Janusz Maszczyk: Koszykarze z “Rurkowni Huldczyńskiego”

[Rysunek autorstwa Janusza Maszczyka. Czasy zaborów Rosji carskiej. Końcowe fragmenty dawnej uliczki Nowopogońskiej utrwalone od strony wiaduktu dawnej Kolei Warszawsko – Wiedeńskiej.]

W zasadzie poza zakodowanymi wspomnieniami przez starsze, ale malutkie pokoleniowo już grono pasjonatów Sosnowca, to pamięć po dawnym Kole Sportowym „Stal” przy Hucie „Sosnowiec” już do naszych czasów jednak nie przetrwała. Niekiedy tylko w przekazach historycznych pojawiają się wspomnienia, jednak iluzoryczne o posmaku legendarno bajkowym. Autor więc jako były koszykarz wyczynowy z tego właśnie koła sportowego przypomni wspomnienia o charakterze obiektywnym. oczywiście z uwagi na ograniczony charakter publikacji tego artykułu, będą to jednak tylko przekazy w formie niezwykle uproszczonej.

Pierwsze miesiące, a nawet jeszcze kilka lat po 1945 roku są okresem gdy ocalała z pogromu i terroru niemieckiego ludność Sosnowca jeszcze leczy niezagojone rany. Niektóre osoby z pokolenia okupacyjnego, w tym i autor, które przeżyły ten dla nas krwawy horror, tych psychicznych ran nie zaleczą prawdopodobnie jednak nigdy. Bowiem dalej, aż do swej śmierci te makabryczne wspomnienia będą boleśnie dołować i jątrzyć pookupacyjną psychikę oraz zatruwać skołataną duszę. Każda wojna, a później okupacja, niosła dla nas taki potworny ogrom nieszczęść i cierpień oraz zadała też śmierć aż tak wielu ludziom z naszego otoczenia, że mimo woli powoduje u tych, którzy ocaleli z tego piekła okupacyjnego trwałą deformację w ich psychice. Jakby tych wymienionych w skrócie nieszczęść było jednak ciągle za mało, to również od 1945 do 1956 roku społeczeństwo polskie przeżywa dalej okres wyjątkowego bezprawia. Dalsze okresy, po 1956 roku do 1988 roku, będą już bardziej znośne, przynajmniej dla większej części społeczeństwa. Prawdziwa jednak wolna i niepodległa Polska zawita tu dopiero w 1989 roku. Władze państwowe po 1945 roku wbrew temu co przynosi każdy ranek obudzonym ze snu Polakom robią więc wszystko, by nie tylko polskie społeczeństwo, ale i zagranica postrzegała RP1/, a od 1953 r. też PRL jako normalne, i w pełni już wolne i niepodległe oraz suwerenne oraz oparte na europejskich zasadach demokratycznych państwo. Jednym z propagandowych i nagłaśnianych wtedy w kraju haseł staje się więc, na niespotykaną dotąd skalę propagowanie wśród społeczeństwa wszelkiego typu rekreacji i sportu wyczynowego. Aby więc dalej już po 1945 roku nie podgrzewać i tak już napiętej sytuacji i nastrojów antykomunistycznych wśród dźwigającego się dopiero co z kolan okupacji niemieckiej zabiedzonego społeczeństwa, to władze Sosnowca starają się stworzyć pozytywny klimat i niezakłamane wrażenie wśród mieszkańców z Sosnowca, że zmiany wbrew temu co społeczeństwo faktycznie widzi gołym okiem, to jednak idą w dobrym i to jeszcze demokratycznym kierunku.

****

Podobno dzieci w trakcie okupacji dojrzewają jednak umysłowo i psychicznie znacznie wcześniej, niż w czasach pokoju. W 1945 roku miałem zaledwie osiem lat, według jednak mojej rodziny, jak zawsze podkreślano, aż osiem lat, i wiecznie też szeroko otwarte oczy, których nie potrafiłem spokojnie i na zawołanie zamknąć. Przypominam więc sobie, że przy Hucie Sosnowiec, czyli w dawnej „Rurkowni Huldczyńskiego” już w 1946 roku powstało dwusekcyjne koło sportowe: siatkówki i koszykówki męskiej2/.

O ile mnie pamięć nie zawodzi to już w 1946 lub najdalej jednak wiosną w 1947 roku do Sosnowca na Pogoń, zostają więc zaproszeni koszykarze i siatkarze z Warszawy z Wojskowego Klubu Sportowego „Lotnik”. Głównym celem tej nagłośnionej wtedy imprezy było rozegranie towarzyskiego spotkania z nowo dopiero co powstałymi sekcjami sportowymi przy Hucie „Sosnowiec”. Drugim celem, zgodnym zresztą z ówczesną „linią i wytycznymi dwóch komunistycznych partii – PPR i PPS” zapewne też było zaserwowanie zatrudnionym w hucie i mieszkającym w okolicy ludziom – wolnej od sporów politycznych rozrywki. Dopiero kilka lat później dowiedziałem się od znajomych z Huty „Sosnowiec”, że inicjatorami tego spotkania byli faktycznie działacze z komunistycznych partii Podstawowych Organizacji Partyjnych PPR i PPS, a tylko wykonawcą podjętych przez nich decyzji, była administracja ówczesnej już Huty „Sosnowiec”. Te zalecenia partyjne i administracyjne, dyrekcja Huty „Sosnowiec”z kolei zleciła, pracownikowi tej fabryki,kierownikowi sekcji koszykówki i siatkówki panu Ludwikowi Plebankowi.

Pan Ludwik Plebanek, zarazem imiennik mojego ojca – Ludwika Maszczyka – był już wówczas postacią doskonale znaną naszej rodzinie, szczególnie jednak mojemu ojcu. Człowiek – jak mawiała to moja mama i ojciec – o wielkiej patriotycznej duszy i gorącym polskim sercu, były żołnierz Armii Krajowej, brat legendarnego Józefa Plebanka, dawnego, przedwojennego jeszcze etatowego pracownika Wywiadu Sztabu Generalnego WP i zasłużonego też w bojach o przyłączenie do Polski Górnego Śląsk3/.

****

To sparingowe spotkanie koszykarzy i siatkarzy zostało wtedy rozegrane na klepiskowym jeszcze wtedy boisku Huty „Sosnowiec”, o czym znacznie więcej poniżej. Jednym z zawodników – siatkarzy i koszykarzy – był wówczas jeszcze młodziutki nasz sąsiad z Placu Tadeusza Kościuszki, pan Janusz K. O jego zagubieniu się w czasach okupacji niemieckiej dowiedziałem się od mojego ojca dopiero znacznie później. Możliwe, że gdybym o tych szczegółach wiedział wcześniej, to sparingowe sportowe spotkanie tych dwóch drużyn potraktowałbym wtedy z przymrużeniem oka. Obecnie już w te sprawy nawet się nie zagłębiam. Po prostu. Po tylu latach od tamtych okupacyjnych wydarzeń dokonała się bowiem w mojej psychice taka zmiana sposobu myślenia i percepcji znaczeń, że wyzwoliłem w swojej duszy – akt pełnego przebaczenia. Natomiast w tamtych jeszcze pierwszych powojennych latach,ze względu na jego obecność wśród siatkarzy i koszykarzy w dużym stopniu zawdzięczam więc nie tylko swe kibicowanie i oklaskiwanie tego niezwykłego dla mnie wtedy spotkania, ale i samo też zauroczenie się, szczególnie jednak grą w koszykówkę.

Tego Pana pozostała trzyosobowa rodzina: ojciec, mama i brat Leszek, już od lat międzywojennych mieszkała na drugim piętrze, w środkowym sąsiednim bloku Urzędniczego Osiedla Mieszkaniowego. Ten Pan wielokrotnie kibicował nam ze swojego okna, kiedy jako jeszcze dzieciaki graliśmy na podwórku szmacianką w pikę nożną. Zresztą z tą rodziną byliśmy przecież zaprzyjaźnieni i to od wielu, wielu już lat. Bowiem z jego ojcem, mój z kolei ojciec, już pracował w tym samym biurze w „Rurkowni Huldczyńskiego” jeszcze za czasów – jak zawsze mawiał – wolnej Polski, II Rzeczypospolitej i utrzymywał z nim zawsze wprost wzorowe stosunki przyjacielskie. Ja z kolei jako jeszcze dzieciak, podczas okupacji niemieckiej, uczestniczyłem w przykrej uroczystości żałobnej, gdy chowano jego ojca, który jako jeszcze młody i uśmiechnięty człowiek jest widoczny na poniższym zdjęciu. Z kolei pana Janusza K. widywałem jeszcze służbowo w Hucie im. M. Buczka (dawna Huta „Sosnowiec”), w latach 70. XX w., gdy już ja wtedy byłem szefem ogólnokrajowej Delegatury Zjednoczenia Przemysłu Metalowego „TASKO” w Katowicach. Starszego z kolei, jego brata, pana Leszka, też doskonale znałem, tak jak i moja rodzina. Jednak już po 1945 roku całkowicie utraciłem z nim jakikolwiek kontakt. Z państwem K., zresztą o tyle jeszcze byliśmy bliżej zaprzyjaźnieni, gdyż nawet przez jakiś czas podczas okupacji niemieckiej, byliśmy sąsiadami na ogródkach pracowniczych, które wtedy jednak zalegały w pobliżu „Białych Domów”, dosłownie na styku z Osiedlem Robotniczym „Rurkowni Huldczyńskiego”, obok dzisiejszych basenów kąpielowych w Nowym Sielcu, gdzie też wtedy wspólnie spędzaliśmy wiele czasu. Przypominam nawet sobie, że już wtedy jako jeszcze dziecko, za zgodą tej zacnej rodziny, głównie niezwykle życzliwej ich mamy (imię?), wdrapywałem się na szczyt wielkiej gruszy, by pozyskać najpiękniejsze soczyste okazy, jakie rodziło w ich ogródku to cudowne dla mnie wtedy drzewo. Te dziecięce okupacyjne chwile i bezinteresownie darowane pachnące i soczyste grusze, gdy całymi dniami z głodu drżał mój żołądek, po latach wspominam z ogromną więc sentymentalną nostalgią i romantycznym autentycznym wprost wzruszeniem.

[Powyższe zdjęcie ze zbiorów autora (lata 30. II Rzeczypospolitej  Polski). Urzędnicy z „Rurkowni Huldczyńskiego” z Biura Rachuby. Od lewej pierwszy siedzi pan K. (imię?), ojciec pana Janusza i Leszka. Drugi od lewej stoi mój ojciec, Ludwik Maszczyk.]

