Janusz Maszczyk: Niezwykłe karty historii Władysława Piotra Mazura

“Gdzie są ich groby, Polsko? A gdzie ich nie ma!

Ty wiesz najlepiej – i Bóg wie na niebie”.

                              Artur Oppman.

[Źródło: fb/Sosnowiec Archiwum.

Lata 30. XX wieku. Na wprost, poza rzecznym mostem – sielecki Wawel, a prawej stronie dawne Państwowe Seminarium Nauczycielskie Męskie im. Adama Mickiewicza.]

Nazwisko i czyny pana Władysława Mazura – jak już w trzech moich artykułach wspominałemsą w Sosnowcu raczej szerszemu ogółowi społeczeństwa zupełnie nieznane, nawet w gronie w ostatnich piętnastu latach emerytowanych już nauczycieli, a tym bardziej wśród obecnej kadry praktykującej w tym pięknym zawodzie nauczycielskim1/. To bowiem już pokolenie sosnowieckich seminaryjnych nauczycieli, które go jeszcze osobiście znało, a nawet jemu wiele w życiu zawodowym też zawdzięczało, już dawno odeszło z tego świata. Gdyby więc nie przekazy rodzinne, to również i autor tej publikacji by tej postaci absolutnie nie kojarzył z sosnowieckim szkolnictwem. Tym bardziej więc nieznane są w Sosnowcu losy jego syna, pana Władysława Piotra Mazura. Też niezwykle patriotyczne i wielowątkowe tak jak jego ojca i jak wielu też jeszcze innych z Sosnowca polskich patriotów. Jestem jednak w kłopocie i nieukontentowany, gdyż podejmuję się opisać historię człowieka, o którym w zasadzie dotychczas nic nie wiedziałem. Bowiem dopiero w ostatnim czasie pozyskałem od jego córki, pani Ediny Mazur Alavi jego osobiste niezwykle jednak w skróconej formie wspomnienia, poszerzone przez frontowego przyjaciela, pana Sławomira Kwiatkowskiego.

Wspomnienia dotyczące naszego bohatera zaczynają się niczym piękna i bajkowa polska opowieść. Przyszedł bowiem na świat latem 24 sierpnia 1921 roku w dawnym jeszcze uroczym galicyjskim miasteczku w Starym Sączu. W dniu Świętego Bartłomieja, gdy Ojczyzna nasza była już wówczas wolnym, niepodległym i suwerennym krajem. Tradycyjnie więc jak to wówczas w wielu rejonach naszej Ojczyzny bywało, jego rodzice i chrzestni tym właśnie, a nie innym imieniem mieli go w trakcie chrztu ponoć ozdobić. Już jednak w drodze do kościoła, czy nawet w samym już kościele, coś się w tym zacnym towarzystwie jednak takiego stało, że w trakcie już samej kościelnej ceremonii chrztu podano ponoć księdzu przez pomyłkę imię jego ojca, czyli Władysław. W ten oto prosty sposób narodził się Władysław Piotr Mazur. Z tym, iż cała ponoć jego rodzina i bliscy oraz wszyscy znajomi nazywali go za życia po prostu tylko „Bartkiem”, czy „Bartoszem” i tak już pozostało nawet do dzisiaj, nawet jeszcze po jego śmierci.

Pan Bartek Mazur, bo takim imieniem będę raczej w dalszej części tego artykułu tylko operował, prawdopodobnie przybył do Sosnowca wraz z ojcem i mamą jeszcze w 1921 roku. Co do tych przypuszczeń to jednak nie mam stuprocentowej pewności. Całkiem bowiem możliwe, że najpierw przybył tu jego ojciec – pan Władysław Mazur – by najpierw rozeznać sprawę swego zatrudnienia i znalezienia mieszkania, a dopiero później wraz z mamą zadomowił się tu też pan Bartek. W każdym razie dorastał u boku swoich rodziców w Sosnowcu w atmosferze nauczycielskiej, niezwykle też patriotycznej. Z tym, iż ogromny wpływ na dalsze jego tułacze losy wywarł chyba jednak jego ojciec. Tutaj też w Sosnowcu zdał maturę. Jednak w swych wspomnieniach nie podaje kiedy i w której placówce dydaktycznej to nastąpiło. Podobnie jak nie podaje dokładnego miejsca zamieszkania. Według autora, z dużą dozą prawdopodobieństwa miejscem rodzinnego zamieszkania mógł być budynek dawnego Państwowego Seminarium Nauczycielskiego Żeńskiego im. Marii Konopnickiej, który w pierwszych latach funkcjonowania tej placówki dydaktycznej był usytuowany też w Sielcu, po drugiej stronie Seminarium Męskiego. Ten budynek już obecnie jednak nie istniej.

