Janusz Maszczyk: Kocimi łbami uliczką Nowopogońską
* * * *
Na teren fabryki jak już wspominałem i do wszystkich jej pomieszczeń, w tym również i do budynku dyrekcji, przez dziesiątki lat można się było dostać tylko wyłącznie poprzez główną portiernię. W tym samym budynku, gdzie mieściła się portiernia, tylko już na całym górnym piętrze, z kolei ciągnęły się od czasów II Rzeczypospolitej dwa oddzielne wielkie pomieszczenia biurowe, każde z tradycyjnym „gabinecikiem dla szefa, by bacznie mógł doglądać pracę i zaangażowanie swoich podwładnych urzędników”. Jednak już podczas okupacji niemieckiej w pomieszczeniu od strony fabryki usadowiła się siedziba zakładowego Gestapo. Fragment tego budynku i okna dawnej siedziby Gestapo są widoczne na powyższym zdjęciu zatytułowanym „Święto Pracy”. Budynek mniej więcej w środkowej części, ale już poza portiernią, na terenie fabrycznym, był przedzielony korytarzem. Korytarz wiodący z placu fabrycznego na piętro był stosunkowo wąski, gdyż wynosił około 2 metry. Już przy wejściu z dziedzińca fabrycznego do korytarza po lewej stronie mieściły się drzwi prowadzące do parterowego nieznanego mi pomieszczenia biurowego. Natomiast z tego samego korytarza, ale już na górne jego piętro, wiodły wąskie strome drewniane schody i po dwóch stronach wyszlifowane od spoconych urzędniczych rąk drewniane poręcze. Pamiętam, że stąpałem po tych trzeszczących schodach zawsze po cichutku i z ogromnym też biciem serca, które natarczywie cisnęło się zawsze do gardła. Bowiem zaledwie obok drzwi wiodących do biura mojego ojca były drzwi wiodące z kolei do placówki Gestapo, typowej katowni, określanej jednak przez Niemców wzniosłymi i humanitarnymi słowami jako „izba przesłuchań”. A dosłownie po prawej stronie od ulicy, co już zasygnalizowałem, z kolei funkcjonowało wielkie pomieszczenie urzędnicze i dyskretny gabinecik dla szefa tego biura – pana Manzla (imię?)… W tym biurowym pomieszczeniu tak jak za czasów II Rzeczypospolitej, tak i podczas okupacji niemieckiej będzie pracował mój ojciec i by wywiązać się z nałożonych nań nadmiernych obowiązków, wyjątkowo też często będzie zmuszony ślęczeć nad papierami biurowymi nawet do późnych godzin wieczornych. Bywałem w tym biurze już jako maluch podczas okupacji niemieckiej co najmniej z kilkadziesiąt razy, ale z duszą i umysłem jak dorosły Polak, gdyż ojciec i mama uważali, że mój dziecięcy i niewinny wygląd w jakimś stopniu profilaktycznie chociaż uspokoi wieczną podejrzliwość gestapowców oraz fabrycznych strażników Werkschutzu.
Ojciec zaczął mnie zabierać do biura w godzinach popołudniowych w zasadzie z dwóch powodów. Z chwilą, gdy tylko został tajemniczo poinformowany przez swojego szefa, pana Manzla o „życzliwych” na niego donosach, do fabrycznej placówki Gestapo (więcej w dalszej części tej publikacji) oraz gdy na domiar złego w tym samym niemal czasie nasiliły się sabotaże na terenie fabryki. Patrząc na to zagadnienie z perspektywy upływu lat zupełnie już chłodnym okiem, jak również znając okrucieństwa gestapowskie, to te niby logiczne rodzinne założenia były wtedy jednak oceniane błędnie, a nawet wręcz naiwnie. Bowiem w takich przypadkach nigdy Gestapo nie kierowało się subtelnymi uczuciami. W tym przypadku widokiem malutkiego dziecka. Sprawca sabotażu i ewentualnie jeszcze inni współwinni, czy nawet tylko podejrzani o te czyny, zawsze bowiem musieli się znaleźć. Gestapo absolutnie nie mogło bowiem sobie pozwolić na utratę swego „profesjonalnego prestiżu i wizerunku”. W wyniku więc stosowanych potwornych tortur, do niezawinionych czynów przyznawali się więc wtedy nawet zupełnie niewinni ludzie. Do obozów koncentracyjnych, a nawet pod gilotynę trafiali więc też niekiedy i tacy osobnicy, którzy tylko przez niezwykłe zrządzenie losu, czy przez nieprawdopodobny przypadek znaleźli się w pobliżu tego akurat miejsca, gdzie dochodziło do takich nieprzewidywalnych incydentów. Autor zna takie przypadki z autopsji. Musimy bowiem pamiętać, że każda wojna i okresy każdej okupacji, czy zaborów, są niesłychanie okrutne, gdyż rządzą się twardymi i bezwzględnymi zasadami, gdzie litość i humanitarny stosunek do drugiego człowieka raczej nie zawsze jest przestrzegany, nawet niekiedy o ironio losu i przez tych, których później stawiamy na bohaterskich patriotycznych cokołach.