Powracając jednak do tematyki sportowej. Jak już wyżej wspominałem uroczystość sportową miały ozdobić rozegrane towarzyskie mecze zarówno męskiej siatkówki jak i koszykówki. Siatkarze z obydwu drużyn, poza pięknymi niewidzianymi dotąd kolorowymi strojami, absolutnie mi jednak wtedy swą wirtuozerią i grą nie zaimponowali, gdyż sprawiali nieodparte wrażenie, jakby to spotkanie potraktowali w formie typowo szkolnej, a nawet i wybitnie zabawowej. To nie była więc wtedy absolutnie wyczynowa siatkówka, jaka już wówczas dominowała w kraju. Przynajmniej jaką już wówczas można było ujrzeć w kilku dużych polskich miastach. Natomiast zauroczyło mnie niezwykłe dynamiczne, pełne ekspresyjnych i nieznanych mi dotąd popisów oraz finezyjnych zagrywek koszykarskie spotkanie. W którym, ku memu rozczarowaniu i wielkiej goryczy, jednak wtedy brylowali przyjezdni koszykarze z tego warszawskiego wojskowego klubu sportowego. Ogromne też wtedy poruszenie wśród widzów wywarły koszykarskie, podobnie jak i siatkarskie stroje w jakie odziani byli warszawscy sportowcy i kierujący ich grą trenerzy. Dominowały bowiem na boisku niespotykane dotąd jeszcze w Sosnowcu piękne wełniane kolorowe, wzorzyste owerole (dresy) i gustownie skrojone oraz pełne soczystych kolorów i numerów koszulki i spodenki. Prawdziwe jednak zaciekawienie, a nawet wręcz sensację wśród licznie zgromadzonych widzów wzbudzili szczególnie jednak sami sędziowie warszawscy, niewidziani dotąd w Sosnowcu w takich nietypowych strojach, gdyż prowadzili spotkanie nie tylko odziani w niezwykle barwne owerole, ale nawet z zapiętymi wojskowymi pasami i dopiętymi doń futerałami skórkowymi, z których dyskretnie wystawały też jeszcze rękojeści pistoletów wojskowych.Jeszcze wtedy absolutnie nie miałem pojęcia, że już niebawem, bowiem już za kilkanaście miesięcy również ja stoczę z nimi boje, o czym już jednak więcej w dalszej części tego artykułu.

****

Do profesjonalnej wyczynowej koszykówki, po raz pierwszy trafiłem, gdzieś w 1949, lub w 1950 roku, grając jeszcze wtedy na przemian w siatkówkę w jednosekcyjnym klubie sportowym przy Hucie im. M. Buczka, a w dawnej Hucie „Katarzyna”. Dzisiaj niestety ale już nie pamiętam jak brzmiała wtedy oficjalnie nazwa tego katarzyńskiego jednosekcyjnego klubu sportowego. Wtedy przy Hucie „Sosnowiec” już tylko funkcjonowała sekcja koszykówki męskiej i za kilkanaście miesięcy w formie raczej relaksowej sekcja ping ponga. W każdym razie w drugiej połowie lat 50. XX w. przy Hucie „Sosnowiec” pozostały już dosłownie tylko te dwie sekcje. Bardzo ożywiona i oficjalnie uczestnicząca we wszystkich rozgrywkach w Podokręgu Zagłębia Dąbrowskiego Klasy B, sekcja męskiej koszykówki, a z kolei sekcja ping ponga, wiecznie tylko trenowała, szlifując swoją formę, w jednym z wielkich salonów pogońskiego Kasyna, przy Placu Tadeusza Kościuszki. Tę sekcję określano wtedy popularnie niezwykle enigmatycznie. Jakoby była dopiero na dorobku, a wilcze kły przy stole ping ponga to dopiero wtedy pokaże jak nabierze już odpowiedniego wyczynowego szlifu. Jak pamiętam to tego sportowego wyczynu jednak nigdy nie osiągnęła, gdyż zawodnicy, głównie młodzieńcy spoza Huty „Sosnowiec” podobnie jak i zawodniczki – urzędniczki z dawnej Huty „Katarzyna” (dwie z Działu Rachuby) raczej ping pong traktowały zawsze jako formę spotkań towarzyskich i niekończących się zabaw relaksowych. Korzystały natomiast za każdym razem ochoczo i bezpardonowo oraz przy każdej okazji z całodniowych, lub nawet kilkudniowych zwolnień z pracy zawodowej. Te bezpardonowe zjawiska wykorzystywania wówczas przez niektórych sportowców innych pracowników w zakładach pracy, poznałem dopiero głębiej wtedy, gdy mojego ojca – Ludwika Maszczyka – za obronę wiszącego na biurowej ścianie malutkiego krzyżyka z Jezusem Chrystusem, dyscyplinarnie przeniesiono z Huty „Sosnowiec”, do dawnej Huty „Katarzyna”. Nota bene krzyżyka, który na tej ścianie biurowej wisiał już od II Rzeczypospolitej Polski, poprzez całą okupację niemiecką aż do końcowych lat 40. XX wieku. W tym nowym zakładzie pracy jednak wbrew zdrowemu rozsądkowi i logice, po pewnym czasie został jednak awansowany na kierownika Biura Rachuby. Pamiętam więc doskonale takie dni jak wielokrotnie już skrajnie przemęczony pracą biurową wreszcie docierał do naszego mieszkania przy Placu Tadeusza Kościuszki. Wtedy to narzekał, iż ilekroć tylko kopertuje wypłatę dla całej kilkutysięcznej hutniczej załogi dla dwóch zakładów pracy: – dawnej Huty „Katarzyna” i Rurkowni Huldczyńskiego”, to te dwie fanki gry w ping ponga, zawsze korzystają ze specjalnej ulgi zwolnienia od wykonywanej pracy biurowej. W tej sytuacji cały ciężar pracy i oczywiście też odpowiedzialności spoczywał wtedy tylko na jego głowie. A były to przecież jeszcze lata stalinowskie, gdzie drobne nawet uchybienia traktowano jako sabotaż. Natomiast te dwie modnisie za każdym ponoć razem pokazywały wtedy mojemu ojcu stosowny glejt pisemny Podstawowej Organizacji Partyjnej PZPR z Huty im. M. Buczka, który usprawiedliwiał ich nieobecność w tym dniu w pracy biurowej.

[Zdjęcie ze zbiorów autora z lat 50. XX w. Dawne Kasyno, zwane już wtedy Świetlicą na Mieszkaniowym Osiedlu Urzędniczym Huty „Sosnowiec” przy Placu Tadeusza Kościuszki. Jeden z dużych lśniących salonów (za plecami grających drugi salon, jeszcze bardziej rozległy, a po prawej stronie drzwi wiodące do głównego korytarza.

Na zdjęciu utrwalono pomieszczenie i stół do gry w ping ponga, gdzie trenowały wyżej wymienione zawodniczki i zawodnicy. W ramach relaksu gra w ping ponga Janusz Maszczyk, a po prawej koszykarz i piłkarz ręczny z KS. „Włókniarz” – przyjaciel z Placu Tadeusza Kościuszki – Adam Zajaś.

Korzystając z okazji kilka słów. Adaś był niezwykle uzdolnionym osobnikiem pod względem ruchowym. Poza tym – inteligentny, kulturalny i życzliwy, niezwykle przyjacielsko usposobiony. Mogłem na nim zawsze bezapelacyjnie polegać, dosłownie jak na przysłowiowym Zawiszy. Ukończył Technikum Hutnicze – Huty „Sosnowiec” w okolicy ulicy Rybnej (dawny barak szkolny stoi jeszcze tam do dzisiaj). Wspominam Go, tak jak wielu też innych moich przyjaciół z Placu Tadeusza Kościuszki z niezwykłym wprost romantycznym sentymentem. Adaś zmarł nagle jakieś kilkadziesiąt lat temu. Zmarli też niemal już wszyscy inni moi dawni podwórkowi przyjaciele.]

****

W tym czasie jeszcze absolutnie nie znałem struktury organizacyjnej tego hutniczego klubu sportowego. Mówiąc prawdę to nawet nad tym zagadnieniem się wtedy zbytnio nie zastanawiałem. Dopiero kilka lat później w wyniku łańcuszkowych tajemniczych przekazów do ucha okazało się, że zgodnie zaleceniami administracyjnymi i zapewne też partyjnymi, Klub Sportowy „Stal”, który swą stałą siedzibę już wtedy miał na Pogoni, przy Alejach J. Mireckiego dokonał podziału swych sekcji i utworzono też wtedy przy Hucie „Sosnowiec” filię tego klubu. W postaci jednak nie klubu sportowego, ale Koła Sportowego „Stal”. Świadczy o tym przechowany w moich zbiorach domowych unikatowy oryginalny dokument, którego kserokopię z 20 stycznia 1956 roku poniżej prezentuję.

Właściwie to jednak nigdy wtedy nie poznałem niuansów statutowych tego hutniczego koła sportowego. Na pewno w skróconej i zakamuflowanej formie, jak to w tamtych powojennych latach najczęściej bywało, jakiś oficjalny i konkretny dokument jednak musiał istnieć, by klub mógł prawidłowo i swobodnie prowadzić nie tylko swą działalność typowo sportową, ale też dokonywać wszelkich szeroko rozumianych operacji finansowych, w tym szczególnie rozliczeń bankowych.

