Janusz Maszczyk: Kocimi łbami uliczką Nowopogońską
Może warto jeszcze przypomnieć przybyszom i młodemu pokoleniu mieszkańców Sosnowca, że po 1945 roku oficjalnie i prawnie pierwszym dyrektorem tej fabryki został doskonały fachowiec, pan inż. Stanisław Gay – były pełnomocnik Rządu Tymczasowego (więcej patrz Wiki Zagłębie, z 4.XII.2016r., godz. 16,00). Ten człowiek w PRL objął stanowisko dyrektorskie w wyjątkowo skomplikowanej sytuacji, kiedy z jednej strony należało za wszelką cenę natychmiast podjąć produkcję – z maksymalną do tego jeszcze liczbą zatrudnionych pracowników – a z drugiej strony przedstawiciele Armii Czerwonej, za zgodą władz PRL już masowo wykradali z tej fabryki przeróżne wysokiej wartości specjalistyczne maszyny. Demontowano więc ponoć w majestacie prawa nie tylko typowe maszyny produkujące elementy wyposażenia wojskowego, takie jak maszyny produkujące z rur bez szwu łuski do pocisków artyleryjskich (dla Wehrmachtu i Luftwaffe) ale i tokarki, obrabiarki, frezarki oraz wiele, wiele jeszcze innych specjalistycznych maszyn, które mogły być też z powodzeniem bezpośrednio zastosowane przez Polaków do produkcji cywilnej w tej fabryce. Podobno jak wspominał to ojciec – a znał wprost doskonale język rosyjski w mowie i piśmie – kiedy został przez dyrekcję z tej fabryki wezwany do rozszyfrowania napisów umieszczonych na niektórych maszynach, to ku jego zaskoczeniu, a nawet osłupieniu stwierdził, że są na nich opisy dokonane nie po niemiecku, ale wyłącznie tylko cyrylicą. Świadczące, że ten skomplikowany sprzęt kiedyś wykonano nie w III Rzeszy Niemieckiej, ale w Związku Sowieckim. Nadzorujący ten szaber żołnierze z NKWD, z ironicznym uśmiechem „przekonywali” więc wtedy zakłopotanego tym odkryciem mojego ojca i dyrektora tej fabryki, że zabierają przecież tylko to co kiedyś było ich własnością, czyli Związku Radzieckiego. Pośpiech w wykradaniu maszyn był jednocześnie ponoć tak kuriozalny, że niektóre urządzenia nie demontowano, ale ponoć nawet wyrywano z podłoża wraz z betonem, do którego były uprzednio umocowane. Dopiero pan inż. Broen (imię?; rodzina państwa B. przybyła z Warszawy), bardzo dobry znajomy mojego ojca, zresztą nasz powojenny też sąsiad z Placu Tadeusza Kościuszki wyjaśnił wtedy ojcu, że maszyny wskazane mu do wglądu, były wykonane przez III Rzeszę Niemiecką, ale nie zdążono ich już ponoć przekazać swojemu dawnemu sojusznikowi, gdyż 22 czerwca 1941 roku III Rzesza Niemiecka zaatakowała Związek Sowiecki, co zresztą też poniżej potwierdza pan dr Andrzej Morgała.
Autor tej publikacji był natomiast świadkiem jak na bocznicy fabrycznej ciągnącej wzdłuż murów huty, opodal mojego Placu Tadeusza Kościuszki (mieszkaliśmy wtedy na pierwszym piętrze więc duży fragment tej bocznicy był nawet widoczny z okien naszego mieszkania), stały na fabrycznej bocznicy sznury platform wagonowych, na których pod brezentem ukrywano drogocenne dla nas Polaków maszyny, a biedni sowieccy „bojcy”, pod groźbą aresztowania przez NKWD wykonywali chyba niezamierzone rozkazy, gdyż później konwojowali te wagony w kierunku Warszawy, a stamtąd do Związku Radzieckiego. A takich transportów wielowagonowych pod specjalnym nadzorem było co najmniej kilkanaście. Podobno właśnie tym praktykom (nie tylko tym) sprzeciwiał się pierwszy powojenny dyrektor tej fabryki pan inżynier Stanisław Gay, doskonały zresztą fachowiec z branży hutniczej. Był bowiem święcie przekonany, że po takim demontażu specjalistycznych maszyn, już nigdy zakład pracy nie będzie się w stanie podnieś z produkcyjnych klęczek. Niewątpliwie miał rację. Już wkrótce został więc usunięty ze stanowiska dyrektora Huty „Sosnowiec”, a jego miejsce zajął przyjezdny mężczyzna – z zawodu cieśla – pan G. (pierwsza litera nazwiska identyczna jak poprzednika; imienia nie pamiętam). To właśnie pan G. – jak doskonale pamiętam – z zawodu cieśla – zamieszkał, w poniemieckim wielopokojowym i superkomfortowo już umeblowanym mieszkaniu przy Placu Tadeusza Kościuszki (obecnie Plac T. Kościuszki nr 9; kilka izb od strony dawnej ulicy 3 Maja, usytuowanych na parterze ponad dawnych niemieckich schronem).
