Janusz Maszczyk: Kolorowe konstantynowskie podwórka…

„A JAK CIEBIE KTOŚ ZAPYTA:
KTO TY TAKI, SKĄD TY RODEM?
MÓW ŻEŚ Z TEGO ŁANU ŻYTA,
ŻEŚ Z TYCH ŁĄK CO PACHNĄ MIODEM;
MÓW ZE JESTEŚ Z TAKIEJ CHATY,
CO PIASTOWSKĄ CHATĄ BYŁA,
ŻEŚ Z TEJ ZIEMI, KTÓREJ KWIATY
GORZKA ROSA WYKARMIŁA”.
Maria Konopnicka

[Plan Michała Kleńca z 1907 roku wsi sosnowieckich, w tym i Konstantynowa.]

To właśnie tam, na osiedlu zwanym„konstantynowską abisynią” głównie skupiony był bajkowy czarodziejski świat zwierzęcy, który grał UCZUCIAMI i pobudzał mą dziecięcą wrażliwość  psychiczną….
Konstantynów mojego dzieciństwa, to serce i romantyczna dusza mojego Sosnowca. To tak zakodowana w mym umyśle urokliwa dzielnica mego miasta, że mimo upływu już około 75 lat odkąd tam po raz pierwszy dotarłem z moją mamą, bardzo często jeszcze powraca w mych nostalgicznych wspomnieniach niczym morska fala. Szczególne dziecięce wizjonerskie doznania ulokowałem jednak nie w dostojnych czynszowych kamieniczkach o niezwykle zróżnicowanej urodzie, jakie jeszcze wówczas usytuowane były wzdłuż ulic Staszica i Robotniczej, a nawet i Szewczyka, ale w okolicy malutkich kolorowych zabudowań, zwanych przez miejscowych ludzi, ale już w podeszłym wieku, po prostu „Abisynią”. „Konstantynowska Abisynia” rozciągała się obok stożkowej niczym zakopiański Giewont katarzyńskiej hałdy i rozległych kolorowych pól oraz ukwieconych łąk dawnego Gwarectwa „Hrabia Renard”. To właśnie tam, opodal miodem pachnących łąk i tańczących ponad nimi jak baletnice kolorowych motyli, za moich dziecięcych lat skupiony był czarodziejski świat zwierzęcy, który grał uczuciami i pobudzał mą wrażliwość psychiczną. 

Gdziekolwiek więc Drogi Czytelniku zwróciłeś swe dziecięce oczy, to wzrok koiły setki puszystych królików, ciekawsko wychylających swe filuterne łebki z drewnianych klatek, lub hasających luzem w jakże charakterystycznych podrygach w przydomowych ogródkach. A po wąskich piaszczysto – klepiskowych uliczkach, wijących się pośród kolorowych malutkich chatek, mogłeś bez trudu dostrzec  spacerujące i rozkołysane jak na kaczym balu bajecznie kolorowe kaczory i dumnie napuszone rozgadane indyki. Nie brakowało też wszędobylskich kur niosek i towarzyszących im nadętych kolorowych kogutów, a białe jak dopiero co spadły śnieg, napuszone i syczące na dzieci gęsi uzupełniały ten pełen tajemnic zwierzęcy świat. A na okolicznych rozległych renardowskich polach i łąkach koiła uszy cisza, przerywana tylko ostrym piskiem jaskółczym lub klekotem bociana. 

A po wąskich klepiskowych uliczkach, wijących się pośród kolorowych malutkich chatek, mogłeś bez trudu dostrzec spacerujące rozkołysane jak na kaczym balu bajecznie kolorowe kaczory i dumnie napuszone rozgadane indyki.
Jednak z chwilą, gdy tylko złocista kolorowa tarcza słoneczna już chyliła się do snu, to z okolicznych łąk docierały porykiwania krów i cieląt, które doniosłym i charakterystycznym głosem wzywały już do snu swych właścicieli. Konstantynów bowiem w tamtych czasach był też krainą mlekiem płynącą, gdzie również i rodzice autora docierali po drogocenny i zalecany przez lekarzy pełen witamin mleczny nektar. Gdy jednak wielka tarcza słoneczna już całkowicie zapadła za widnokręgiem i mrok nieubłaganie pokrył już ten tajemniczy dziecięcy świat, a tylko w malutkich okienkach migotały jeszcze żółtawe światełka karbidówek, to podwórkowi stróże nawoływali się głośnym szczekaniem. I wtedy to dopiero na nocne łowy na tonące już w mrokach „Abisyńskie” osiedle bezszelestnie wyruszały nasze polskie puszyste mruczki. Drogi Czytelniku – takich pięknych polskich mruczków, puszystych i kolorowych kotów, to poza Konstantynowem zapewne nigdy i nigdzie już nie doświadczyłem. Byłem nimi tak oczarowany, że jednego z nich, podarowanego mojej mamie przez jej byłego ucznia, przygarnąłem na wiele lat jako pełnoprawnego domownika.