W swych wspomnieniach twierdzi, że po zajęciu Sosnowca przez Niemców 4 września 1939 roku nie podjął się z premedytacją działalności konspiracyjnej tylko dlatego, gdyż „dostrzegał ujemny dla nas (przyp. autora: dla Polaków z Sosnowca) bilans strat: za jednego zabitego Niemca rozstrzeliwano u nas 10. lub nawet więcej zakładników”. Koniec cytatu2/. W tym czasie jego ojciec, pan Władysław Mazur już został zaaresztowany przez Niemców i następnie zamęczony śmiertelnie w obozie koncentracyjnym Mathausen – Gusen (listopad 1940). W każdym razie życia pozbawiono go w kamieniołomach w Guzen, natomiast w Mathusen został w krematorium spalony. W Sosnowcu po tej rodzinnej tragedii przy życiu pozostała więc tylko panu Bartoszowi starsza już wiekiem jego mama i blisko uczuciowo z nim związana nieznana nam jednak sosnowiczanka.

Mimo nieuniknionych w takim przypadku skrupułów natury moralnej – jak wspomina – zdecydowanie jednak podjął się opuszczenia Sosnowca, by poprzez Węgry, okrężną dalszą drogą dotrzeć do Francji, gdzie już wówczas uformowane były polskie siły zbrojne na uchodźstwie, pod dowództwem gen. Władysława Sikorskiego3/. Zanim jednak definitywnie zapadła decyzja o wyjeździe do tego kraju, to Francja już w tym czasie poniosła sromotną klęskę. A wizytówką tej nieprzewidywalnej i nieprawdopodobnej klęski były znane nam Polakom z historii zawarte wspólne kapitulacyjne niezwykłe porozumienia4/.

W 1941 roku, mając już za sobą prawie 20. lat życia podejmuje więc kolejną życiową decyzję – uczestnictwa jako żołnierz w polskich siłach zbrojnych na zachodzie. Plan dotarcia do celu był w zasadzie prosty i jak pisze „zarazem też zuchwały”. Miał bowiem zamiar – „pojechać nocnym pociągiem z Sosnowca do Wiednia, następnie myląc ślady do Monachium, aż wreszcie w okolice Schaffhausen, skąd już blisko do szwajcarskiej granicy. Liczyłem, że w wolnej i neutralnej Szwajcarii polska placówka konsularna umożliwi dostanie się do Anglii”.

Przed samym wyjazdem z Sosnowca w swe nieprawdopodobne i niezwykle ryzykowne plany wtajemnicza jeszcze swoich dwóch kolegów, też mieszkańców z Sosnowca: panów: Wieśka Niesiołowskiego i Władka Łukasiewicza. Tamci jednak, w przeciwieństwie do niego, nie mają absolutnie zamiaru walczyć za wolną Polskę w formacjach WP, tylko pragną już poza granicą podjąć i ukończyć studia. W tym przypadku dzieląc się informacjami z kolegami dopisuje mu jednak ogromne szczęście, gdyż w zasadzie łamiąc elementarne zasady okupacyjnej tajności decyzji, nie natrafia jednak na kapusiów, jak to bywało wtedy w wielu podobnych przypadkach. Pan Bartek w tym konkretnym przypadku – jak się okazuje – dla sosnowieckich kompanów był bowiem prawdziwym zbawieniem. W przeciwieństwie bowiem do nich on znał doskonale język niemiecki, co na takim długim i niebezpiecznym szlaku komunikacyjnym, do tego jeszcze przebiegającym poprzez ogromne obszary III Rzeszy Niemieckiej, wręcz wrogo i obsesyjnie wtedy nastawionym do Polaków hitlerowskim kraju – spełniał więc rolę niczym zawodowy utajniony kurier Podziemnego Państwa Polskiego. On z kolei – jak to wspomina – potraktował ich zgodę na tę daleką i niebezpieczną oraz niezwykle ryzykowną podróż, jako formę towarzystwa, aby w trakcie „podróży nie zatracić pogody ducha i otuchy”.

Strony: 1 2 3

Bear