Janusz Maszczyk: Karty historii z okupowanego przez Niemców Sosnowca (1939-1945)

[Plebania kościoła p.w. Niepokalanego Poczęcia NMP w Nowym Sielcu.]

 Pewnego letniego dnia w 1944 roku, w Nowym Sielcu, na styku wijących się zaułków ulicznych – Browarnej i Dworskiej – doszło do incydentu zbrojnego, który został w formie wspomnieniowej opisany na kartach publikacji książkowej przez byłego naszego Komendanta Śląskiego Okręgu Armii Krajowej (Śl.O.AK”), wówczas jeszcze w stopniu podpułkownika pana dr Zygmunta Waltera – Janke 1/.

Komendant „Śl. O AK” w swej publikacji książkowej, nie precyzuje jednak dokładnie w jakim konkretnym dniu doszło do tego zbrojnego incydentu w Nowym Sielcu. Przekazuje tylko ogólną informację, że do tego doszło w lipcu 1944 roku 2/. Już na wstępie pozwalam sobie zaznaczyć, że topografia tych wąziutkich nowosieleckich uliczek podobnie jak i głównej ulicy Sielca oraz zabudowań z Placu Tadeusza Kościuszki nie została w wydaniu książkowym precyzyjnie opisana, co jest w tym przypadku dla mnie zupełnie, ale to zupełnie zrozumiałe, gdyż Komendant Śląskiego Okręgu AK (Śl. O. AK) nie był przecież rodowitym mieszkańcem Sosnowca. A przebywał w tym mieście nawet wyjątkowo krótko, gdyż tylko od listopada 1943 roku do 1945 roku. Wiec zaledwie tylko dwa lata. Ujawnił się dopiero we wrześniu 1945 r. Od stycznia1949 do 1955 roku był więziony. Skazany nawet został na karę śmierci. Później tę karę zamieniono na dożywocie. W 1956 roku został w końcu z więzienia zwolniony i zrehabilitowany. W Uniwersytecie Łódzkim kończy historię, a w roku 1975 uzyskuje doktorat na Uniwersytecie Warszawskim. 11 października 1988 r. awansowany do stopnia generała brygady WP w stanie spoczynku.

Z kolei autor tego artykułu jest rodowitym mieszkańcem nie tylko Sosnowca, ale i tych terenów, które są w tej publikacji książkowej przez Komendanta „Śl. O. AK” szczegółowo, wprost nawet drobiazgowo, opisywane. Interpretacja artykułowa tego wydania książkowego, w tym wiele zaczerpniętych cytatów, nie zawierają więc absolutnie żadnych cech zdyskredytowania tych okupacyjnych wspomnień, ale tylko sprostowania pewnych nieścisłości jakie się tam mimo woli jednak zakradły. Dlaczego jednak to czynię?… Ano tylko dlatego, by w przyszłości w Sosnowcu na ten temat nie tworzono już nowych mitów, legend i półprawd, szczególnie przez tych współczesnych historyków, czy publicystów, którzy w zasadzie korzystają dosłownie tylko z jednego źródła przekazu, a nie znają przy tym kompletnie tych stron Sosnowca z autopsji. Tym bardziej, że opisywane przez Komendanta „Śl. O AK” tereny Sielca, Nowego Sielca i okolice Placu Tadeusza Kościuszki, wręcz nawet zabudowania i całe ciągi uliczne z tej okolicy, do współczesnych czasów już jednak w takim stanie jak za czasów okupacji niemieckiej nie przetrwały, a zachowały się tylko niektóre ich fragmenty. Na nieszczęście masowe wyburzenia i unicestwienia dawnych ciągów ulicznych tych dzielnic miasta miały bowiem już miejsce w latach 70. XX wieku, czyli zanim na rynku księgarskim ukazała się książka autora. W tej sytuacji autor nie był więc praktycznie nawet w stanie osobiście porównać dokonanych opisów książkowych z autentyczną zabudową. Aby więc tekst mojego artykułu był nie tylko bardziej czytelny, ale unaocznił też czytelnikowi opisy książkowe, to pod każdym zdjęciem wyjątkowo dodatkowo jeszcze też poszerzę informacje z zakresu topografii z tamtych jakże odległych już lat.