[„….[…]…. Dopiero kilka lat później w wyniku łańcuszkowych tajemniczych przekazów do ucha okazało się, że zgodnie zaleceniami administracyjnymi i zapewne też partyjnymi, Klub Sportowy „Stal”, który swą stałą siedzibę już wtedy miał na Pogoni, przy Alejach J. Mireckiego dokonał podziału swych sekcji i utworzono też wtedy przy Hucie „Sosnowiec” filię tego klubu. W postaci jednak nie klubu sportowego, ale Koła Sportowego „Stal”. Świadczy o tym przechowany w moich zbiorach domowych unikatowy oryginalny dokument”…]

Jak w następnych miesiącach oficjalnie potwierdził to już kierownik naszej sekcji koszykówki pan Ludwik Plebanek, to zawarto jednak wtedy jakąś formalną umowę z sosnowieckim klubem sportowym z Alei J. Mireckiego, by koszty związane z utrzymaniem tej sekcji nie obciążały jednak bezpośrednio tylko tego jednego wiodącego klubu sportowego w Sosnowcu. Możliwe jednak, że istniały wtedy też jakieś jeszcze inne ciche i zakulisowe branżowe porozumienia w zakresie podziału sekcji pomiędzy tymi dwoma kołami sportowymi, a funkcjonującymi w zasadzie na finansowych garnuszkach trzech zakładów pracy: Huty  „Milowice”, Huty „Sosnowiec” oraz Huty im. Mariana Buczka (dawna Huta„Katarzyna”). Bowiem takie ukryte przed opinią publiczną praktyki wtedy już nagminnie stosowano pomiędzy zagłębiowskimi kopalniami. Tą wiodącą organizacją sportową jak ją wtedy popularnie wszyscy w Sosnowcu zwaliśmy był jeszcze w 1956 roku Klub Sportowy „Stal” z siedzibą, przy Alejach J. Mireckiego, a w rzeczywistości, o czym się znacznie później przekonałem, to oficjalna nazwa tego klubu jeszcze wtedy brzmiała następująco: – „KOŁO SPORTOWE ‘STAL’ HUTA MILOWICE W SOSNOWCU”, co wynika nawet z oficjalnie funkcjonującego jeszcze wtedy oryginalnego, prezentowanego już wyżej pisma. Na blankiecie tego wielosekcyjnego klubu sportowego przy Alejach J. Mireckiego jednak błędnie, lub pokrętnie są wymieniane i zlokalizowane sekcje (po lewej stronie pisma jest ich wykaz), gdyż wówczas, jak doskonale pamiętam, to nie istniały tam już takie sekcje jak: tenisa stołowego, siatkówki, piłki ręcznej, hokeja na trawie i szachowa oraz turystyczna. Dla przykładu, męska sekcja koszykówki funkcjonowała już wtedy, ale wyłącznie tylko przy Hucie „Sosnowiec”, a z kolei męskie sekcje siatkówki działały zarówno przy Hutach: „Sosnowiec” jak i im. M. Buczka na Katarzynie. Z tym, że sekcja męska siatkówki najpierw już w końcowych latach definitywnie została zlikwidowana przy Hucie „Sosnowiec”, a przy hucie na Katarzynie nastąpiło to dopiero w pierwszych latach 50.XX w. Z kolei męska sekcja piłki ręcznej siedmioosobowa, powstanie dopiero po raz pierwszy w dziejach Sosnowca przy Klubie Sportowym „Włókniarz”, ale dopiero pod koniec lat 50. XX w. Możliwe więc, że w tym konkretnym przypadku chodzi tu o sekcję piłki ręcznej, ale 11 – osobową, jaka przez króciutki okres czasu po 1945 roku funkcjonowała jeszcze w Polsce. Podobnie jak i w Sosnowcu. Czy jednak taka sekcja była też wtedy przy KS „Stal”? Raczej nie gdyż nigdy nie spotkałem się wtedy z tym, by jakaś sosnowiecka drużyna jedenastoosobowego szczypiorniaka rozgrywała wówczas spotkania na boisku przy Alejach J. Mireckiego. Najbliższymi zespołami w tej branży sportowej jak pamiętam były wtedy tylko drużyny z Katowic i Siemianowic. Ta pierwsza swe spotkania rozgrywała na obecnym boisku AWF – Katowice przy ulicy Kościuszki.

****

[Powyżej zdjęcie autora z 2007 roku. Ten po prawej stronie budynek, w kolorach żółci, o strzelistym dachu, to dawne jeszcze słynne na całą Pogoń, z okresu II Rzeczypospolitej Polski – KASYNO „RURKOWNI HULDCZYŃSKIEGO”. W jego schronowych przeciwlotniczych podziemiach mieściły się pomieszczenia Koła Sportowego „Stal”, o czym więcej w tekście tego artykułu. Później Kasyno zamieniono na Świetlicę Huty „Sosnowiec” (więcej na ten temat w moim artykule: – „DZIEJE POGOŃSKIEGO KASYNA”.

Widoczny na zdjęciu teren aż do Kasyna jest zaliczony jeszcze do Placu Tadeusza Kościuszki, dopiero po lewej stronie, już jednak poza wiaduktem kolejowym zaczyna się ciąg uliczki Nowopogońskiej. Po prawej dawne Urzędnicze Osiedle Mieszkaniowe „Rurkowni Huldczyńskiego”, a raczej to co pozostało po wyburzeniach jakie nawiedziły te tereny, głównie w latach 70. XX w. i w dalszych latach. Po lewej stronie poza wiaduktem kolejowym, kolorowy ceglasty budynek, to jeszcze dawna z czasów zaborów Rosji carskiej dyrekcja „Rurkowni Huldczyńskiego”. Na tyłach właśnie tego ceglastego budynku mieściły się w latach 40. – 50. XX wieku boiska Koła Sportowego „Stal” przy Hucie „Sosnowiec”.]

     Pomieszczenia klubowe Koła Sportowego „Stal” przy Hucie „Sosnowiec” w tym czasie mieściły się w dawnym urzędniczym Kasynie przy Placu Tadeusza Kościuszki (patrz powyższe zdjęcie i opis), wtedy już zamienionym na Świetlicę Huty „Sosnowiec”. Jednak nie na pierwszym piętrze w eleganckich i lśniących oraz pachnących lakierem parkietowych salonach, ale w podziemiach tego budynku, w dawnym jeszcze poniemieckim schronie przeciwlotniczym4/. Po raz pierwszy te pomieszczenia spenetrowałem dokładnie i z ogromnym wprost zaciekawieniem dopiero wówczas, gdy już byłem zawodnikiem tego koła sportowego, czy jak popularnie go wtedy zwaliśmy – klubu sportowego. W głąb do ulokowanych tam pomieszczeń klubowych docierało się wąskim tunelem po pokonaniu kilku kamiennych schodów i hermetycznych drzwi pancernych. Opisywana część tunelowego przejścia, tak jak zresztą też wszystkie inne pomieszczenia w tym byłym schronie przeciwlotniczym, oświetlone były rzęsistym światłem żarówkowym. Żarówki otulone zostały oryginalną jeszcze z czasów okupacji niemieckiej specjalną wypukłą siatką metalową i zawieszone były w wielu miejscach pod białym jak śnieg sufitem. Wszystkie boksy tego podziemnego schronu przeciwlotniczego, umieszczone były pod podwórkowym Kasynem, ale tylko w części zabudowy od strony Kolei Warszawsko – Wiedeńskiej. Po drugiej bowiem stronie w podziemiach Kasyna była rozlokowana kotłownia. Zarówno drzwi wejściowe prowadzące do głównego schronowego korytarza podziemnego jak i do wszystkich pomieszczeń (boksów) były wykonane z grubego przeciwpancernego metalu i hermetycznie zamykane dwoma specjalnymi zaworami, od góry i z samego dołu. Korytarz i boksy były obudowane materiałem żelbetowym, z tym że sufity wzmocniono jeszcze specjalnymi dodatkowymi metalowymi dwuteownikami, które wtopiono w żelbet. Okna od wewnątrz zabezpieczono jeszcze specjalnymi dwuskrzydłowymi płytami metalowymi, podobnymi bliźniaczo do drzwi pancernych, a na zewnątrz każde jeszcze okno wyposażono w antywłamaniową specjalną kratę z prętów i płaskowników metalowych. Te z czasów okupacji niemieckiej pręty i płaskowniki są jeszcze widoczne na poniższym zdjęciu z 2009 roku. Z tym, że na zewnątrz przed każdym oknem w odległości od 20 do 30 cm, tkwiła jeszcze wtedy wysoka i szeroka jak światło okna specjalna zabudowa z żelbetu (grubości około 20 cm), której zasadniczym zadaniem była podobno jeszcze dodatkowa ochrona przed ewentualnymi odłamkami jakie się mogły ponoć absolutnie dostać do środka schronowego boksu w trakcie ewentualnego nalotu  bombowego. Ta specyficzna zabudowa żelbetowa jeszcze przed każdym oknem przetrwała do lat 50. XX wieku.

[Zdjęcia autora z 2009 roku. Po lewej stronie pośród trawy widoczne jeszcze okna dawnych boksów (odrębnych pomieszczeń) do poniemieckiego schronu przeciwlotniczego. Jak widać na zdjęciu, to do 2009 roku pozostały już tylko oryginalne kraty w oknach. Z kolei po prawej stronie, wejście do dawnej kotłowni, która wtedy ogrzewała centralnie całe Kasyno oraz jego podziemia. Budynek dawnego Kasyna obecnie jest już jednak doszczętnie przerobiony, w tym i drzwi wejściowe do widocznej kotłowni. Dawniej bowiem wiodące do kotłowni drzwi były tylko drewniane. Daleko w tyle widoczny wiadukt dawnej Kolei Warszawsko – Wiedeńskiej, a po prawej stronie już za wiaduktem, dawny ceglasty gmach dyrekcji Huty „Sosnowiec”.]

Boksy schronowe już po 1945 roku pospiesznie zaadoptowano na pomieszczenia sportowe. Na szatnie, magazynki i umywalnię. W tym ostatnim wymienionym pomieszczeniu, ponoć dopiero po 1945 roku zainstalowano jeszcze kilka zawieszonych pod sufitem typowych dla tamtych czasów baterii prysznicowych, czego jednak absolutnie w 100% nie potwierdzam, gdyż niektórzy sąsiedzi z Placu Tadeusza Kościuszki twierdzili, że były już tam za czasów okupacji niemieckiej. Pozostaje więc jednak bez odpowiedzi pytanie?… Skąd pozyskano aż takie rewelacyjne, ale utajnione przecież informacje? Gdyż schrony niemieckie podczas okupacji niemieckiej nie tylko, że były niedostępne dla polskiej ludności z Urzędniczego Osiedla Mieszkaniowego przy Placu Tadeusza Kościuszki, ale zostały też wybudowane w głębokiej tajemnicy przed polskimi mieszkańcami z tego osiedla.

Kasyno już od czasu jego powstania było centralnie ogrzewane z podziemnej kotłowni. Stąd dosłownie na zawołanie zawsze dysponowaliśmy nie tylko ciepłą ale i wprost gorąca wodą. Kierownik naszej sekcji koszykówki w tym czasie jednak nie dysponował żadnym oddzielnym samodzielnym pomieszczeniem, w którym nawet mógłby przyjmować gości. Nawet sędziowie w trakcie spotkań koszykarskich korzystali z wydzielonego im na ten czas jednego schronowego pomieszczenia. Siadali po prostu na ulokowanej pod jedną ze ścian długiej i solidnej drewnianej ławie, nad którą zawieszone były proste topornie wykonane jeszcze w okresie okupacji niemieckiej wieszaki. Biuro naszego kierownika, jak to szumnie wtedy określano, czyli prosty stolik i drewniane krzesło mieściło się pośród nas, w jednym z pomieszczeń dla zawodników. Wszystkie pomieszczenia były dokładnie otynkowane i wygładzone oraz pomalowane w kolorze białym.

