Janusz Maszczyk: Karty historii z okupowanego przez Niemców Sosnowca (1939-1945)
Warto też zwrócić uwagę na dalsze opisy, by inni historycy, bezkrytycznie „żywcem” czasem ich nie powielali : „Wreszcie usunąłem zacięcie, wprowadziłem nowy magazynek i kulę do lufy. Poczułem się lepiej. Spokojnie już rozejrzałem się wokół. Obok płot, za nim ścieżka wiodąca na mostek. To jest właściwa droga. Przeskoczyłem płot i wpadłem na jakąś zakochaną parę. Chyba zaskoczenie i mój wygląd sprawił, że chłopak nie pisnął ani słówka”. Koniec cytatu z „AK na Śl., s. 242”.
Po pierwsze.
Płot w tym miejscu odgradzający osiedle urzędnicze był na tyle wysoki (rysunek autora – poz. nr 23), że aby go pokonać trzeba było pobudzić swój organizm do ogromnego wysiłku fizycznego i jednocześnie popisać się zręcznością, szczególnie o nocnej porze, do tego jeszcze w wyjątkowo zaciemnionych warunkach (okupacyjny obowiązek zaciemniania). Tego wysokiego płotu, w tych warunkach terenowych, czyli od strony rzeki, gdzie wokół zalegały tylko dzikie zarośla i mocno podmokła ziemią woda, nawet wyczynowy sportowiec, by nie przeskoczył (patrz. zdjęcia nr 23 i 24).
Po drugie.
Prawdopodobnie autor publikacji książkowej, nieznający tych terenów, w opisie pomylił jednak też topografię, gdyż faktycznie wymieniony mostek, który był tylko przejściem dla pieszych mieścił się wtedy, tak jak i dzisiaj, ale co najmniej kilkaset metrów dalej, już w koło dawnego Kasyna „Rurkowni Huldczyńskiego” i stanowił przedłużenie alei wiodącej w kierunku „Wenecji” i uliczki Fabrycznej (dawna Gampera). Jednak i w tym przypadku, to po prawej stronie ciągnął się tam wówczas wysoki drewniany z podmurówką parkan, a po lewej wysoki na ponad 2 metry mur, który też nie tak łatwo można było pokonać.
Po trzecie.
W warunkach okupacji niemieckiej po takiej ostrej strzelaninie i ludzkich krzykach, gdy konspiratorzy z tumultem wrzucali jeszcze w popłochu do rzeki kubły z farbą i inne jeszcze akcesoria malarskie, to chyba żaden normalny przy zmysłach mężczyzna, a tym bardziej dziewczyna, czy kobieta, już dawno by uciekli z tego miejsca zagrożenia. I to jeszcze w popłochu i pełni trwogi! Tego cytatu z przyczyn obiektywnych nie będę więc pogłębiał i interpretował dodatkowymi uzasadnieniami, co jest chyba oczywiste nawet dla osób, które za swego życia nigdy nie znały realiów okupacyjnych.
****
Sosnowiczanina z Pekinu, któremu na kartach swych wspomnień Komendant z „Śl. O. AK” poświęcił kilka stron od 229 do 234, a który ponoć przeżył aż trzykrotne wyroki śmierci ze strony Armii Krajowej, nie znałem nigdy osobiści. Znali go natomiast i to doskonale moi wujkowie, Edward Zamorowski (Legionista i Powstaniec Śląski) i Gienek Maszczyk, wtedy mieszkaniec Pogoni, z ul. Mazowieckiej. Mieli o nim zawsze jak najlepszą opinię. Oczywiście opartą tylko na znajomości powierzchownej, głównie zawodowej. Ten pierwszy znał go wprost doskonale z racji tego, gdyż był wieloletnim pracownikiem firmy państwa Woźniaków jaka się wtedy mieściła, przy Alejach J. Mireckiego oraz mieszkał też w pobliżu tej firmy w jednym z budynków przy tej samej alei. Przy tej samej właśnie ocienionej i raczej na co dzień cichej alei mieściła się też firma tego człowieka, na którym AK wykonywało nieudane wyroki śmierci, w której z racji wykonywanego zawodu w okresie II Rzeczypospolitej Polski i w okresie okupacji niemieckiej też bywał mój wujek. Obydwaj zresztą do swej śmierci nawet nie wiedzieli, że na właścicielu tej firmy, w okresie okupacji niemieckiej, polskie podziemie wykonało, aż trzykrotnie nieudane wyroki śmierci. Ta oskarżona po 1945 roku osoba przez konspiracyjne polskie podziemie została zresztą przez prokuraturę i sąd oczyszczona od wszelkich zarzutów, chociaż jak wiemy to dzisiaj, sądy w PRL wyjątkowo łaskawie potraktowały też denuncjatorów i kolaborantów Blankę Kaczorowską i Ludwika Kalksteina, którzy w ręce Gestapo wydali Komendanta Głównego AK – gen. Stefana Grota Roweckiego.