****

Zbrojny incydent w czasach okupacji niemieckiej wydarzył się w pobliżu Placu Tadeusza Kościuszki, obok mojego, jeszcze wtedy parafialnego kościółka w Nowym Sielcu, dosłownie naprzeciw okien urzędniczego renardowskiego budynku. Z dawnego koncernu Gwarectwa „Hrabia Renard”. Ten jeszcze kiedyś elegancki ceglasty budynek doskonale mi zresztą znany, jeszcze tam stoi i został też w kilku wersjach przestrzennych utrwalony przez autora co najmniej na prezentowanych poniżej zdjęciach, co niewątpliwie pozwoli osobom absolutnie nieznającym tych stron niejako z autopsji, bardziej drobiazgowo przybliżyć opisywaną tematykę.

Przypominam sobie, że plotkowe echa tej zbrojnej akcji do naszej rodziny dotarły już następnego dnia po tym opisywanym incydencie. Jego zagmatwane wątki najpierw nasza rodzina poznała jednak w wersji typowo propagandowej od niemieckich przybyszy i miejscowych osobników narodowości niemieckiej, którzy od 1939 roku w większości przypadków zamieszkiwali już na naszym Urzędniczym Osiedlu „Rurkowni Huldczyńskiego” przy Placu Tadeusza Kościuszki. Przekaz szczególnie od obcych nam narodowo osób był o tyle jednak czytelny, gdyż w zdecydowanej większości ci ludzie raczej stosunkowo dobrze posługiwali się mową polską, a język niemiecki – jak wspominał ojciec – nie tylko okropnie kaleczyli, ale sprawiali nawet wrażenie jakby go zupełnie, ale to zupełnie nie znali 3/. Prawdę mówiąc nigdy jednak wówczas nie przypuszczałem, że kolejne wątki tego wydarzenia, w znacznie jednak poszerzonej już wersji, poznam w latach 80.XX wieku, a związany z nim epilog, dopiero jako już stary człowiek dobiegający 80. lat.

Tego starcia zbrojnego nie dało się wtedy przed wieloma Polakami z Placu Tadeusza Kościuszki absolutnie ukryć, szczególnie przed tymi, których okna z ich osiedlowych mieszkań wychodziły bezpośrednio na tę stronę, gdzie płynęła i płynie nadal rzeka Czarna Przemsza i skąd to właśnie było słychać dochodzące odgłosy strzałów i przeraźliwe krzyki ludzkie, których echa niosły się od raczej cichych na co dzień nowosieleckich uliczek Dworskiej i Browarnej. Podobno wymiana strzałów z broni palnej w tych zaułkach ulicznych była wtedy tak intensywna, że odgłosy nocnej kanonady dotarły nawet do portierni w „Rurkowni Huldczyńskiego” przy ulicy Nowopogońskiej nr 1 , oddalonej już znacznie nie tylko od samego Placu Tadeusza Kościuszki, ale nawet od miejsca gdzie doszło do tego zbrojnego starcia. To z tego właśnie źródła mój ojciec, jako urzędnik fabryczny dawnej „Rurkowni Huldczyńskiego” już w następnym dniu przyniósł do naszego mieszkania wiele sensacyjnych informacji, które w kolejnych dniach uzupełniała też moja mama, pozyskaną już jednak wersją z gadatliwych i plotkarskich przekazów naszych polskich i niemieckich sąsiadów. Nie spodziewałem się jednak tego nigdy, co już wyżej zasygnalizowałem, że ta kanonada strzelecka będzie też kiedyś z detalami opisana w wydaniu książkowym przez byłego naszego Komendanta Śląskiego Okręgu AK („ŚL.O.AK”), wtedy jeszcze w stopniu podpułkownika Zygmunta Waltera – Janke.

****

     Jak w opisach wspomina tamte odległe wydarzenia były Komendant „Śl. O AK”, Zygmunt Walter Janke, już „pewnej majowej nocy 1944 roku” (koniec cytatu „W AK na Śl., Katowice, s. 239”) – Inspektorat Sosnowiecki AK – podjął decyzję by w Sosnowcu w celach propagandowych zamalować farbą niektóre budynki, umieszczając na nich symbole Polski Walczącej, a konkretnie to hasło Polska Walczy a obok niego symboliczną znaną nam Polakom kotwicę. Według jego informacji tę decyzję podjęto wówczas głównie z tego powodu, że dwie tego typu poprzednie plakatowe akcje przeprowadzone też w Sosnowcu już ponoć bez problemów się udały i to jeszcze z dużym propagandowym powodzeniem. Kolejną więc, tym razem Inspektorat Sosnowiecki AK wyznaczył w miesiącu lipcu 1944 roku i polecił, by w szczegółach zorganizował i poprowadził ją konkretnie – „harcmistrz Henryk Jackowski („Radwan”). Koniec cytatu W AK na Śl., Katowice, s.239”. Obecnie już trudno ustalić szczególiki organizacyjne tej wyjątkowej akcji jak na sosnowieckie warunki okupacyjne, ale z chwilą, gdy tylko sam Komendant „Śl. O. AK” – Z. Walter Janke podjął też decyzję, by w niej również osobiście uczestniczyć, to niewątpliwie, mimo woli, odpowiedzialność dowodzenia tą grupą konspiracyjną niejako pośrednio scedowano też i na niego. Tego w dociekaniach prawdy absolutnie nie można wykluczyć. Czy jednak Komendant „Śl. O. AK.” wówczas zdawał sobie też z tego sprawę?… Dlaczego jednak zadaję takie pytanie? Ano dlatego, że z powojennej publikacji książkowej jednoznacznej odpowiedzi na tak postawione pytanie nie można jednak absolutnie pozyskać.