****

Pan Ludwik Plebanek, tak jak wówczas jeszcze mój ojciec, był też urzędnikiem Huty „Sosnowiec”, byłym też jednak żołnierzem naszej Armii Krajowej, bratem legendarnego już dzisiaj pana Józefa Plebanka, o czym już wyżej wspominałem. Ze zrozumiałych więc względów swą przynależnością do Armii Krajowej jednak się wtedy nie afiszował, a raczej w swym urzędniczym otoczeniu Huty „Sosnowiec’” tę spuściznę akowską umiejętnie utajniał. W stosunku jednak do mnie, co pragnę gorąco podkreślić, był zawsze niezwykle życzliwie ustosunkowany, niczym członek szeroko rozumianej naszej rodziny. Byłem jego pupilkiem, co odczuwałem niemal na każdym kroku. Z tego co wiem, to już wówczas znał też doskonale okupacyjną konspiracyjną przeszłość i działalność mojej mamy, Stefani Maszczyk. Czyli prowadzone przez nią w naszym mieszkaniu przy Placu Tadeusza Kościuszki nr 2 tajne i konspiracyjne nauczanie polskich dzieci. Przypominam sobie, że kilkakrotnie, gdy byliśmy już sami, w chłodnych, ale oświetlonych rzęsistym światłem lamp schronowych boksach tego Kasyna, to słał mi dyskretnie pewne sygnały, że nie tylko zna mojego wujka kapitana Franciszka Dorosa, rodzonego brata mojej mamy, byłego adiutanta dowódcy 80 PP im. Strzelców Nowogródzkich ze Słonima, ale co ciekawe wspominał też w zawoalowanej jednak formie, to iż wie o jego związkach z przedwojennym jeszcze wywiadem wojskowym, a konkretnie to z II Oddziałem Sztabu Generalnego WP. Wtedy jednak tych niezwykle ciepłych i życzliwych, a szeptanych mi niemal do ucha dyskretnych patriotycznych sygnałów jednak absolutnie nie kojarzyłem. Dopiero wiele, wiele lat później, już po jego śmierci, chyba w roku 2007, dowiedziałem się od jego zamężnej córki Szanownej Pani Elżuni Wilczyńskiejo jego patriotycznej okupacyjnej przeszłości i o jego bracie Józefie Plebanku. Wtedy dopiero szeroko otwarły się moje dotąd przymknięte oczy i skojarzyłem sobie skąd pan Ludwik mógł pozyskać te niezwykłe tajne informacje o moim wujku. A pozyskał je zapewne, z dużą zresztą dozą prawdopodobieństwa, właśnie od swojego rodzonego brata – pana Józefa Plebanka – też jeszcze jak mój wujek, przedwojennego etatowego pracownika Wywiadu II Oddziału Sztabu Generalnego WP.

****

Zarząd z kolei tego klubu, czy hutniczego Koła Sportowego, jak to wówczas zamiennie tego terminu też używaliśmy, sprawowali już urzędnicy z pobliskiej huty, o różnym zresztą stażu pracy i wykształceniu. Niektórzy z nich byli typowymi dyletantami urzędniczymi, mającymi nie tylko trudności w swobodnym poruszaniu się pośród gąszczu przepisów biurowych, ale kompletnie też nieznającymi się na sporcie wyczynowym. Sprawowali jednak wtedy swe dodatkowe przydzielone im funkcje, zgodnie z poleceniem partyjnym, według znanej też wówczas maksymy: – „mierni ale wierni”. Co ciekawe?… Z tego co wiem, to zdecydowana większość późniejszych koszykarzy z lat 50. XX w., nawet nie miała z nimi nigdy absolutnie żadnego osobistego kontaktu. Absolutnie nigdy! Również autor. Natomiast na co dzień, bezpośredni kontakt z zawodnikami miał tylko nasz pan Ludwik Plebanek. Kim był prezes tego Koła Sportowego przy Hucie „Sosnowiec”, ku memu i mojego ojca zaskoczeniu i niezmiernemu też zdumieniu, dowiedzieliśmy się więc dopiero wtedy, gdy otrzymałem poleconą pocztą odmowne pismo z jednoczesnym zawieszeniem mnie w czynnościach zawodnika na dwa lata. Była to kara za to, że ośmieliłem się jako amator, poprosić o przeniesienie mnie do Klubu Sportowego „Włókniarz” w Sosnowcu, co niżej prezentuję. Zdziwienie nasze o tyle było jeszcze uzasadnione, gdyż Prezesem tego fabrycznego koła sportowego, jak się wtedy dopiero okazało był nasz doskonale nam znany sąsiad, zresztą podobnie jak jego zacna i doskonale nam też znana cała rodzina, dosłownie z położonego naprzeciw naszych okien sąsiedniego budynku osiedlowego.To dzięki interwencji mojego ojca u pana Prezesa zawdzięczam więc w końcu pozytywne załatwienie tej bądź co bądź ale przecież kuriozalnej sprawy.

****

Precyzyjnej daty już obecnie nie pamiętam, ale formalne zwolnienie z Koła Sportowego „Stal” uzyskałem w 1954 roku i to w takim jeszcze terminie, że mogłem jeszcze reprezentować Klub Sportowy ”Włókniarz” w turnieju jaki się odbył w Stalinogrodzie (dawne i obecne Katowice ) w dniu 18 października 1954 roku. Turnieju o wejście do Wojewódzkiej Klasy A, najwyższej wtedy kategorii rozgrywek koszykarskich w każdym województwie w Polsce. Turniej ten odbył się na lśniącej parkietowej hali sportowej w Pałacu Młodzieży im. Bolesława Bieruta 5/.

[Pocztówka Pana Pawła Ptak. Ulica Nowopogońska i zbudowania jeszcze z okresu II Rzeczypospolitej Polski.

Boiska klepiskowe do siatkówki i koszykówki Kola Sportowego „Stal” przy Hucie „Sosnowiec” były usytuowane po prawej stronie poza widocznym po prawej stronie budynkiem dyrekcji. Po 1945 roku widoczny urokliwy parkan jaki otaczał ten budynek od strony ulicy Nowopogońskiej został już jednak zburzony. Wejście natomiast na teren sportowy znajdowało się pomiędzy końcowym fragmentem budynku dyrekcji, a widocznym budynkiem o skośnym dachu (budynek Robotniczego Osiedla Urzędniczego).]

[Powyższe dwa zdjęcia autora z maja 2013 roku. Uliczka Nowopogońska i to co jeszcze pozostało po dawnej zabytkowej „Rurkowni Huldczyńskiego” i okolicznej infrastrukturze. Zdjęcia wykonano z wiaduktu dawnej Kolei Warszawsko – Wiedeńskiej. Na tych dwóch zdjęciach po prawej stronie widoczny jeszcze dawny biurowiec dyrekcji „Rurkowni Huldczyńskiego (XIX w.), później Huty „Sosnowiec”. Po zabytkowej i niezwykle urokliwej galeryjce łączącej biurowiec z budynkiem dyrekcji (patrz poniższy rysunek autora i powyższa pocztówka) już nic nie pozostało, poza widocznymi tylko śladami na jednym z dużych okien, w dawnej wnęce w budynku dyrekcji.]

[Rysunek autora. Uliczka Nowopogońska z okresu zaborów Rosji carskiej. Ujęcie od strony wiaduktu Kolei Warszawsko – Wiedeńskiej. Po prawej stronie w gąszczu drzew ukryty biurowiec dyrekcji „Rurowni Huldczyńskiego”.]

Klepiskowe boiska do koszykówki i siatkówki mieściły się wtedy po prawej stronie, poza widocznym biurowcem dyrekcji „Rurkowni Huldczyńskiego” prezentowanym na pocztówce i dwóch zdjęciach autora oraz na rysunku. Mimo, iż na rysunku autora oraz na pocztówce w zasadzie został utrwalony fragment uliczki Nowopogońskiej i to jeszcze z czasów zaborów Rosji carskiej oraz z okresu II Rzeczypospolitej Polski, to jednak do lat 50. XX wieku ten fragment uliczny nie uległ prawie żadnym zmianom. Po prostu zburzono tylko po prawej stronie urokliwy parkan, poza którym był fabryczny budynek dyrekcji i przerzedzono też konary rosnących tu drzew. Wtedy też dopiero w tym dyrekcyjnym budynku usytuowano od strony uliczki Nowopogońskiej szerokie dwuskrzydłowe drzwi, które są doskonale widoczne na powyższych dwóch wykonanych przez autora zdjęciach, gdyż dotąd aby się do tego budynku można było dostać, to droga wyłącznie tylko prowadziła poprzez centralną portiernię i zawieszoną ponad uliczką galeryjkę. Ponadto pokryto, ale jeszcze w okresie II Rzeczypospolitej Polski jezdnię kostką brukową, zwaną popularnie „kocimi łbami” oraz po dwóch stronach jezdni na chodnikach położono jeszcze specjalne płyty cementowo – żwirowe. Masowe wyburzenia zabytkowych obiektów fabrycznych i mieszkalnych oraz dokonywanie przeróżnych przeróbek nastąpiły bowiem dopiero od lat 70. XX wieku i ciągną się dalej niemal jak wisielczy sznur.

Powracając jednak do tematów sportowych. Jedyne wejście jakie wiodło na ten kilkuhektarowy porosły jeszcze wtedy kasztanami teren sportowy, co już wyżej zasygnalizowałem, było usytuowane pomiędzy końcowym fragmentem budynku dyrekcji a koszarowym budynkiem Robotniczego Osiedla Mieszkaniowego Huty „Sosnowiec”. Aby się jednak na ten teren można było dostać, to koniecznie trzeba było jeszcze pokonać dwuskrzydłową drewnianą solidną bramę, wzmocnioną ozdobami kutymi, nitami i dwuteownikami.

