Janusz Maszczyk: Kocimi łbami uliczką Nowopogońską

[Zdjęcie z 2013 roku. W drugim z kolei od lewej strony, niskim budynku, był sklep,  którego ponoć właścicielem był były konsul RP we Władywostoku.]

Kolejnym, ale już nie typowym sklepem, był znany i chyba jedyny w tej okolicy tak znakomity salon fryzjerski, damsko – męski, Państwa Bartochów. Mieścił się w jednym z kolorowych parterowych pomieszczeń pomiędzy ulicą Racławicką, a ulicą Floriańską. To pomieszczenie jak i również  okoliczne budynki w tym ciągu zabudowań jeszcze jakimś cudem do dzisiaj się zachowały, co widać na poniższych zdjęciach. Jednak to co zobaczyłem w listopadzie 2016 roku ogromnie mnie zasmuciło. Cały bowiem ciąg tych uratowanych od wyburzenia kamieniczek jest już jednak chyba w stanie agonalnym. Wszystkie bowiem dawne pomieszczenia sklepowe, przynajmniej w tym dniu gdy tam byłem, na głucho zaryglowano a stan elewacji aż się prosi o natychmiastowy kapitalny remont. Powracając jednak do salonu fryzjerskiego. Zakład od zawsze jak tylko pamiętam był przepełniony nie tylko chętnymi do strzyżenia swych czupryn, co powinno być dla każdego zrozumiałe, ale i niezwykle gadatliwymi też klientami. Pan Bartocha był bowiem nie tylko w swym fachu znakomitym fryzjerem, ale i wysokiej klasy erudytą. Potrafił bowiem jednocześnie w trakcie wykonywania swej pracy, niesłychanie też zręcznie żonglować snutymi niezwykle arcyciekawymi opowieściami, jak i dobieranymi słowami, i to wprost z takim geniuszem, że wciągał do rozmów ponoć nawet niemowy. A oto przecież między innymi w tym interesie przecież chodziło, bo do takiego zakładu zawsze chętnie się przychodziło. Jako człowiek elegancki i przystojny miał też duże powodzenie wśród kobiet odwiedzających część gabinetu, który z kolei obsługiwała już tylko jego żona. Interes rodzinny zapewne więc kwitł wyśmienicie, mimo potencjalnej zazdrości jaka być może mogła też w takich warunkach  towarzyszyć Jego zacnej i znanej naszej rodzinie współmałżonce. Ten rozgadany salon fryzjerski odkąd tylko pamiętam był nasiąknięty pachnącymi zapachami perfum, lub wodą kolońską. To w tym właśnie zakładzie fryzjerskim w lutym 1944 roku dopadli mnie wraz z moją mamą esesmani, a później pędzili nas wraz grupą jeszcze innych pojmanych też siłą w łapance ulicznej Polaków, aż pod sam „Targ Pogoński”, byśmy byli naocznym świadkiem egzekucji wieszanych tam moich rodaków. Bowiem Niemcy w tym propagandowo – terrorystycznym fachu byli wówczas wprost prawdziwymi geniuszami.

 

[Zdjęcia z maja 2013 roku. Uliczka Nowopogońska. Na zdjęciu pierwszym widoczne w tyle dawne Kino „Momus”, a w ciągu niższych zabudowań, widoczne też dawne pomieszczenie – salonu fryzjerskiego.  Natomiast na „zbliżeniu”, na zdjęciu poniżej po prawej stronie, tuż, tuż poza szeroką bramą, ale już po prawej stronie mieścił się kiedyś salon fryzjerski Państwa Bartochów.]

