Janusz Maszczyk: Kocimi łbami uliczką Nowopogońską

****

Na górnych piętrach w tych ceglastych fabrycznych budynkach mieściły się stosunkowo duże pomieszczenia biurowe dla urzędników i malutkie dla kierownika. W tamtych odległych latach stosowano bowiem swoistą kontrolę wobec podległego urzędniczego personelu. Szef biura najczęściej wykonywał swoje obowiązki w malutkim, zacisznym gabineciku z dużym oknem, i to tak specyficznie usytuowanym, by mieć baczne oko i czujne ucho na podległy mu personel i to o każdej porze dnia. Dopiero poza tym kierowniczym oknem, najczęściej z premedytacją niedomkniętym, mieściło się w zależności od liczebności personelu odpowiednio duże pomieszczenie biurowe dla podległych mu urzędników. Tak było w tej fabryce ponoć już „za cara”, jak i w okresie II Rzeczypospolitej Polskiej i z tego co ja już zapamiętałem, to również w okresie okupacji niemieckiej. Natomiast już podlegli szefowi urzędnicy w zależności od specjalizacji biurowej, zgrupowani byli tylko w jednym większym pomieszczeniu. W pomieszczeniu, w którym poza szelestem przerzucanych kartek papieru i zgrzytem biurowych maszyn, to raczej zawsze panowała specyficzna nastrojowa biurowa cisza. Te biura jak pamiętam, zawsze były nasiąknięte specyficzną wonią tuszu i atramentu oraz szeregowo usytuowanymi biurkami, za którymi z powagą siedzieli w garniturach pochyleni i zapracowani urzędnicy, określani pokoleniowo jako „urzędnicze białe kołnierzyki”. Tę specyficzną biurową ciszę zakłócały też od czasu do czasu odgłosy przesuwanych drewnianych liczydłowych „bączków”. Taki przynajmniej obraz i atmosferę w nich panującą  zapamiętałem jeszcze z czasów okupacji niemieckiej. Chociaż – jak to wspominał mój ojciec – to ponoć już wcześniej do tych biur docierały pierwsze „cuda światowej techniki” w postaci „ręcznych maszyn biurowych do liczenia i pisania”. Wzdłuż tych dostojnych biurowych urzędniczych pomieszczeń na całej długości opisywanych budynków, ale od strony fabryki, był dopiero usytuowany opisywany już wyżej ciąg korytarzy, które biegły zróżnicowaną szerokością jak leśne alejki, aż do samej głównej fabrycznej bramy wjazdowej. Poznałem ich zakamarki już jako dziecko podczas okupacji niemieckiej i to wprost doskonale.

[Urzędnicy z Działu Księgowo – Finansowego – BIURA RACHUBY –  dawnej „Rurkowni Huldczyńskiego” (lata 30. XX w.).

Zdjęcie po lewej stronie, siedzą za biurkiem: – pan Kasprzyk (imię?), w tyle – pan Zawadowicz (imię?), NN, pan Tański (imię?). Stoją w tyle od lewej: NN, ojciec autora, Ludwik Maszczyk, NN.

Zdjęcie po prawej stronie. Od lewej za biurkiem siedzą: mój ojciec Ludwik Maszczyk, pan Tański (imię?), pan Zawadowicz (postać utrwalona niewyraźnie), NN. W tyle stoją od lewej: NN, NN ,pan Kasprzyk (na zdjęciu postać utrwalona niewyraźnie), NN.

Z tych pozujących do pamiątkowego zdjęcia przedwojennych znanych mi  jeszcze urzędników, poza ojcem do lat 50 XX wieku, na „tym padole ziemskim” dotrwała tylko jedna osoba. To pan Zawadowicz (imienia niestety ale już nie pamiętam). Po latach mój ojciec zostanie szefem tego biura, ale już w Hucie „Katarzyna”.]

****

W kolejnym biurowcu, po lewej stronie idąc w kierunku ulicy Orlej, jednak już w troszeczkę niższym budynku od poprzedniego, też jednak ceglastym podobnie jak i inne, jednak na piętrze, mieściły się również biura. Z kolei na samym już parterze tego budynku usytuowano „Przychodnię Zakładową” oraz nasyconą lizolem i lekarstwami izbą felczerską. Dzisiaj to zjawisko – fabrycznej permanentnej opieki lekarskiej w kapitalistycznej fabryce zapewne odbieramy ze zdumieniem i niedowierzaniem. Ale to temat już na odrębny artykuł.

