemieckiej, a później jeszcze tysiące, tysiące razy sam, a od 1963 roku z moją żoną oraz z synem. Oczywiście, że dzisiaj będąc już od lat 60. XX wieku mieszkańcem Katowic, i jako stary już ponad 81 lat człowiek, bywam tam już nie tak często jak to bywało kiedyś. Tym bardziej, iż w Katowicach na cmentarzu bogucickim też czeka na mnie moja żona – Renia – która nagle odeszła z tego świata w sierpniu 2017 roku oraz w Katowicach przy ulicy Sienkiewicza jej mamusia i tatuś – moja kochana teściowa i teść. Natomiast w Dąbrówce Małej jest jeszcze pochowana babcia mojej Reni, która też zapewne jest rada, gdy tam o lasce ale jednak każdego roku co jakiś czas docieram. Ilekroć jednak tylko na sosnowieckim „Cmentarzu pekińskim” jestem to odnoszę takie wrażenie, że poznaję każde drzewo, każdy kamień i każdy grób. A z wieloma z nich związane też polskie, jakże niekiedy pogmatwane historie. Niektóre tak niezwykłe, iż innym jak przypuszczam trudno w nie nawet byłoby uwierzyć.

Jednak do lat 70. XX wieku nigdy od nikogo nie słyszałem by w okresie okupacji niemieckiej na tym cmentarzu wykonywano wyroki śmierci na przywiezionych tu Polakach. Podobnie jak nigdy też nie słyszałem o masowych na tym cmentarzu pochówkach zamordowanych już wcześniej Polakach przez okupanta niemieckiego. Ta historia nie była też nigdy absolutnie znana naszej rodzinie do lat 70. XX wieku, kiedy to w Sosnowcu po raz pierwszy na ten temat pojawiły się te plotkowe informacje.

Moja mama, mająca przez lata wprost dogłębne kontakty w parafii nowosieleckiej, i to zarówno w malutkim wówczas kościółku, przy rzece Czarnej Przemszy, tuż przy Placu Tadeusza Kościuszki jak i w nowo wybudowanym kościele p.w. Niepokalanego Poczęcia NMP – też nigdy o tych sensacjach nie słyszała. Przecież w naszym mieszkaniu jeszcze w czasach okupacji niemieckiej bywał często ks. proboszcz Czesław Dróżdż, później ks. prałat, proboszcz kościoła p.w. Wniebowzięcia Matki Boskiej z Sosnowca. Mój ojciec znał też doskonale już od czasów okupacji niemieckiej do 1954 roku jednego z braci ks. prałata, gdyż w latach 50. XX wieku był jego zwierzchnikiem w księgowości w Hucie im. M. Buczka (dawna Huta Katarzyna). Wg jego wspomnień to ponoć przegadał z Nim całą niemal tematykę historyczną związaną z okupacją niemiecką w Sosnowcu. To były przecież wtedy takie krwawe, jeszcze z nie zaleczonymi ranami czasy, że o takich tematach mówiło się bardzo często. Z tego malutkiego, kościółka, co już wyżej zasygnalizowałem, znaliśmy też księdza, który w okresie okupacji niemieckiej był kapelanem żołnierzy Armii Krajowej. Czy kolejni grabarze i księża mogli tego niezwykłego jak na Sosnowiec przypadku zupełnie nie znać? Czy leśniczy może być aż tak zaślepiony, że nie dostrzega masowej złodziejskiej wycinki drzew rosnących w swoim nadzorowanym rejonie?

W tamtych latach moja mama znała wielu ludzi, którzy tak jak i ona, bardzo często już po nagłej śmierci mojego ojca (zmarł nagle w 1954 roku) odwiedzali też ten cmentarz. Nigdy jednak, ale to nigdy, od nikogo wtedy nie słyszała o opisywanych faktach. Takie masowe morderstwa, czy tylko pochówki na „Cmentarzu pekińskim”, już w pierwszych miesiącach po1945 roku byłyby w naszej nowosieleckiej parafii niebywałą sensacją. Tym bardzie, że ponoć dokonywał tego wyłącznie tylko okupant niemiecki.

Faktycznie, w okolicy narożnego cmentarnego parkanu, w roku 2009 odnaleźliśmy wreszcie z moją żoną Renią, tę opisywaną przez pana profesora Jana Kurytkę płytę pamiątkową. Tak jak pisał widniej na niej też ten enigmatyczny napis:– „MIEJSCE UŚWIĘCONE KRWIĄ NAJLEPSZYCH SYNÓW MIASTA SOSNOWCA POLEGŁYCH W WALCE 0 POLSKĘ LUDOWĄ”.[Zdjęcie autora z 2009 roku. „Cmentarz pekiński”. Ponoć miejsce pochówku ponad 300 zamordowanych Polaków.]