Będąc przy tematyce architektonicznej tego odcinka ulicy Nowopogońskiej, może warto jeszcze wspomnieć, że te dwa po prawej stronie budynki koszaroweo skośnych dachach, doskonale zresztą widoczne na powyższej pocztówce, to dawne jeszcze z przełomu XIX i XX wieku budynki Osiedla Robotniczego „Rurkowni Huldczyńskiego”. Swym wyglądem architektonicznym, podobnie jak ich podwórkowe dwupiętrowe zabudowania komórkowo – pralniowe i suszarnie (na pocztówce niewidoczne), były bliźniaczo podobne do tych co jeszcze też wtedy stały na Osiedlu Urzędniczym przy Placu Tadeusza Kościuszki, jak również i na kolejnym osiedlu hutniczym, troszeczkę jednak już dalej usytuowanym, a mianowicie w okolicy dzisiejszych nowosieleckich basenów kąpielowych6/. To osiedle mieszkaniowe i budynek dyrekcji tworzyły swą specyficzną zabudową kompleks całkowicie zamknięty i niedostępny dla osób obcych. Oczywiście nie stanowiło absolutnie żadnego problemu dla wytrawnego złodzieja. Taki układ urbanistyczny sprawiał jednak to, że sportowe obiekty absolutnie nie były widoczne od strony uliczki Nowopogońskiej, gdyż zasłaniał je wysoki budynek dyrekcji i stykający się z nim już całkowicie na tyłach, jeszcze jeden wysoki biurowy budynek. Ten drugi urzędniczy budynek jednak już wyburzono.

****

Ten ukryty dla ciekawskich przechodniów, stosunkowo obszerny, gdyż kilkuhektarowy teren Koła Sportowego „Stal”, był dla sportowców obiektem przyjemnym i wyciszonym, gdyż usadowiony był pośród zalegających tam soczystych traw i gęstej zieleni, a ponad nimi wznosiły się jeszcze kilkudziesięcioletnie dorodne drzewa kasztanowe. Natomiast gwar z uliczki Nowopogońskiej i maszynowy stukot młotów oraz warkot agregatów przemysłowych z terenów Huty „Sosnowiec” skutecznie tłumiły stojące od tamtej strony wysokie fabryczne i osiedlowe zabudowania, a z kolei od strony rzeki Czarnej Przemszy wysoki na co najmniej 2,5 metra ceglasty mur. Ten nieistniejący już obecnie wyskoki mur ozdobny ciągnął się na sporym odcinku. Bowiem od samego wiaduktu Kolei Warszawsko – Wiedeńskiej zawieszonego ponad uliczką Nowopogońską i wzdłuż rzeki Czarnej Przemszy, aż do samej uliczki Wodnej.

Już wtedy gdy byłem zawodnikiem Koła Sportowego „Stal”, to boisko do siatkówki zostało już definitywnie zlikwidowane, podobnie jak i sekcja męskiej siatkówki. Z kolei pełnowymiarowa nawierzchnia boiska do koszykówki była klepiskowa, a usytuowano ją wzdłuż dyrekcyjnego budynku, w znacznej jednak od niego odległości. Typowa zresztą jak na tamte sosnowieckie powojenne zabiedzone czasy. W porównaniu jednak z innymi sosnowieckimi boiskami pod chmurką, przypominała jednak gładź klepiskową, pozbawioną prawie całkowicie nawet drobniutkich kamieni. W tym samym czasie, zgodnie zresztą ze światowymi trendami i wymogami, w kilkunastu już innych większych polskich miastach, dyscyplina ta nie opuszczała już nigdy wypolerowanych lśniących halowych parkietów. W tych miastach więc nie tylko koszykówka, ale siatkówka i piłka ręczna rozwiną się najszybciej i zbliżone będą do wymogów zachodnioeuropejskich. Stelaż koszykarski był solidy, gdyż wykonano go z bezszwowych rurek w Hucie „Sosnowiec”. Podobnie jak nienaganne były też koszykarskie tablice.

Na tym stosunkowo obszernym i wyciszonym placu nie było jednak wtedy dosłownie, ani jednego urządzenia, czy hydrantu z bieżącą wodą. Po wszelkich więc treningach i spotkaniach koszykarskich zarówno nasi przeciwnicy jak i zawodnicy z naszej drużyny, musieli umorusani pokonywać wyjątkowo spory stosunkowo odcinek gwarnej już wtedy uliczki Nowopogońskiej, by dopiero na samym już końcu tej drogi przez mękę wreszcie dotrzeć do podwórkowego Kasyna, gdzie dopiero w jego poniemieckich schronach przeciwlotniczych była zainstalowana bieżąca zimna i ciepła woda. Na treningach z tym problemem radziliśmy sobie różnie. Byli bowiem wśród nas i tacy koszykarze co korzystali z zainstalowanej już sieci wodnej na leżących w pobliżu, na wyciągnięcie ręki kolorowych i rozśpiewanych ogródkach działkowych, które ciągnęły się od samego terenu sportowego, aż do samej uliczki Wodnej. Z kolei inni, wśród nich też autor, najczęściej korzystali z nurtów płynącej tuż, tuż obok terenu sportowego rzeki Czarnej Przemszy. Z tym, że w pierwszym przypadku, aby dotrzeć do zbawczej wody, która mieściła się na ogródkach, należało pokonać ogrodzeniową co najmniej trzymetrową siatkę drucianą. W drugim natomiast przypadku, wysoki mur ceglasty, który okalał ten teren sportowy od strony rzeki Czarnej Przemszy i Kolei Warszawsko – Wiedeńskiej, gdyż umieszczona w nim niezwykle efektowna metalowa furta, o dziwo wiecznie była na trzy spusty i na głucho zawsze zaryglowana7/. Gdy więc współcześnie słyszę głosy rozpaczy i rozdzieranie szat oraz wiecznego narzekania sportowców, niemal na wszystko, w tym i na niedosyt sprawowanej nad nimi opieki ze strony Państwa Polskiego, to tego zjawiska nie jestem w stanie absolutnie pojąć.

****

W okresie późno jesiennym i zimowym, dzięki niestrudzonej inicjatywie naszego kierownika sekcji koszykarskiej, pana Ludwika Plebanka, od pewnego czasu (rok?) zaczęliśmy już wreszcie też korzystać z sali gimnastycznej, która była wtedy doklejona do Technikum Hutniczo – Mechanicznego na Osiedlu Rudna, który to obiekt utrwaliłem na poniższym zdjęciu. Do wymienionej sali aby się jednak wtedy można było dostać, to najpierw należało pokonać od strony placu szkolnego główne drzwi wiodące do szkoły, a później do celu docierało się już tylko wąskim korytarzem szkolnym. Ta parkietowa sala gimnastyczna podobnie jak wiodące kiedyś wejście do tej szkoły są już jednak dzisiaj przebudowane. Do wnętrza sali gimnastycznej bowiem obecnie można się już dostać, bezpośrednio z placu szkolnego.

[Zdjęcie autora z 2007 r. Po lewej stronie malutki podłużny budynek, to sala gimnastyczna z dawnego Technikum Hutniczo – Mechanicznego z Osiedla Rudna.]

Sala gimnastyczna, mimo wyjątkowo mizernych wymiarów jak na wymogi tamtych zabiedzonych powojennych lat, była jednak wtedy dla nas cudownym i wprost wymarzonym obiektem sportowym. Były to bowiem jeszcze takie lata, że w Sosnowcu nie było absolutnie większych pomieszczeń parkietowych, lub były, jak na przykład stosunkowo duża sala gimnastyczna w Domu Kultury „Górnik” przy uliczce Żytniej, ale na głucho jednak jeszcze wtedy przed sportowcami wyczynowi zamknięta. O dużej parkietowej hali sportowej nawet więc wtedy nie marzyliśmy, bo były to wizje absolutnie nierealne, wprost księżycowe, więc były przez naszych opiekunów postrzegane niczym sny z innego nierealnego zupełnie dla nas świata. Wprawdzie wśród sportowców i niektórych trenerów dominowały sugestie, by na terenach dawnych opustoszałych już warzywniaków Dietla, które już wtedy bezlitośnie demolowano (dzisiejszy rozległy fragment Parku Sieleckiego od strony ul. 3 Maja), wybudować dużą halę sportowa i kryty basen kąpielowy oraz halę do sportów zimowych. Ale za kilka lat jak się okazało, to te nasze hasła i słane apele w ogóle nie były poważnie rozpatrywane przez Komitet Miejski PZPR i Ratusz. Tylko jak zwykle hipokryzyjnie grano naszymi wizjami, by nas pozyskać, do realizacji swoich osobistych planów. Ku naszemu zdziwieniu, a raczej całkowitemu zaskoczeniu, obiekty te jednak w późniejszych latach jednak wybudowano, ale kosztem o zgrozo – całkowitego zakłócenia harmonii romantycznej ciszy i soczystej zieleni bajkowych kiedyś parków: Renardowskiego i Dietla.

Powracając jednak jeszcze do sali gimnastycznej z osiedla Rudna. Przypuszczam, że człowiek pełniący wtedy obowiązki woźnego w tej szkole, sprawiający w kontaktach osobistych wrażenie raczej niekumatego faceta, był jednak doskonale zorientowany w brakach i trudnościach z jakimi się wtedy w Sosnowcu borykała większość klubów sportowych. Bowiem wielokrotnie utrudniał nam wejście do tej szkolnej parkietowej sali, dając nam do zrozumienia, by nowa umowa uwzględniała nie tylko wcześniej już ustaloną opłatę z dyrekcją tej szkoły, ale przede wszystkim w dodatkowej jeszcze postaci finansowej też i jego osobę. Motywował to tym, że otwiera salę na treningi nie tylko kilka razy w tygodniu w godzinach późno popołudniowych, ale też w soboty i niedziele, na rozegranie meczów koszykarskich.

****

     Już wtedy w sekcji koszykówki przy Hucie „Sosnowiec” prym wiedli zawodnicy, niektórzy jeszcze uczniowie, inni z kolei już absolwenci z Technikum Energetycznego w Sosnowcu z ulicy Będzińskiej. Sekcja koszykówki nawet jak na tamte powojenne czasy pozbawiona jednak była trenera, co dzisiaj sobie trudno to nawet wyobrazić. Wiedzę czerpaliśmy więc głównie z podpatrywania jeden drugiego, czy podglądając zawodników z innych koszykarskich drużyn.

[Źródło – 41-200.pl. Technikum Energetyczne im. Władysława Dyląga (zdjęcie z 1947 roku) w Sosnowcu, przy ulicy Będzińskiej.]