* * * *
Autor już w trakcie pisania tego artykułu całkiem przypadkowo w czerwcu 2013 roku pozyskał bardzo ciekawy i niezwykle też skrupulatny, wręcz nawet perfekcyjny opis produkcji o charakterze wybitnie wojskowym z okresu okupacji niemieckiej jaki miał miejsce w dawnej „Rurkown Huldczyńskiego”. Opublikował go pan dr Andrzej Morgała w swojej znakomitej książce pt.:- „Ścieżki wśród chmur – wspomnienia lotnicze”, wydanej w Warszawie w 2009r. Między innymi na stronach 14 i 15 pisze tak: „Wojenna produkcja Osthutte, dawnej Huldschinsky albo Huldczyński, a później Sosnowieckie Towarzystwo Rur i Żelaza, obejmowało całą gamę wyrobów przeznaczonych dla Wehrmachtu i Luftwaffe. Do półproduktów wysyłanych dalej do innych wytwórni należały rury do kadłubów samolotów, elementy czołgów i armat. Te ostatnie były przewożone do pobliskich Świętochłowic Śl., gdzie w hucie ‘Zgoda’ produkowano kompletne działa przeciwlotnicze Flak 36 kal 8,8 cm (Niemcy oznaczali kaliber broni artyleryjskiej w centymetrach). Podstawowym produktem Osthutte były jednak skorupy pocisków artyleryjskich 8,8 i 10,5 cm. Produkowane pociski, pomimo że przeznaczone dla dział przeciwlotniczych, miały głowice zapalnikowe uderzeniowe, co wskazywało na ich przeznaczenie do rażenia celów naziemnych. Dla urządzenia produkcji pocisków Niemcy opróżnili niektóre hale produkcyjne, a następnie zwieźli specjalistyczne urządzenia i obrabiarki. Niektóre z nich miały tabliczki znamionowe i tabliczki doboru przekładni kół zębatych opisane cyrylicą. Sądziliśmy, że było to w języku bułgarskim, okazało się jednak, że to rosyjski. Pierwotnie wykonane na zamówienie ZSRR zostały po czerwcu 1941 zatrzymane w Rzeszy. Produkcję pocisków ulokowano na wydziale Wellman i na wydziałach obróbki mechanicznej. Wytłaczano je tłocząc rozgrzane do czerwoności bloki stalowe w prasach hydraulicznych i upodobniając do wazonów. Następnie bloki obtaczano na automatach nadając kształt dolnej połowie i dnu pocisku. W tej fazie wybijano półautomatem wewnątrz na ścianie skorupy numer fabryczny. Ponownie rozgrzane były formowane pod prasami w górnej partii głowicowej i znów obtaczane na automatach, gdzie nadawano im ostateczny zewnętrzny i wewnętrzny kształt, gwintowano gniazdko zapalnika i wytaczano rowek pod pierścień wiodący. Po kontroli technicznej wybrany egzemplarz z serii był poddawany próbie wytrzymałości na rozrywanie i efekt określany liczbą i wielkością odłamków. Podobno pocisk rozpadał się na około 1200 ostrych kawałków. Próby przeprowadzano na specjalnych stanowiskach tłocząc do pocisku ciecz pod ciśnieniem. Gotowe skorupy pocisków malowano i wysyłano do tzw. arsenału dla napełnienia materiałem wybuchowym i zespolenia z łuską. Zapalniki wkręcano na krótko przed użyciem w baterii dział. Pociski były malowane na kolor zgniłozielony dla Wehrmachtu i na pisakowy dla Afrika korps. Produkcja pocisków była masowa, bez przerwy na trzy zmiany, szła w setki tysięcy sztuk. Np. od czerwca do grudnia 1943, wtedy kiedy zacząłem pracę, wyprodukowano tam 392,8 tys. sztuk pocisków 10,5 cm , z czego ponad 10 % stanowiły braki spowodowane sabotażem”. Koniec cytatu.
Strony: 1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21