W rezultacie ojciec przebywając na co dzień, na tym samym piętrze w sąsiedztwie okrutnej tajnej policji Gestapo z każdym okupacyjnym rokiem marniał w oczach i stawał się coraz bardziej wyczerpany i zestresowany wykonywaną pracą w takich anormalnych warunkach. W tym sąsiedzkim gestapowskim tyglu pełnym niekiedy też jęków i krzyków maltretowanych w trakcie przesłuchania Polaków trzeba było bowiem mieć nerwy naprawdę ze stali, by się całkowicie nie „rozkleić” i nie załamać nerwowo. Wystarczy więc tylko porównać wizerunkowo zdjęcia mojego ojca z lat 20 XX w. i z końcowych miesięcy 1938 roku, ze zdjęciem okupacyjnym, by się przekonać jakie wojna i okupacja niemiecka niosła ludziom „radosne bukiety kwiatów”. A przecież zaledwie kilkuletni przedział wiekowy, pomiędzy rokiem 1938 a 1944 nie był aż tak ogromny, by w takim stopniu mógł się zmienić wizerunek człowieka. Prezentowane więc zdjęcia w tym przypadku zapewne nie kłamią…
[Ojciec autora – zdjęcie z lewej strony z lat 20. XX, obok z końcowych miesięcy 1938 roku]
[Powyżej oryginalna legitymacja służbowa – tak zwany okupacyjny „Ausweis” i oryginalny z czasów okupacji niemieckiej tak zwany fabryczny „pasek wypłaty” (na zdjęciu prezentowany jest przez autora tylko jego malutki fragmencik). A poniżej tak zwana „Palcówka” dzisiejszy dowód osobisty. Tematyka tylko tych trzech dokumentów ciekawa ale niezmiernie rozległa, wymaga więc odrębnego artykułu…]
****
Nie wszyscy dosłownie jednak Niemcy zatrudnieni w tej fabryce podczas okupacji niemieckiej byli negatywnie, czy wręcz nawet wrogo ustosunkowani do Polaków. O dwóch przypadkach z zastosowaniem skrótów myślowych wypada więc chyba mi teraz wspomnieć. Szefem, czyli bezpośrednim przełożonym mojego ojca był Niemiec, pan Manzel (imię?), rodowity mieszkaniec Hamburga, oficer dwóch wojen (I i II wojny światowej), z wieloma odniesionymi ranami. Jako człowiek w wyjątkowo podeszłym już wieku został więc z czynnej służby zwolniony. Jego żona też rodowita mieszkanka tej zachodnioeuropejskiej niemieckiej metropolii, zginęła już podczas pierwszych alianckich nalotów bombowych, a starszy wiekiem syn poległ na froncie wschodnim. Pozostał mu więc jeszcze tylko jedyny niepełnoletni syn, który razem z ojcem już po śmierci żony przebywał w Sosnowcu. Ten człowiek jak to wspominał ojciec był tą tragedią zupełnie załamany i wielokrotnie delikatnie dawał mu do zrozumienia, że tego co się dzieje w jego niemieckiej ojczyźnie absolutnie nie popiera. Inn sprawa być może, iż przebudzenie tego człowieka, nastąpiła zbyt późno, bowiem dopiero po tragediach jakich był świadkiem i czego sam też doświadczył. Pan Manzel był ponoć wyjątkowo dobrze ustosunkowany do mojego ojca. Doceniał chyba u niego perfekcyjną znajomość nie tylko języka niemieckiego i to w mowie i piśmie, ale chyba przede wszystkim też znakomite poruszania się w skomplikowanym gąszczu niemieckich przepisów z zakresu księgowości i pracochłonnych zagadnień jakie wtedy przypisywano rachubie. Zaimponowało mu też ponoć biegłe pismo gotyckie i zapewne też uzdolnienia lingwistyczne, w tym biegła też jeszcze znajomość języka rosyjskiego (w mowie i piśmie) i trochę słabsza języka francuskiego. Jako przyjezdny z dalekiego niemieckiego miasta, chyba w chwili psychicznej słabości, pewnego dnia żalił się więc nawet ojcu, że tu w Sosnowcu napotyka