Uważam, że ze względu na wielkie zasługi jakie w tamtym czasie odnosili uczniowie z Technikum Energetycznego, warto chociaż w skrócie, ale ten fenomen szkolnej koszykówki potomnym jednak przekazać. Niewątpliwie ojcem tego nieprawdopodobnego sukcesu, był wtedy dyrektor z tej placówki dydaktycznej, pan Antoni Widawski. Pan Antoni Widawski i wielu członków z jego rodziny, byli naszej rodzinie wprost doskonale znani, a nawet w pewnym okresie czasu z kilkoma osobami byliśmy wprost zaprzyjaźnieni. Znaliśmy wprost doskonale jego mamę, zresztą wieloletnią mieszkankę, podobnie jak nasza rodzina, też z osiedla Huty „Sosnowiec”, ale położonego nieco dalej od Palcu Tadeusza Kościuszki, przy dzisiejszych basenach kąpielowych w Nowym Sielcu, w tak zwanych „Białych Domach”. Z Wacławem Widawskim – dla mnie Wacusiem – którego wujkiem był pan Antoni Widawski, przyjaźniłem się, gdy był jeszcze uczniem w tej samej co i ja, Szkole Podstawowej nr 9 im. Tadeusza Kościuszki (dawna Aleksandrowska). Znaliśmy też doskonale rodzinę pana Antoniego, ze strony jego siostry. Byli to Państwo Skwarkowie. Z Januszkiem i jego braciszkiem Józiem, już jako dziecko, a później młodzieniec też zawsze utrzymywałem bardzo przyjacielskie stosunki towarzyskie. Mój ojciec wielokrotnie podkreślał, gdy jeszcze pracował po 1945 roku w Hucie „Sosnowiec” jak wiele po 1945 roku zawdzięcza – ojcu, Janusza i Józia.

Pan Antoni Widawski podobno już jako uczeń Państwowego Seminarium Nauczycielskiego im. Adama Mickiewicza w Sosnowcu pasjonował się już sportem, szczególnie koszykówką oraz wykazywał się też inklinacją organizatorską życia społecznego. Przynajmniej tak o nim zawsze z wielkim uznaniem wspominali moi wujkowie: Franciszek i Mieczysław Dorosowie, rodzeni bracia mojej mamy – Stefani Maszczyk, też uczniowie i absolwenci z tego samego seminarium nauczycielskiego, którego dyrektorem był wtedy pan Władysław Mazur. Jako dyrektor Technikum Energetycznego „doprowadził do znacznego rozbudowania placówki, zabezpieczenia podstawowych gabinetów i pracowni przedmiotowych. W społeczeństwie zagłębiowskim zyskała pozycję najlepszej”. Koniec cytatu 8. Tyle z kolei przekazują suche fakty. Z kolei mój wujek, Franciszek Doros, późniejszy kapitan 80 pp im. Strzelców Nowogródzkich w Słonimiu, już gdy powrócił z niewoli niemieckiej do Sosnowca w 1947 roku, to opowiadał mi kiedyś, że ponoć jego przyjacielem i druhem koszykarskim w sosnowieckim Seminarium Nauczycielskim, był właśnie nie kto inny jak właśnie sam Antoś Widawski. Pan Widawski sportem interesował się nawet później, gdy już w Sosnowcu był znanym Inspektorem Wydziału Oświaty Prezydium MRN, o czym mogą świadczyć nawet poniższe prezentowane zdjęcia pamiątkowe.

[Zbiory autora. Boisko KS „Stal” przy Alejach J. Mireckiego (lata 70. XX w.).

Na zdjęciu reprezentacja amatorskiej drużyny piłki nożnej z Prezydium Miejskiej Rady Narodowej w Sosnowcu. Od lewej: jako kapitan drużyny, Inspektor Wydziału Oświaty MRN – pan Antoni Widawski, 3. w kolejności Przewodniczący Prezydium MRN – Stefan Skrzydło, 4. w kolejności – Janusz Zawadzki (mój starszy wiekiem serdeczny kolega; Reprezentant Polski (obrońca) w hokeju na lodzie; etatowy obrońca w KS ”Stal” Sosnowiec), 5 w kolejności – Zdzisiu Wójcik (mój przyjaciel, piłkarz ręczny i oszczepnik z KS „Włókniarz”). W czasach PRL w tamtej części boiska, już poza jednak boiskiem piłkarskim i trybunami, ale przed widocznymi zabudowaniami, znajdowało się klepiskowe boisko do koszykówki (lata 50. XX w.).]

[Zbiory autora. Zdjęcie wykonano na Stadionie Ludowym (lata 70. XX w.). Ta sama drużyna piłkarska jak wyżej. Od lewej: Inspektor Wydziału Oświaty MRN – pan Antoni Widawski, 8. w kolejności – Zdzisiu Wójcik, 9. w kolejności – Przewodniczący Prezydium MRN – Stefan Skrzydło.]

****

To dzięki wsparciu przez pana Antoniego Widawskiego, nagle sport szkolny w Technikum Energetycznym nabrał pewnego wigoru i widocznego też parcia do przodu. Życiorys pana Antoniego Widawskiego jest tak niezmiernie ciekawy, a jego dokonania w powojennym szkolnictwie i rozbudowie samych tylko boisk szkolnych w Sosnowcu tak rozległe, że aby to wszystko opisać, to niestety ale wymaga to już odrębnego artykułu. Dzisiaj już trudno ustalić jakie konkretne było wtedy jego zaangażowanie się w tajniki szkolnej koszykówki. W każdym razie koszykarze z Technikum Energetycznego już pod koniec lat 40. XX wieku zaczęli nawet zagrażać w rywalizacji sosnowieckiej, wtedy profesjonalnemu Klubowi Sportowemu „Włókniarz”9/. Kiedy ja już dotarłem do Koła Sportowego „Stal”, to zawodnikami wtedy byli liczący się koszykarze w Sosnowcu, a wśród nich brylowali uczniowie lub już absolwenci z tego właśnie wzorowego sosnowieckiego technikum. Jestem moralnie zobowiązany podkreślić, że powitano i przyjęto mnie do swego grona jak prawdziwego przyjaciela. Takich gestów bezinteresownej ludzkiej życzliwości, prawdziwej przyjaźni do tego jeszcze okazywanej na każdym niemal kroku, to już prawie nigdy za swego życia w żadnym klubie sportowym nie doznałem. Jeszcze tylko jeden, jedyny tylko raz, zadeklarował mi taką bezinteresowną braterską przyjaźń – współpartner koszykarski – Jasiu Muszak – gdy grałem już wtedy w koszykarskiej pierwszoligowej drużynie „Sparta” Nowa Huta.

Trzon koszykarski w Kole Sportowym „Stal” w latach 40. XX wieku aż do 1956 roku tworzyli wtedy tacy uczniowie lub już absolwenci z tego znanego w Sosnowcu technikum jak: Jerzy Engelking, Kazimierz Niciecki, Stanisław Adamczyk,Roman Kącki, Kazimierz Książek, Włodzimierz Torbus, Jan Świderski. Jeszcze później dołączą też do nich inni koszykarze z Technikum Energetycznego i z innych też sosnowieckich szkół: Jan Matyja (Technikum Energetyczne), Ryszard Szmal (Technikum Energetyczne), Andrzej Kalinowski (szkoła?), Kazimierz Niciecki (Technikum Energetyczne), Roman Kącki (szkoła?), Kazimierz Książek (Technikum Energetyczne),Włodzimierz Torbus (Technikum Energetyczne), Jan Świderski (Technikum Energetyczne). Warto jeszcze podkreślić, że wielu z wyżej wymienionych koszykarzy w trakcie uprawiania profesjonalnej koszykówki w KS „Stal”, ukończą też jeszcze wyższe studia. Wśród nich był nawet wtedy tak uzdolniony koszykarz, że zaliczył aż dwa wyższe fakultety, a to jak na tamte czasy, było szkolnym ewenementem. Niestety ale nie zapamiętałem jego ani imienia, ani też nazwiska.

****

     Z tamtych lat nie zachowały się już jednak konkretne protokoły, ani nawet notatki prasowe. Z tego co jednak zapamiętałem, to w pierwszych latach 50. XX wieku rozegraliśmy towarzyskie spotkanie z KS „Lotnik” z Warszawy. Z tą samą drużyną, którą w latach 40. XX wieku podziwiałem na fabrycznym boisku „Rurkowni Huldczyńskiego”. Wtedy ta koszykarska drużyna bezproblemowo pokonała nasze Koło Sportowe. „Stal”. Tym razem do spotkania doszło w bajecznym pełnym uroków skalnych Ojcowie. Przypominam sobie, że już w ten niedzielny ranek, tłumy pracowników wraz ze swoimi rodzinami, dowożono do Ojcowa ciężarowymi samochodami, z różnych okolic. Podobno w tym dniu niedzielnym dowieziono tam około 20. tysięcy osób. Było więc w tym ojcowskim bajecznym parku tłoczno niczym w Sosnowcu, na słynnym spacerowym deptaku, na końcowych odcinkach dzisiejszej ulicy 3 Maja, od strony ulicy J. Piłsudskiego. Boisko klepiskowe w Ojcowie znajdowało się wtedy obok odkrytego basenu kąpielowego, mniej więcej w tym samym miejscu, gdzie dzisiaj znajduje się parking samochodowy dla autobusów. Mimo woli kibicowała wiec nam wtedy wprost ogromna rzesza turystów. Nasza drużyna, ku wielkiej satysfakcji naszego kierownika pana Ludwika Plebanka, gładko pokonała wtedy warszawską drużynę.Kolejne mecze tylko odnotowałem z mojego pamiętnika. Oto skrócone ich wersje:

– W dniu 6 lipca 1954 roku w sali gimnastycznej Technikum Hutniczego na Osiedlu Rudna doszło do spotkania towarzyskiego pomiędzy KS „Stal”, a Technikum Energetycznym. W tym przypadku jednak szkolna drużyna wystąpiła w drugim lub trzecim sportowym garniturze. Mecz zakończył się zwycięstwem KS „Stal” 102:7 (do polowy 31:4). Jeszcze wówczas byłem licealistą „Staszica”.

Punkty dla Technikum Energetycznego zdobyli: Jan Dzieńkowski – 2 punkty, Śpiewak – 0 punktów, Marek Kącki – 0 punktów, Szymański – 4 punkty, Jan Goński – 0 punktów, Witkowski – 0 punktów, Koszmiński – 1 punkt z rzutu osobistego. 

Punkty dla KS. „Stal” zdobyli: Andrzej P. – 31 punktów (w tym 1 punkt z rzutu osobistego), Stanisław Adamczyk (absolwent Technikum Energetycznego) – 11 punktów (w tym 1 punkt z rzutu osobistego), Piotr Matyja – 0 punktów, Jan Matyja (absolwent Technikum Energetycznego) – 16 punktów (w tym 1 punkt z rzutu osobistego), Janusz Maszczyk 45 punktów (w tym 1 punkt z rzutu osobistego).