* * * *

Po drugiej natomiast stronie tej sentymentalnej i romantycznej uliczki, gdzie do dzisiaj jednak nie zachował się już ani jeden budynek, prawie naprzeciw salonu fryzjerskiego, mieszkał wraz z rodzicami, mój i mojego brata bardzo serdeczny przyjaciel z młodzieńczych jeszcze lat – Aleksander P. – zwany przez własnych rodziców– Dzidziusiem, a przez nas po prostu tylko Dzidkiem. Dzidek był jedynakiem i ukochanym dzieckiem swoich rodziców, to było dostrzegalne. Ukończył to samo Liceum „Staszica” (rocznik absolwencki 1952/1953; Księga Pamiątkowa „Staszica” z 1984 r., s.271.) co i ja z bratem, tylko on o dwa lata wcześniej niż autor tej publikacji. Aby się do jego mieszkania można było jednak dostać, to trzeba było najpierw od uliczki Nowopogońskiej pokonać dwuskrzydłową drewnianą bramę, a później jeszcze mroczny i wilgotny głęboki tunel wydrążony w czynszowym budynku. Do jego mieszkania wchodziło się bowiem po kamiennym bruku od podwórka. Przypominam sobie, jak jego ojciec bardzo często w naszej obecności, czyli mojej i mojego brata,wchodził ot tak sobie pod kuchenny stół, bo w zamykanej szafce znajdowało się ukryte słuchawkowe radio. Tam dopiero pod kuchennym stołem, cały czas jednak leżąc na brzuchu ze słuchawkami na uszach i z wyciągniętymi na kuchnię długimi nogami, konspiracyjnie słuchał Radia Wolna Europa. Dla osób niewtajemniczonych w niuanse tamtych powojennych czasów pozwalam sobie przypomnieć, że za PRL słuchanie tej stacji radiowej było kategorycznie zabronione i karalne. Niezależnie od tego ta stacja radiowa była przez całą dobę w specyficzny sposób zagłuszana, by tylko do Polaków „za żelaznej kapitalistycznej kurtyny” nie dotarła żadna informacja. Wyjątkowa ostrożność więc w tym przypadku absolutnie nas nie dziwiła, tak jak i nietypowa pozycja pod stołem tego zacnego i znanego naszej rodzinie Pana. Podobnie jak na tamte czasy nie zadziwiła nas też konspiracyjna lokalizacja słuchawkowego radioodbiornika. Jego ojca i mamę wprost doskonale znali nasi rodzice. Z jego ojcem i z nim byliśmy nawet kilka razy wspólnie na wczasach w Wiśle. Mój ojciec był zresztą bardzo zaprzyjaźniony z ojcem Dzidka.

Państwo P. jak nam w tajemnicy po latach szeptał Dzidek, byli ponoć spokrewnieni z jednym z szefów warszawskiego komunistycznego Radiokomitetu, tow. M. Sz. Podobno mamy tych panów były nawet siostrami. Notabene szef tego warszawskiego Radiokomitetu był też absolwentem sosnowieckiego Liceum „Staszica”. Widnieje nawet w spisie absolwentów w jednym z pamiątkowych powojennych wydań tego zasłużonego dla Sosnowca humanistycznego liceum w Księdze Pamiątkowej „Staszica” z 1984 r. s.266, jako rocznik absolwencki 1945/1946. Czy te tajemniczo szeptane przez Dzidka sensacyjne dla nas opowieści jednak polegały wówczas na prawdzie?…. W każdym bądź razie, ani za życia jego rodziców, a tym bardziej już po ich śmierci, osamotnionemu prawie całkowicie Dzidkowi pod względem materialnym nie wiodło się jednak dobrze. Już wtedy Dzidek samotnie mieszkał przy Placu Tadeusza Kościuszki. Podobno Dzidek, miał w przyszłości zostać pianistą. Przynajmniej tak w licznych rozmowach z nami prezentował swoją muzyczną przyszłość. W jednym z pokoi stało więc dostojnie pianino, na którym podobno całymi dniami zawzięcie nasz szkolny przyjaciel ćwiczył. Przypominam sobie, że w trakcie jednych wakacji w Wiśle, dźwigałem z dworca kolejowego do góralskiej chaty jego opasłą i ciężką, jakby wypełnioną cegłami walizę, gdyż ponoć Dzidek nie mógł takich ciężarów taszczyć, gdyż miał mieć dłonie delikatne jak pianista.Tak przynajmniej wtedy dobrodusznie twierdził. Dzisiaj nikt z tej zacnej i drogiej memu sercu rodziny jednak już nie żyje. Dzidka jeszcze jako młodziutkiego człowieka dopadła podła choroba. W rezultacie przez całe życie przebywał na rencie inwalidzkiej i zamiast grać na pianinie jak to kiedyś za młodzieńczych lat marzył, to w dojrzałym już wieku, zajął się fotografią dokumentalną. Jego aparaty fotograficzne i liczne niezwykłe fotograficzne zbiory dokumentujące architekturę Sosnowca, po jego śmierci gdzieś jednak przepadły.

Strony: 1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21

Bear