na ogromne trudności, by bezbłędnie funkcjonowało biuro, którym on teraz zarządza, gdyż większość personelu to ponoć miejscowi Niemcy, ale według niego są jacyś tacy dziwni… Nie potrafią bowiem ani posługiwać się biegle językiem niemieckim, ani też poprawnie pisać, a przepisy z zakresu księgowości i rachuby są im z reguły zawsze na bakier… A to jest przecież firma zbrojeniowa i wszystko w niej musi perfekcyjnie funkcjonować, „jak w szwajcarskim zegarku”, gdyż nawet drobne i niecelowe potknięcie może być przez niemieckie organy represji potraktowane jako celowa próba sabotażu. Sabotaż natomiast w III Rzeszy Niemieckiej niezależnie od narodowości był traktowany jako forma wyjątkowego przestępstwa politycznego, w konsekwencji groziło to nawet i śmiercią. Pewnego razu w trakcie rozmowy ostrzegł więc nawet ojca, że miejscowe Gestapo bardzo interesuje się jego osobą. Bowiem jego sąsiad z osiedla fabrycznego, poskarżył się nie tak dawno temu jednemu z fabrycznych gestapowskich oprawców, że mój ojciec zwraca mu uwagę, a nawet ironizuje, gdy on nosi wpięty do klapy marynarki niemiecki znaczek Volksssturmu. Pan Manzel podobno w trakcie przesłuchania gestapowskiego robił więc wszystko, by ten „życzliwy na ojca donos” sprowadzić tylko do formy głupiego nic nieznaczącego żartu, a nie incydentu o charakterze wybitnie politycznym. Ta zręczna gra z Gestapo w rezultacie mu się udała, gdyż ojciec nigdy nie został nawet wezwany przed ich śledcze oblicza. W tym czasie moja mama – Stefania Maszczyk – już od kilku lat prowadziła w naszym mieszkaniu przy Placu Tadeusza Kościuszki tajne konspiracyjne nauczanie polskich dzieci. Ojciec więc i ten fakt brał z obawą pod uwagę, czy to czasem nie zaważyło na rozpracowywaniu go przez Gestapo, a nie tylko drobny incydent z naszym polskim sąsiadem. Wprawdzie faktycznie pewnego dnia zwrócił uwagę pracownikowi z „Rurkowni Huldczyńskiego”, notabene naszemu bardzo dobremu sąsiadowi z Placu Tadeusza Kościuszki, by nie nosił wpiętych w klapę marynarki hitlerowskich znaczków, gdyż „chyba jest Polakiem, tak jak jego ojciec i matka oraz brat”. Tym bardziej, że jego ojca jeszcze doskonale pamięta jako porządnego Polaka z czasów II Rzeczypospolitej, gdyż wspólnie w tym samym dosłownie biurze przez kilka lat pracowali.Ten Pan donosiciel, mieszkał wraz z rodzicami przy Placu Tadeusza Kościuszki, w jednym z mieszkań obok naszego budynku, jeszcze wiele lat po 1945 roku i zawsze wśród sąsiadów uchodzili za godnego i wyjątkowo przyzwoitego Polaka. Mój ojciec tego incydentu nigdy po wojnie mu jednak nie wytknął. Ojciec tego Pana zmarł jeszcze podczas okupacji niemieckiej. Z kolei on sam przeżył mojego ojca o co najmniej kilkanaście, a może i ponad 20 lat. Kiedy pełniłem w latach 70. XX wieku funkcję naczelnika Delegatury Zjednoczenia Przemysłu Taboru Kolejowego „Tasko” w Katowicach, to podczas służbowej bytności w tej fabryce, wtedy już Hucie im. M. Buczka, to całkiem przypadkowo w gmachu dyrekcji spotkałem tego osobnika. Zwrócił się wtedy do mnie z kuriozalną prośbą, bym zatrudnił jego małżonkę w katowickiej Delegaturze „Tasko”. Tą niespodziewaną prośbą byłem wtedy nie tyle zaskoczony, co ogromnie też zdziwiony jak niektórzy ludzie potrafią mieć krótką pamięć i inklinacje machiaweliczne.
Strony: 1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21