Napis umieszczony na płycie jest dziwny, szczególnie, gdy jest mowa o Polsce Ludowej oraz gdy wymienia się tylko „SYNÓW MIASTA SOSNOWCA”, natomiast o „CÓRKACH MIASTA SOSNOWCA” całkowicie się zapomina. Czyżby w tym przypadku morderstwa dotyczyły tylko samych mężczyzn. To po pierwsze, a po drugie. Czy w okresie okupacji niemieckiej byli już faktycznie tacy Polacy, którzy już znali przyszły ustrój i nazwę okrojonej II Rzeczpospolitej Polski. Wszak tej nazwy to wówczas nawet nie mogli znać legendarni Przywódcy Podziemnego Państwa Polskiego oraz cały trzon wyższego dowództwa Armii Krajowej, podobnie jak przywództwo organizacji komunistycznych. O szarych Polakach to nawet już nie wspominam. Moja żona i ja potraktowaliśmy więc tę płytę jako wyłącznie tylko symboliczną i kolejną już w Sosnowcu tablicę pamięci. Tym razem jednak już poświęconą poległym bojownikom o władzę ludową, czyli członkom Milicji Obywatelskiej i Urzędu Bezpieczeństwa Państwowego oraz bliżej nieokreślonym osobom partyjnym z Polskiej Partii Socjalistycznej i Polskiej Partii Robotniczej. Przypuszczam, że w tym konkretnym przypadku treść tej tablicy podobnie odczytują też inni sosnowiczanie, którzy odwiedzają na tym cmentarzu groby swoich bliskich. Pytań oczywiście jest jeszcze wiele. Niezaprzeczalnym faktem pozostaje jednak to, że w Sosnowcu, czy w Zagłębiu Dąbrowskim, a nawet w takiej wielkiej Aglomeracji Górnośląskiej, taki masowy pochówek, czy mord Polaków, z okresu II wojny światowej jest historycznym ewenementem. Pozostaje jednak podstawowe pytanie. O ile to wszystko jest naprawdę faktem, to dlaczego dalej na tym krwawym miejscu pozostaje tylko taka enigmatyczna płyta? Do tego jeszcze jakby wstydliwie zasłonięta rozrastającymi się z roku na rok, iglakami. Dlaczego na litość Boską nie stawia się tam kilkumetrowego krzyża z odpowiednim czytelnym napisem? Tym bardziej, że w Sosnowcu, po 1945 roku zawieszono już wiele kosztownych pamiątkowych i czytelnych tablic, zarówno pisarzom jak i artystom, czy nawet celebrytom. O wniesionym w czasach PRL wyjątkowo kosztownym pomniku Czynu Rewolucyjnego na dawnych terenach ogrodniczo – warzywnych państwa Dietlów (dzisiaj teren Parku Sieleckiego od strony ulicy 3 Maja) to już nawet nie wspominam.

Skoro jednak to wszystko jest prawdą, że faktycznie pochowano tam aż ponad 300 Polaków, to odpowiednie miejskie władze wraz z IPN (wszak to dla sosnowieckiego i wojewódzkiego IPN powinna być nie lada sensacja), powinny dokonać tam jak najrychlej, rzeczowej ekshumacji i godnego później ich pochówku. Wszak przynajmniej choć tyle jesteśmy tego chyba winni naszym braciom, a może i siostrom, zakopanym w tym jednym bezimiennym dole śmierci. Tym bardziej, że o zbrodni tej oficjalnie się informuje w “Ewidencji miejsc pamięci województwa śląskiego”, pod numerem 38/14 z wpisem Mogiła zbiorowa wojenna 300 Polaków, obywateli miasta, więźniów sosnowieckich więzień, zamordowanych i zmarłych w latach II Wojny Światowej” 6/.

………………………………………………………..

Publikacje i przypisy:

1 – Do roku 1902 tereny Parku Renardowskiego (obecnego Parku Sieleckiego) sięgały aż do samej uliczki Browarnej w Nowym Sielcu. Integralną wówczas częścią parku w tej nadrzecznej okolicy, a raczej wizytówką Towarzystwa „Hrabia Renard” była stojąca tu pijalnia piwa. Pijalnia była zlokalizowana w dwóch uroczych budynkach pod względem wystroju architektonicznego, czyli w późniejszej kaplicy, a następnie kościółku parafialnym i w budynku obecnej plebani. Jednak już w roku 1903 na wniosek L. Mauvego i za zgodą Towarzystwa „Hrabia Renard” oddano władzom kościelnym około 1 hektara terenu parku wraz ze stojącymi już tam wyżej wymienionymi dwoma bryłami budowlanymi. L. Mauve kierując się jednak zawsze w takich przypadkach zasadami komercji, początkowo te dwa budynki jednak tylko wydzierżawia za opłatą roczną w kwocie –1842 ruble. Prawdopodobnie więc, wbrew obecnym przekazom historycznym, to obrzędy kościelne w kaplicy jednak się już odbywały i to znacznie wcześniej, a nie dopiero od 1905 roku jak to obecnie w różnych publikacjach się sugeruje. Możliwe jednak, że przez pewien okres czasu ceremonie kościelne odbywały się tylko w zawężonej formie (jakiej?), zanim nie dostosowano wnętrz pijalni piwa do potrzeb liturgii chrześcijańskiej. Szczególnie dotyczy to wnętrz budynku przeznaczonego na kaplicę kościelno – parafialną oraz zanim nie postawiono też na jego szczycie wieżyczki z krzyżem. Bowiem na starym jeszcze zdjęciu z 1901 roku (Dariusz Kmiotek, „SOSNOWIEC – SPACEROWNIK HISTORYCZNY”, wyd. DIKAPPA 2011, s. 222), na którym utrwalona został jeszcze dawna renardowska piwiarnia, to jednak w zasadzie brak jest wieżyczki z krzyżem. Bowiem zbyt wyraźnie widać, iż sama wieżyczka na prezentowanym zdjęciu w tym wydaniu książkowo – albumowym została dopiero później dorysowana, do tego jeszcze niezbyt perfekcyjnie.

[Rysunek autora. Dawne dwa pomieszczenia pijalni piwa. Po lewej już kaplica – kościółek parafialny, a po prawej budynek plebani.]

Jeszcze więcej na ten temat informacji i starych zdjęć w moich artykułach o Nowym Sielcu. Opublikowanych na mojej stronie internetowej oraz na portalu internetowym – 41-200.pl Sosnowiec dobry adres – Wydarzenia, ciekawostki, historia…, którego redaktorem naczelnym jest Pan Paweł Ptak.

2 – Już jednak po kilku miesiącach budowlana winda przez nieznane mi osoby została najpierw całkowicie zdekompletowana, a następnie przeniesiona w pobliże murów kościoła, ale od strony rzeki Czarnej Przemszy. Porzucono ją pod gołą chmurką, zaledwie kilka metrów od murów kościoła. W charakterystycznym miejscu, bowiem tam gdzie wiodły już wtedy dwie ceglaste zabudowane i strome sztolnie do ogromnej niewykończonej jeszcze wtedy katakumby, nad którą miał być ponoć postawiony główny ołtarz kościelny. Tam na placu kościelnym jako złom będzie jeszcze leżała do lat 50. XX wieku. Prawie taka sama będzie jednak ponownie uruchomiona w tym samym miejscu jak poprzednia, już pod koniec lat 40. XX w. gdy zapadnie już ostateczna decyzja o wykończeniu kościoła pw. Niepokalanego Poczęcia NMP.

3 – Już znacznie później, bowiem po kilu tygodniach, okazało się, że byli to pracownicy zatrudnieni w organizacji niemieckiej Todt.

Organizacja Todt (z niem. Organisation Todt, OT) – została utworzona w 1938 w Niemczech. Jej zadaniem była budowa obiektów wojskowych. Nazwę przyjęto od jej kierownika – Fritza Todta. W jej skład wchodziły zarówno budowlane firmy prywatne jak i państwowe. Początkowo zatrudniano tylko Niemców. Tych, którzy byli niezdolni do odbycia służby wojskowej jak również przedpoborowych. Po 1939 roku zatrudniono już jednak głównie tylko przymusowych robotników jak również inżynierów z okupowanych krajów.

4Więcej na ten temat w moim artykule – „UNICESTWIONE OSIEDLA”. Artykuł jest dostępny naportalu internetowym – 41 -200.pl Sosnowiec dobry adres – Wydarzenia, ciekawostki, historia… w rubryce „We wspomnieniach Janusza Maszczyka”…, a którego redaktorem naczelnym jest Pan Paweł Ptak.

5Jan Kurtyka, „Upamiętnienie miejsc walk o społeczne i narodowe wyzwolenie w województwie katowickim”, wyd. Śląski Instytut naukowy, Katowice 1986, s. 204.

6 – Informacja jest dostępna na forach internetowych.

7 – Wspomnienia własne

Jeszcze raz bardzo, ale to bardzo serdecznie dziękuję Panu Arturowi Binkowskiemu za przekazanie tak cennych informacji o jego stryjku księdzu – Edwardzie Banaszkiewiczu. Dziękuję też za przesłane zdjęcie księdza E. Banszkiewicza.

Uprzejmie przypominam, że wszystkie artykułu autora jak do tej pory są publikowane bezinteresownie. Z tego tytułu nie korzystałem więc dotąd nigdy i nie czerpię też nadal żadnych korzyści materialnych, ani też innych jakichkolwiek profitów, poza satysfakcją autorską.

Wszelkie prawa zastrzeżone.

 

KATOWICE, STYCZEŃ 2019 ROK

 

                                                                                                                                             JANUSZ MASZCZYK

Bear