– W dniu 13 listopada 1955 roku rozegraliśmy spotkanie towarzyskie na „Placu Schoena” w dawnej hali sportowej KS „Włókniarz” (była ujeżdżalni koni Państwa Schoen). Do rywalizacji koszykarskiej doszło pomiędzy KS „Stal” z Sosnowca, a KS „Włókniarz” z Sosnowca. Już wówczas byłem zawodnikiem KS „Włókniarz”. Mecz zakończył się zwycięstwem KS „Włókniarz”, wynikiem 43:28 (do połowy 22:11). Z tego spotkania dysponuję już tylko kopią protokołu, jednak już nie oryginalną, tak jak w przypadku koszykarskiego spotkania z 29 stycznia 1956 roku.

Punkty dla KS „Stal” w tym spotkaniu zdobyli: Jerzy Engelking – 3 punkty (w tym 1 punkt z rzutu osobistego), Kazimierz Niciecki – 6 punktów (w tym 2 punkty z rzutów osobistych), Stanisław Adamczyk – 2 punkty, Roman Kącki – 0 punktów, Kazimierz Książek – 13 punktów (w tym 3 punkty z rzutu osobistego), Włodzimierz Torbus – 0 punktów, Ryszard Szmal – 0 punktów, Andrzej Kalinowski – 4 punkty, Jan Świderski – 0 punktów.

Z kolei punkty dla KS „Włókniarz” zdobyli: Lucjan Oleksiak – 6 punktów, Andrzej Broen – 8 punktów (w tym 2 punkty z rzutów osobistych), Ryszard Broen – 10 punktów (w tym 2 punkty z rzutów osobistych), Andrzej Bryła – 2 punkty, Jan Matyja – 4 punkty (w tym 2 z rzutów osobistych; były absolwent Technikum Energetycznego), Janusz Maszczyk – 7 punktów (w tym 1 punkt z rzutu osobistego).

W dniu 29 stycznia 1956 roku doszło pomiędzy KS „Stal” Sosnowiec, a KS „Włókniarz” Sosnowiec do kolejnego już spotkania, tym jednak razem o „Puchar Polski”. Mecz został rozegrany w sali gimnastycznej Technikum Hutniczego na Osiedlu Rudna. Już wówczas byłem zawodnikiem KS „Włókniarz”. Mecz zakończył się zwycięstwem KS „Włókniarz, wynikiem 46:32 (do połowy 23:14).

Jako ciekawostkę podaję przy każdym zawodniku w nawiasie numer zawodnika, jaki każdy koszykarz miał wtedy umieszczony z przodu i z tyłu na koszulce.

Punkty dla KS „Stal” zdobyli: Jerzy Engelking (5) – 13 punktów, w tym 1 punkt z rzutu osobistego, Włodzimierz Torbus (9) – 16 punktów, Kazimierz Niciecki (8) – 7 punktów (w tym 1 punkt z rzutu osobistego), Andrzej Kalinowski (4) – 4 punkty (w tym 2 punkty z rzutu osobistego), Jan Świderski (10) – 0 punktów, Stanisław Adamczyk (11) – 3 punkty (w tym 1 punkt z rzutu osobistego), Roman Kącki (3) – 0 punktów, Antoni Suchanek (7) – 0 punktów, Janusz Czepczyk (6) – 3 punkty (w tym 1 punkt z rzutu osobistego).

Punkty dla KS „Włókniarz” zdobyli: Lucjan Oleksiak (13) – 4 punkty, Waldemar Masior (6) – 0 punktów, Jerzy Nowiński (12) – 12 punktów (w tym 2 punkty z rzutów osobistych),Jerzy Kozubowski – 4 punkty (w tym 2 punkty z rzutów osobistych), Andrzej Bryła – 0 punktów, Janusz Maszczyk (8) – 13 punktów (w tym 6 punktów z rzutów osobistych). Z tego spotkania zachował się w moim archiwum domowym skserowany oryginalny protokół pomeczowy, który poniżej prezentuję.

[Kopia z oryginalnego protokołu pomeczowego z 29 stycznia 1956 r. pomiędzy KS „Włókniarz” Sosnowiec i KS „Stal” Sosnowiec. Do spotkania doszło w sali gimnastycznej Technikum Hutniczego na Osiedlu Rudna.]

****

Po podjęciu pracy w Katowicach w 1962 roku, już utraciłem prawie całkowicie kontakt z moimi kolegami i kierownikiem z Koła Sportowego „Stal” panem Ludwikiem Plebankiem. Ostatni raz pana Ludwika spotkałem w centrum Katowic, przy rynku głównym, na przystanku tramwajowym. Oczekiwał tam wtedy niecierpliwie na tramwaj nr 15, by nim dojechać do swojego rodzinnego Sosnowca. Ja z kolei w tym samym dosłownie czasie jechałem w kierunku katowickiego Zawodzia do KS „Słowian”, gdzie trenowałem już wtedy piłkarki ręczne. Nie mieliśmy więc wiele czasu, tym bardziej, że tramwaj pędził jak obłąkany, a my niemiłosiernie wzruszeni patrzyliśmy na siebie i łapaliśmy pośpiesznie życzliwe i pełne tęsknoty słowa, wspominając tamte jednak już na zawsze utracone sentymentalne i romantyczne czasy. Już wówczas pan Ludwik, jak twierdził, że pod względem zdrowotnym, nie czuje się tak znakomicie jak to bywało jeszcze dawniej. Po jakimś czasie dotarła do mnie niezwykle smutna informacja, że pan Ludwik Plebanek już nie żyje.

Janka Matyję, byłego absolwenta Technikum Energetycznego i mojego podwórkowego przyjaciela, spotkałem całkiem przypadkowo w Katowicach przy dawnym „Supersamie” w latach 70. XX wieku. Wspominał mi wtedy czekając na autobus, że mieszka i pracuje w Elektrowni Jaworzno. Był cały w skowronkach, gdyż jak wspominał już lada dzień spodziewa się upragnionego talonu na kupno samochodu osobowego marki Fiat 125p. W związku z tym już na wyrost w wyobraźni snuł dalekie podróże i bliższe wycieczki po zagłębiowskiej ziemi. Od tamtego czasu już niestety, ale nigdy Go nie spotkałem.

Jurka Engelkinga też byłego absolwenta Technikum Energetycznego, spotkałem całkiem przypadkowo, również w Katowicach w okolicy „Supersamu”, gdzieś w latach 70. XX wieku. Wspomnieniom rzewnym i uściskom nie było końca. Wszak doskonale jeszcze pamiętałem nie tylko jego życzliwy do mnie stosunek, ale i jego mamę, moją kochaną nauczycielkę – wychowawczynię klasową ze Szkoły Podstawowej nr 9 im. Tadeusza Kościuszki. Serdeczną też jeszcze z czasów II Rzeczypospolitej bardzo bliską przyjaciółkę mojej mamy. Obiecywaliśmy sobie wtedy solennie, że koniecznie się musi spotkać i z drobiazgami powspominać tamte sentymentalne i romantyczne sportowe chwile. Niestety ale los zadecydował odwrotnie, gdyż do tego spotkania już jednak nigdy nie doszło.

Jasia Świderskiego, byłego absolwenta Technikum Energetycznego, podobno mieszkańca Milowic, jeszcze raz miałem okazję spotkać w latach 70. XX wieku, przed Dworcem Głównym w Sosnowcu. Ja jak zwykle jechałem wtedy z Katowic do mojej już osamotnionej mamy, po sumiennym jak zwykle odpracowaniu ośmiogodzinnego dnia pracy biurowej w Katowicach. W pewnej chwili, ku naszemu zaskoczeniu, wpadliśmy dosłownie na siebie i to już na schodach wychodząc z hali dworcowej na gwarną i rozpromienioną słońcem ulicę. Rozrzewniony Jasiu tym niezwykłym przypadkowym po latach spotkaniem, wspominał wtedy, że dopiero co powrócił z delegacji służbowej po dwóch latach spędzonych w tropikalnym Wietnamie. Bardzo się wtedy spieszył więc tylko po bratersku się uściskaliśmy, gdyż liczyliśmy na dalsze spotkania, które już jednak nigdy nie nastąpiły. Dopiero wtedy w trakcie tej rozmowy dowiedziałem się dlaczego dyrektor naczelny sosnowieckiego PGR był tak przychylnie do mnie ustosunkowany, gdy pracowałem wtedy w kopalni. Po prostu był wujkiem – drogiego mi Jasia.

Stasia Adamczyka, byłego absolwenta z Technikum Energetycznego, którego za koszykarskich czasów zwaliśmy „Sinusem”, spotkałem przez przypadek,pod koniec lat 50. XX wieku, gdy trafiłem do mrocznych podziemi Kopalni „Milowice”. Z tego co zapamiętałem, to Stasiu był starszym ode mnie przyjacielem, przynajmniej o cztery lata. Już w KS „Stal” okazywał mi niemal na każdym kroku swą przyjacielską, wręcz braterską życzliwość, której towarzyszyły nadopiekuńcze gesty, szczególnie w trakcie powitania i żegnania się. W Kopalni „Milowice” był już szanowanym i cenionym inżynierem, zatrudnionym w specjalistycznym wydziale, który między innymi dokonywał pomiarów i wytyczał też prawidłowy kierunek budowy nowych chodników kopalnianych. Spotkałem Go pod ziemią, w mrocznych i przesiąkniętych stęchlizną chodnikach, zaledwie kilka razy. W trakcie tych spotkań zawsze podbiegał do mnie tak jak dawniej z życzliwym okrzykiem:

-„Witam cię Januszku”, czy „Serwus Januszku!”

I natychmiast, jeszcze w trakcie wypowiadania tych ciepłych słów, po bratersku i z widocznym rozrzewnieniem obejmował mnie swymi ramionami tuląc do swej piersi. Te braterskie gesty, dwóch dryblasów, z jednej strony potwornie umorusanego robola w wytartym i popękanym roboczym hełmie oraz brudnym i przepoconym roboczym ubraniu, a z drugiej strony cenionego już wtedy w kopalni kierownika jednego z wydziałów, odzianego w wyprasowany górniczy strój, w białym jak śnieg hełmie na głowie, były wtedy w podziemiach mrocznej kopalni niespotykanym widokiem. Te spotkania wywoływały więc mimo woli nie tylko zdziwienie, ale też niebywałą sensację i liczne późniejsze komentarze, zarówno wśród moich umorusanych kolegów jak i elegancko odzianych urzędników towarzyszących memu drogiemu serca przyjacielowi. Podobno Stasiu od wielu lat już jednak też nie żyje.