Jak wspomina Komendant „Śl. O. AK”: – „Niestety, z patrolu Jackowski mógł ściągnąć tylko swego brata. Poszliśmy więc we trzech na miejsce wyznaczonej zbiórki” w okolicę „szybu ‘Ludwik’ przy ul. Mierosławskiego”. Koniec cytatu „W AK na Śl. Katowice, s.240”. Po przybyciu już na miejsce zastano „duża gromadę ludzi”, wyposażoną w wiadra z farbą, szablony i wielkie malarskie pędzle. Wśród nich był też „harcmistrz Zygfryd Korek” (przyp. autora: – brat Romana Korka”; nasz sąsiad z Placu Tadeusza Kościuszki), gdzie w jego mieszkaniu swą okupacyjną „melinę” miał też nasz Komendant „Śl. O. AK”. Dopiero jednak w Sielcu jak wspomina autor tego powojennego wydania książkowego, już na miejscu, okazało się, że to pieczołowicie ponoć zaplanowane przedsięwzięcie jest w rezultacie jednak nieprecyzyjnie zorganizowana, gdyż mająca ją ubezpieczać specjalna akowska ochrona, nie posiadała w ogóle uzbrojenia. Sam Komendant AK na ten temat zresztą pisze tak:

-„miałem jedynie 9 mm czternastostrzałowego ‘FN’, obaj ludzie z patrolu (przyp. autora: prawdopodobnie harcmistrz H.Jackowski i harcmistrz Zygfryd Korek) zaś po jednej czeskiej zbrojówce 7,65 mm. Dwa magazynki na pistolet”. Koniec cytatu „W AK na Śl. Katowice, s. 240”.

Komendant AK w pierwszej więc chyba chwili podjął jednak wtedy rozsądną decyzję odstąpienia od propagandowego „malowania” tej dzielnicy Sosnowca. W wyniku jednak próśb i nalegań podwładnych – jak sam pisze – a szczególnie ponoć błagalnych próśb samego harcmistrza H. Jackowskiego, wydaje jednak ostatecznie zgodę, by symbole namalować, ale tylko na ówczesnych murach dawnej Kopalni „Hr. Renard”, a teraz już funkcjonującej pod zmienionym okupacyjnym szyldem jako – GrafRenard – Mauveschacht i na jeszcze dalszych odcinkach zaułków Sielca i Nowego Sielca. Zakończenie jednak całej akcji miało już definitywnie nastąpić z chwilą tylko przekroczenia zawieszonego jeszcze wtedy ponad rzeką Czarną Przemszą drewnianego mostu na końcowych metrach Nowego Sielca, a umiejscowionego tuż, tuż na wyciągnięcie ręki obok Placu Tadeusza Kościuszki. Mojego zresztą miejsca urodzenia i zamieszkania. Ten drewniany, szeroki i wytrzymały też tonażowo most był wówczas usytuowany dosłownie w tym samym miejscu co poniższa żelbetowa kładka na zdjęciu nr 1.

[Zdjęcie autora z końcowych lat 60. XX wieku, już po uregulowaniu rzeki Czarnej Przemszy. Na zdjęciu na wprost poza kładką około 80 – 100 metrów długości dawna uliczka Browarna. Wówczas sąsiadowała z renardowskim browarem i fabryczką sztucznego lodu (po lewej stronie jeszcze został utrwalony fabryczny – browarny budynek; – więcej na –www.wobiektywie2018.5v.pl – artykuł autora – „Zaułkami Nowego Sielca cz. 1” ). W dali, po prawej stronie zdjęcia, już poza kaplicą – kościółkiem, widoczny dach i fragmencik renardowskiego urzędniczego ceglastego budynku, gdzie doszło do starcia zbrojnego (więcej na ten temat w tekście). Zdjęcie wykonano już z terenu Placu Tadeusza Kościuszki.]