W tej przychodni pełnej specyficznej woni lekarstw, wydzielono też specjalne pomieszczenie, gdzie za białym parawanikiem, na wyścielanym tapczaniku udzielano pierwszej i niezbędnej pomocy chorym pracownikom oraz wykonywano też drobne zabiegi chirurgiczne. Pamiętam, że znakomitym i cieszącym się ogólnym uznaniem wśród pracowników opiekunem tej fabrycznej placówki lekarskiej, jeszcze podczas okupacji niemieckiej i króciutko po 1945 roku, był nie lekarz, a co ciekawe tylko znakomity felczer. Zresztą nasz bardzo bliski i doskonale nam też znany sąsiad z Placu Tadeusza Kościuszki – pan Kuligowski. Imienia niestety ale już nie pamiętam. Pan Kuligowski wraz z swą małżonką mieszkali w tym samym budynku co autor, też na pierwszym piętrze, ale od strony nowo – sieleckiej kapliczki i drewnianego jeszcze wówczas mostu jaki był jeszcze wtedy zawieszony ponad rzeką Czarną Przemszą. Okna z mieszkania Państwa Kuligowskich wychodziły na podwórko, a ich mieszkanie mieściło się dosłownie obok pomieszczeń pana Romana Korka – przedwojennego jeszcze harcerza, później żołnierza Służby Zwycięstw Polski (SZP), Związku Walki Zbrojnej (ZWZ) i Armii Krajowej (AK). Może jeszcze tylko wspomnę, że u pana Romana Korka miał też wówczas swą okupacyjną melinę Komendant Śląskiego Okręgu Armii Krajowej, wtedy jeszcze w stopniu p.pułkownika pan Zygmunt Walter Janke, o czym zresztą na kartach swoich powojennych książek kilka razy z wielkim uznaniem wspomina.

Po 1945 roku w fabryce zatrudniano też lekarza, również naszego sąsiada z Placu Tadeusza Kościuszki (dzisiaj budynek o wyraźnie skośnym dachu, nr 9). Nazwiska i imienia tego lekarza niestety, ale już nie pamiętam. Przypominam tylko sobie, że wraz ze swoją żona, byli jednak bezdzietną rodziną. Po śmierci tego lekarza, jego małżonka, jako samotna osoba i niedołężna już wtedy staruszka żyła jeszcze w latach 50. XX wieku i co ciekawe nie została jednak wówczas eksmitowana przez władze komunistyczne ze swego kilkupokojowego mieszkania, jak czyniono to w trybie natychmiastowym i bez możliwości odwołania się z wieloma innymi samotnymi osobami. Taka miedzy innymi „eksmisyjna przygoda” spotkała moją mamę, chyba jak sądzę to dzisiaj, w nagrodę za tajną i konspiracyjną naukę polskich dzieci w czasie okupacji niemieckiej. Eksmitowano ją wtedy z naszego 3 izbowego urzędniczego mieszkania do jednej izby, do tego jeszcze z kuchennym piecem żeleźniakiem. Ale to temat rzeka, wymaga więc odrębnego potraktowania. Możliwe, że przypadku małżonki tego zacnego zakładowego lekarza, powodem był istotny fakt, iż sprzątanie swego mieszkania, jego małżonka powierzyła wtedy dzieciom zakładowego pracownika z Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego (UBP), naszego zresztą też z parteru sąsiada, tow. K. (imienia nie pamiętam). Ale to zagadnienie jest już tak skomplikowane i rozległe w opisie, że wymaga już odrębnego artykuliku.

* * * *

Następną w kolejności ciekawostką budowlaną jak na owe lata, była jak już wyżej zasygnalizowałem fabryczna główna dwuskrzydłowa brama wjazdowa na teren „Rurkowni Huldczyńskiego”, co jest utrwalone na poniższym pozyskanym zdjęciu. Ta brama  przynajmniej do lat 50. XX wieku, była dosłownie jedynym tylko miejscem poprzez, który przemieszczały się wszelkie pojazdy kołowe jakie tylko wjeżdżały, a później najczęściej załadowane towarem wyjeżdżały z terenu tej rozległej fabryki. Mur ceglasty, do którego była przytwierdzona brama stykał się po prawej stronie z kolejnym ceglastym dwukondygnacyjnym budynkiem. Ten koleiny już budynek z uwagi na jego specyficzną zabudowę i rolę jaką spełniał w dziejach tej fabryki, wymaga troszeczkę szerszego omówienia. Tematyka niestety ale jest tak bogata i tak niezmiernie do tego jeszcze skomplikowana, gdyż dotyczy rozległego czasookresu, iż aby ją tylko powierzchownie opisać, autor zmuszony jest zastosować wyjątkowe skróty myślowe. I to liczne.

Strony: 1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21

Bear