Niestety, ale świat wokół nas nieubłaganie się jednak zmienia. Szczególnie jednak ten najurokliwszy z lat dziecięcych. Niekiedy więc przez bardziej wrażliwe osoby bywa niekiedy zbyt przekoloryzowany. Ta kiedyś romantyczna kraina – mojego dziecięcego świata – w zasadzie więc już dawno, dawno temu zamarła. Pozostały jednak nadal pełne biedy kolorowe podwórka i chatki tulące się jak kiedyś do ziemi. Podobnie jak dawno, dawno temu zamarła też na okalających Konstantynów polach i łąkach, kiedyś porastająca tam bajeczna i pierwotna przyroda. Powodów jest niestety tak wiele, że nawet nie sposób ich wszystkich w tym króciutkim artykuliku przytoczyć… Wraz z przyrodą i domowym światem zwierzęcym, odeszło też bezpowrotnie tamto pokolenie ludzi zamieszkujące kiedyś te przytulone do ziemi chatki.

A na okolicznych polach i wśród kolorowych zaułków koiła uszy cisza przerywana, ostrym piskiem jaskółczym i klekotem bociana.
Jednak tak jak dawniej, na osiedlowych podwórkach i wijących się wąskich piaszczysto-klepiskowych dróżkach, pośród kolorowych malutkich chatek, porośniętych trawą i dzikim bzem, można jeszcze  spotkać wyjątkowo dobrodusznych i niezwykle też życzliwych i o ciepłym sercu mieszkańców z tego konstantynowskiego dawnego abisyńskiego osiedla, czego w trakcie sesji zdjęciowej wraz z moim bratem wielokrotnie doświadczyłem.

To właśnie w jednym z tych malutkich kolorowych domków, podczas mrocznych lat okupacji niemieckiej, mieszkała też dyplomowana przedwojenna nauczycielka, koleżanka mojej mamy, która tak jak i ona uczyła konspiracyjnie polskie dzieci miłości do Ojczyzny, zgodnie z odwiecznym polskim mottem: – „Bóg – Honor – Ojczyzna”. Ucząc podstawowych przedmiotów, kształtowała też jednak ich dziecięce charaktery. Krzewiła więc takie wyższe wartości, jak wiarę w Boga, pielęgnowanie godności narodowej i miłości do Narodu Polskiego, i do swojej Ojczyzny – Polski. Ale jak wspominali to z goryczą podczas sesji zdjęciowej spotkani starsi już wiekiem mieszkańcy, którzy swe korzenie rodowe wywodzą z tych właśnie stron, to poza tym biednym osiedlem abisyńskim, ale również na terenie Konstantynowa„mieszkali jednak też i tacy osobnicy, którzy kolaborowali z każdym okupantem”. Jeden nawet, starszy już wiekiem rozmówca, był tą rozmową tak niesamowicie podekscytowany, że w trakcie podawania konkretnych nazwisk mieszkających tu kiedyś Volksdeutschów i wskazując palcem kamieniczki, w których podczas okupacji niemieckiej ponoć mieszkali, nie potrafił wyraźnie opanować swego zdenerwowania. Wśród nazwisk i po bliższym doprecyzowaniu ich osobowości, i konkretnego miejsca zamieszkania, ku memu zaskoczeniu, rozpoznaję ojców moich dobrze mi znanych po 1945 roku kolegów i koleżanek. Prawdopodobnie widząc moje ogromne zdziwienie i zaskoczenie, podenerwowany rozmówca, wyraźnie teraz też zmieszany tą wymianą zdań, jednak twierdzi:
– „No cóż! Kochany panie, ale to były takie parszywe czasy. Jedni, głównie osobnicy majętni, wśród nich niektórzy sklepikarze, wręcz demonstracyjnie kolaborowali, a inni nawet za marne fenigi… Cóż będę dalej panu tłumaczył. Tacy po prostu bywają też i nasi rodacy… Oczywiście nie wszyscy. Na szczęście”…

Wszelkie prawa zastrzeżone. Żadna część tej publikacji nie może być reprodukowana, przechowywana w systemach przetwarzania lub odzyskiwania danych, ani przekazywana w jakiejkolwiek postaci elektronicznej, odbitki kserograficznej, nagrania lub jakiejkolwiek innej bez uprzedniej pisemnej zgody autora tego artykułu.
Artykuł został znacznie poszerzony w stosunku do pierwotnej jego publikacji z maja 2012 roku, nie tylko tematycznie, ale o nowe zdjęcia.
Katowice, luty 2017 rok
                                                                                                                  Janusz Maszczyk

Bear