****

Już jednak w trakcie wykonywania pierwszych szablonowych napisów na murach GrafRenard –Mauveschacht (dawna Kopalnia „Hr. Renard”) doszło do nieprzewidzianego absolutnie incydentu ze strony polskiej konspiracji. Bowiem w chwili gdy „malarze wzięli się żwawo do roboty”, to „przy wejściu do kopalni ‘Renard’ nastąpił moment krytyczny. W czasie gdy malarze zajęci byli ‘ozdabianiem’ muru naprzeciw portierni, zapalono tam silny reflektor. To nas zaskoczyło. O reflektorze nic nie wiedzieliśmy”. Koniec cytatu „W AK na Śl. Katowice, s.240”. Już w tym przypadku okazuje się, że bezpośredni organizatorzy tej akcji, czyli wywiad AK i być może też konspiracyjni harcerze nie rozpracowali jednak wcześniej profesjonalnie i perfekcyjnie sytuacji, gdzie miała być przeprowadzona ta akcja dywersyjna. Tym bardziej, że Werkschutz kopalniany, jak się dopiero w Sielcu okazało, był wyposażony w silny reflektor, który z dużą dozą prawdopodobieństwa zgodnie z regulaminem był uruchamiany co kilkanaście minut, by na zewnątrz oświetlać przyciemnioną nocną porą, tę wąską wtedy i niczym kanion ciągnącą się sielecką uliczkę. Ten kolejny niedopracowany harmonogram działań konspiracyjnych powinien już jednak wzbudzić u osób kierujących tą harcersko – akowską grupą poważne zastrzeżenia, co do dalszego sensu jej przeprowadzania. Tym bardziej, że w tym samym dosłownie czasie nie tylko w głównej portierni kopalnianej dyżur będą pełnili wiecznie czujni i doskonale uzbrojeni oraz przeszkoleni niemieccy portierzy (Werkschutz), ale również taki sam dyżur będzie też pełnił niemal w zasięgu ich wzroku uzbrojony Werkshutz na terenie „Renarda” w portierni usytuowanej na styku ulic: Schloss – strasse (dzisiejsza Zamkowa; patrz zdjęcie nr 2) i Graf Renard – strasse (dawana Renardowska, a obecnie G. Narutowicza).

[Zdjęcie autora współczesne. Fragment dawnych terenów określanych jako „RENARD” i jednocześnie dawna też jeszcze dworska uliczka Schloss – strasse, dzisiejsza Zamkowa. W dali Zameczek Sielecki. W czasie okupacji niemieckiej po dwóch stronach tej dworskiej drogi rozciągały się już tylko wyłącznie dworskie zabudowania i jedna po prawej stronie ceglasta wieżyczka transfomatorowa. Autor utrwalił widok tego terenu mniej więcej z tego miejsca, gdzie w czasach okupacji niemieckiej znajdowała się brama, a obok niej portiernia, w której z kolei całodoowy dyżur pełnił uzbrojony dwu a nawet trzyosobowy Werkschutz. Brama i portiernia usytuowane były wówczas na styku uliczek Schloss – strasse i gwarnej ulicy Graf Renard – strasse (dawna Renardowska, a obecnie ulica Gabriela Narutowicza).]

****

Jak z kolejnego tekstu książkowego wynika, już niebawem doszło do dalszych bardziej już jednak poważniejsze zakłóceń propagandowego „malowania” dalszego fragmentu Sielca. Już bowiem po minięciu leżącej na terenie „Renarda” poprzecznej uliczki Schlos – strasse (uliczki Zamkowej), wśród maszerujących harcerzy i akowców nagle i niespodziewanie ponoć pojawił się nieznany nikomu, niemiecki kolejarz. Autor ten nieprawdopodobny incydent jaki nie powinien mieć absolutnie miejsca w trakcie takiej okupacyjnej konspiracyjnej akcji opisuje tak:

-„Ciemności były aż gęste. Ani światełka. Obowiązywało zaciemnienie (przyp. autora: zaciemnienie z chwilą zmroku obowiązywało na terenie całego miasta Sosnowca). Zdawało mi się, że jest nas więcej, niż było poprzednio. Zauważyłem jakiegoś niemieckiego kolejarza. Przyczepił się do nas. Postraszony przez jednego z żołnierzy patrolu ochronnego (przyp. autora: żołnierza AK) biegiem ruszył w kierunku torów”. Koniec cytatu „W AK na Śl. Katowice, s.240”.