****
Kilka lat temu będąc na pogońskim cmentarzu rzymsko – katolickim przy głównej uliczce Smutnej, przypadkowo spotkałem przy pewnym rodzinnym i wielopokoleniowym grobie, samotną i nieznaną mi dotąd kobietę. Stała smutna i zamyślona przed wiekowo już starym pomnikiem, gdzie pochowano też właśnie tego mężczyznę, który przeżył trzykrotne wyroki śmierci z rąk specjalnej grupy wykonawczej z naszej Armii Krajowej i po 1945 roku zmarł śmiercią naturalną. Ostatni nieudany wyrok wykonano właśnie na nim w „Szpitalu Pekińskim”. W tym samym zresztą czasie, gdy przewieziono tam z uliczki Dworskiej (za PRL Pionierów) postrzelonego kopalnianego niemieckiego portiera – Werkschutz (o czym znacznie więcej wyżej). Ten grób i stojąca, przy nim samotnie zamyślona kobieta, wywarły wtedy na mej psychice wrażliwe uczucie. Smutku, osamotnienia i rozmyślania nad zagmatwanym naszym życiem. W pewnej więc chwili, mimo woli poczułem wielkie ludzkie pragnienie pocieszenia jej. Już w trakcie pierwszych zadawanych pytań i wymiany zdań, usłyszałem wiele niezwykle nieznanych mi dotąd ciekawych wątków związanych z tą właśnie osobą. „To był mój wujek” – oświadczyła w pewnej chwili nieznana mi kobieta. W tym czasie zarządzał na Starym Sosnowcu przy Alejach Mireckiego swą dużą prywatną firmą. Podobno – jak wtedy też oświadczyła – przez pewien okres czasu wspomagał też nasze patriotyczne narodowe podziemie – Armię Krajową – to było głośne w naszej rodzinie. Oczywiście, tak długo wspomagał finansowo miejscowe AK, aż starczało w fabrycznej kasie gotówki.
Wujkowi tej kobiety zarzucono ponoć tylko to, że był widziany jak w konnym powozie kilkakrotnie jechał, wspólnie z człowiekiem, który był etatowym pracownikiem sosnowieckiego Gestapo oraz jak przekraczał legalnie za zgodą Niemców w celach handlowych granicę z Generalną Gubernią, i jakieś jeszcze inne drobne poszlakowe sprawy. Ponoć tylko tyle mieli wtedy na niego twardych dowodów, które zadecydowały o wydaniu na niego wyroku śmierci. Przynajmniej innych dowodów świadkowie nie byli już w stanie przedstawić w trakcie uniewinniającego procesu sądowego jaki się toczył przeciw temu właścicielowi fabryki, zaraz po 1945 roku w czasach PRL.
Rozpatrując uczciwie to zagadnienie pamiętajmy też jednak i o tym, że już wtedy żołnierze z Armii Krajowej, jako „zaplute karły sanacji” musieli się przed komunistami ukrywać, gdyż przynajmniej groziło im aresztowanie. Dzisiaj już wiemy, że wielu zresztą aresztowano i stracono, a później zakopywano w bezimiennych dołach śmierci. Z oczywistych więc powodów nikt z byłego Sosnowieckiego Inspektoratu AK, będąc wtedy zagrożony aresztowaniem nie tylko, że nie mógł prokuraturze i sądowi przedstawić konkretnych dowodów kolaboracyjnych, ale nawet nie odważył się pojawić w sądzie na tej rozprawie. Tak mniej więcej, to zresztą też uzasadnił w cytowanym już wyżej wydaniu książkowym z 1986 roku – Zygmunt Waltera Janke.
****