Antosia Suchanka z kolei, mojego serdecznego kolegę klasowego z liceum „Staszica”, spotykałem jeszcze w latach 80. XX wieku w Katowicach. Sugerował mi, a nawet mnie prosił o interwencję w pewnej istotnej dla jego rodziny sprawie w RSW „Prasa – Książka – Ruch”, ale ja wtedy, mimo iż byłem kierownikiem Działu Kadr i Szkolenia w tej instytucji, absolutnie nie byłem mu w stanie nic pomóc. Czy Antoś mym uczciwym usprawiedliwieniom jednak wtedy uwierzył?… Już wtedy narzekał, że pod względem zdrowotnym nie czuje się doskonale. Od tego czasu już słuch o nim całkowicie zaginął.

Andrzeja P. spotykałem dość często w Sosnowcu i w Katowicach. Ilekroć Go tylko przypadkowo spotkałem, to zawsze z ogromnym wzruszeniem wspominał nasze z czasów młodości treningi na klepiskowym boisku fabrycznym byłej „Rurkowni Huldczyńskiego” i rozgrywane tam mecze. Bowiem jako zapaleni kiedyś koszykarze w wieku młodzieńczym spędzaliśmy wtedy ze sobą na boisku, każdą niemal wolną chwilę. Również wówczas widywaliśmy się też poza boiskiem i to wielokrotnie. Przypominam sobie, że w czasie wakacji o ile tylko pozwalała na to aura pogodowa, to na boisku byliśmy niemal codziennie i to po kilka godzin, aż ze zmęczenia później uginały się nam nogi. Często wtedy z dumą wspominał, że pochodzi z rodziny patriotycznej. Jego ojciec ponoć był lotnikiem. Już wtedy jednak, gdy go po raz pierwszy poznałem to opiekowała się nim już tylko jego babcia. Co się natomiast stało z Jego rodzicami, to tego tematu nigdy nie podejmował. W tamtych latach był zupełnie normalnym człowiekiem, niczym się od nas nie różniącym, widzącym realnie w jakim nasz kraj znalazł się tragicznym położeniu geopolitycznym. Absolutnie niczym więc się wówczas nie różnił od nas swymi patriotycznymi poglądami. Absolutnie też wtedy nie wykazywał nawet najdrobniejszych odznak sympatii do panującego w kraju reżimu. W latach 60. XX w., podjął jednak zawodową pracę w organach Służby Bezpieczeństwa, ponoć tylko z tego względu, gdyż była wysokopłatna, o czym mnie w trakcie jednego pobytu w sosnowieckim Savoyu dyskretnie poinformował. Wielokrotnie jeszcze do mnie telefonował w latach 70. XX wieku i kilkakrotnie też mnie wtedy odwiedzał, gdy ja już z rodziną mieszkałem wtedy w katowickiej „Superjednostce”, wspominając za każdym razem z nieukrywaną tęsknotą tamte dawne sentymentalne i romantyczne sportowe czasy. Już wówczas jednak wyczuwałem, że jest pod wpływem narkotyku alkoholowego. Wielokrotnie też do mnie telefonował. Zawsze wtedy, gdy był już wyraźnie zamroczony alkoholem. W trakcie takich dziwnych rozmów zanim oddał słuchawkę absolutnie nieznanej mi osobie, to prosił mnie bym w kilku zdaniach przekazał informację jakim to kiedyś był dobrym wyczynowym koszykarzem w Sosnowcu. Pewnego razu już mocno podpity, dotarł do mojego mieszkania. W tym dniu zachowywał się jednak nie tylko jak typowa osoba upojona alkoholem, ale bez mojego pytania korzystał nawet z telefonu i popisując się wtedy znajomościami wydzwaniał do osób na wysokich stanowiskach w naszym województwie. Moje prośby by tego zaniechał nie odnosiły prawie żadnego skutku. To nie był już wtedy, tak jak dawniej mój przyjaciel z boiska. Odczuwałem wtedy wyraźnie, nie tylko zresztą ja, ale też i moja żona oraz nieżyjący już dzisiaj teść, że bardzo pragnie mi czymś, za wszelką cenę zaimponować. Pewnego dnia znów pojawił się w moim mieszkaniu, też zamroczony alkoholem. Tłumacząc się, że piętro wyżej spędził bardzo miłe chwile z jednym z doktorów z wyższej uczelni śląskiej. Poprosił mnie wówczas o możliwość skorzystania z telefonu, gdyż u pana doktora z górnego piętra, jak mówił, telefon jest uszkodzony. Po wykręceniu nieznanego mi numeru telefonicznego, zwrócił się wtedy do rektora jednej z wyższych śląskich uczelni, w tym czasie też posła na Sejm PRL, z żądaniem, by on natychmiast przyjechał pod „Superjednostkę” swoim osobowym samochodem i zawiózł go do jego miejsca zamieszkania w Sosnowcu. W trakcie rozmowy telefonicznej zwracał się do rektora nonszalancko i po imieniu. Można było jednak wyraźnie wyczuć, że obydwaj są w bardzo dobrej, wprost doskonałej przyjacielskiej komitywie. W tym czasie już szybko piął się po drabinie służbowej, czego absolutnie przede mną też nigdy nie ukrywał, a wręcz nawet tym się chlubił. Według jego wspomnień ponoć w Związku Radzieckim, w Moskwie, był szkolony przez KGB, gdzie ukończył też roczny specjalistyczny kurs. Po powrocie z Moskwy do Katowic – jak twierdził – więc liczył, że zostanie awansowany na stopień pułkownika SB. Jednak przyznano mu tylko stopień p. pułkownika i awans na zastępcę komendanta miasta MO w Chorzowie, gdzie pracował kilka lat (ile?). Niedocenienie specjalistycznego szkolenia w Moskwie i chyba też chorobliwe aspiracje, ponoć rozgoryczyły Go do tego stopnia, że w końcu podjął starania o przejście na emeryturę. W trakcie rutynowych badań rentgenowskich wykryto jednak u niego w płucach raka. Po roku bezskutecznego leczenia zmarł, o ile się nie mylę, to pod koniec lat 80. XX w, a być może, że w pierwszych latach 90. XX w. Mimo piastowania tak wysokich funkcji w katowickich strukturach SB, nigdy mnie, ani memu bratu, jednak w niczym absolutnie nigdy nie pomógł, jak również co uczciwie też stwierdzam, na szczęście i nie zaszkodził. Nie pomógł nawet wówczas kiedy tak bardzo takiego wsparcia potrzebowaliśmy, o czym zresztą doskonale wówczas wiedział. A w tym samym niemal czasie, z tego co wiem, to innych z Sosnowca moich znajomych i kolegów skutecznie wspierał, a nawet protegował na różne wysokie stanowiska służbowe w instytucjach i przedsiębiorstwach, a nawet służył pomocą w jednej z wyższych uczelni Województwa Śląskiego.

Jeszcze pod koniec lat 90. XX w. całkiem przypadkowo w Czeladzi w Hipermarkecie M1, spotkałem drugiego mojego przyjaciela podwórkowego z Placu Kościuszki – Rysia Szmala, też byłego absolwenta Technikum Energetycznego. Gawędziliśmy wtedy w obecności moje żony – Reni – jak najęci przez wiele, wiele minut. Podał mi nawet wtedy swoją wizytówkę, na której był odnotowany jego telefon firmowy i prywatny. Ilekroć tam jednak później wydzwaniałem to obydwa telefony zawsze jednak milczały jak zaklęte. Poszukiwania Jego adresu nie odniosły żadnego skutku. Rysiu po prostu przepadł jak przysłowiowy wrzucony do wody kamień. A moja żona Renia zmarła 1 sierpnia 2017 roku.

Z innymi kolegami – koszykarzami, z KS „Stal” w Sosnowcu, w tym z kilkoma byłymi absolwentami z Technikum Energetycznego, już od późnych lat 50. XX wieku nie miałem nigdy żadnych kontaktów.O przyjaciołach – koszykarzach z KS „Włókniarz” wspomnę w części tego artykułu, gdy temu klubowi sportowemu poświęcę całkiem już odrębny artykuł.

………………………………………………………………………………………………………….

Bibliografia i przypisy:

1 – Rzeczpospolita Polska (RP) – oficjalna nazwa Polski od drugiej połowy XVII wieku do 1795 roku oraz w latach 1918–1952 i od 1989.

2 – „Rurkownia Huldczyńskiego” to potoczna nazwa przedwojennego zakładu pracy i powojennej Huty „Sosnowiec” stosowana zarówno przez pracowników z tego zakładu pracy jak też przez mieszkańców z Pogoni.

3 – Więcej na ten temat w moim artykule:- „EKSPOZYTURY KONTRWYWIADU I WYWIADU II ODDZIAŁU SZTABU GENERALNEGO WP W SOSNOWCU Z OKRESU POWSTAŃ ŚLĄSKICH”.

4 – Więcej na temat schronów niemieckich w Kasynie w moim artykule: -„DZIEJE POGOŃSKIEGO KASYNA”.

5 – Znacznie więcej na ten temat w moim artykule: – „GDZIE SPORTOWCY Z TAMTYCH LAT CZ.2”

6 – Więcej na temat tego osiedla w moich artykułach: – „UNICESTWIONE OSIEDLA” i „BOSO POPRZEZ PLAC TADEUSZA KOŚCIUSZKI” oraz śladowe przekazy w innych jeszcze moich artykułach.

7 – Więcej na ten temat w moim artykule: – „KOCIMI ŁBAMI ULICZKĄ NOWOPOGONSKĄ”.

8 – Księga Zasłużonych dla ZNP i Oświaty w Sosnowcu, wyd. Sosnowiec 2005, s. 148

9 – Tematyka szkolnej koszykówki w powojennym Technikum Energetycznym w Sosnowcu jest na tyle rozległa i obfituje tyloma wprost ciekawymi epizodami, że by ją pogłębić, to wymaga już jednak odrębnego artykułu.

10 – Wspomnienia własne i rodzinne.

Autor bardzo serdecznie dziękuje przyjacielowi – Pawłowi Ptak – za możliwość bezpłatnego wykorzystania w tym artykule zdjęcia.

Niniejszy artykuł jest kolejną formą jego publikacji. Tym razem, tak jak poprzednie jego publikacje, uzupełniony został o nowe pozyskane fakty i zdjęcia.

Uprzejmie przypominam, że wszystkie artykuły autora jak do tej pory są publikowane bezinteresownie. Z tego tytułu nie korzystałem więc dotąd nigdy i nie czerpię też nadal absolutnie żadnych korzyści materialnych, ani też innych profitów, poza tylko satysfakcją autorską.

Wszelkie prawa autorskie zastrzeżone.

 

KATOWICE, MARZEC – 2018  ROK

                                                                                                                                                                                          JANUSZ MASZCZYK

Bear