Autor publikacji książkowej jednak nie podaje w jaki sposób rozpoznał, że tym osobnikiem był faktycznie niemiecki, a nie polski kolejarz. Można więc obecnie tylko snuć logiczne przypuszczenia, że rozpoznany został najprawdopodobniej poprzez charakterystyczne odzienie służbowe – czarny mundur jaki wtedy nosiła niemiecka policja kolejowa – tak zwana Bahnschutzpolizei, bądź poprzez obcą nam Polakom, niemiecką mowę. W opisie książkowym podaje się też określenie „biegiem ruszył w kierunku torów” . Wyjaśnienie tego zwrotu jest o tyle istotne, gdyż nie tylko te sieleckie fragmenty uliczne, ale nawet zaułki Nowego Sielca i okolice Placu Tadeusza Kościuszki, w tamtych okupacyjnych latach wyglądały zupełnie, ale to zupełnie inaczej niż obecnie. Niektóre ciągi uliczne w ostatnich latach już nawet całkowicie zlikwidowano, jeszcze innym nadano nowe nazwy. W dalszej więc części tego artykułu posłużę się zarówno zdjęciami i w miarę możliwości szczegółowym ich opisem oraz stosownym bardziej szczegółowym też tekstem.

Grupa konspiratorów – jak można logicznie to wywnioskować z opisu książkowego – szła z głębi Sielca szerokim chodnikiem (patrz zdjęcie nr 3 i 4) w stronę Placu Tadeusza Kościuszki, ale po lewej stronie uliczki „Graf Renard -strasse” (na poniższym zdjęciu jest to oczywiście prawa strona tej ulicy; obecna ulica G. Narutowicza), gdyż po drugiej stronie tej ulicy już od czasów zaborów Rosji carskiej do lat powojennych, wzdłuż kopalnianych murów ciągnął się tylko wąziutki skrawek chodnika (patrz zdjęcie nr 3), który już całkowicie zanikał z chwilą tylko minięcia uliczki „Schloss -strasse” (uliczka Zamkowa; patrz zdjęcie nr 4). Na dalszym bowiem odcinku tej samej trasy ulicznej, już kilkanaście metrów po minięciu dawnej uliczki Schloss –strasse (Zamkowej), kończył się bowiem wtedy widoczny jak na zdjęciu nr 3 mur z kamienia wapiennego i stykał się z metalowymi barierami, które odgradzały jezdnię od kopalnianego głębokiego parowu, w którym jeszcze wówczas biegła kopalniana dwutorowa bocznica kolejowa, aż do samej „Wenecji” (patrz zdjęcia nr 4 i 5) gdzie z kolei łączyła się z Koleją Warszawsko – Wiedeńską. Z kolei mniej więcej w tym samym miejscu idąc już jednak z Sielca, po minięciu portierni Schloss – strasse (Zamkowej),ulica „Graf Renrd – strasse (obecnie G. Narutowicza), nagle skręcała w lewą stronę i na odcinku około 200- 300 metrów pięła się już cały czas tylko pod górkę, aż do samego wiaduktu kolejowego, co już doskonale widać na zdjęciu nr 4.

 

[Źródło: Paweł Ptak. Zdjęcie pochodzi z 1911 roku. Zdjęcie wykonano od strony uliczki Zamkowej („Schloss- strasse” )w głąb Sielca. Widoczna ulica Renardowska (obecnie G.Narutowicza) w czasach okupacji niemieckiej nosiła nazwę „Graf Renard – strasse”. W zasadzie ten fragment uliczny do opisywanych okupacyjnych niemieckich czasów nie uległ prawie żadnej zmianie, poza wybrukowaniem jezdni kostką brukową, zwaną „kocimi łbami” i poprowadzeniu po lewej stronie jezdni, tuż, tuż obok wąziutkiego chodnika linii tramwajowej, z Milowic poprzez Sielec, Katarzynę, aż do Konstantynowa. Widoczny na pocztówce szeroki chodnik po prawej stronie, po minięciu uliczki Zamkowej ciągnął się podczas okupacji niemieckiej jeszcze dalej, ale już nie po płaskim jak w Sielcu terenie tylko wyraźnie pod górkę (jakieś 200 -300 m), aż do samego wiaduktu kolejowego, gdzie z kolei stykały się ze sobą wówczas trzy ulice: „Graf Renard – strasse” (Renardowska, a obecnie G. Narutowicza), „Zaun – strasse” (Piekarska) i „Mauve – strasse” (Staszica).

Po lewej stronie, patrząc trochę dalej w głąb Sielca, mieściła się kopalniana portiernia z reflektorem (Kopalnia „Hr. Renard”; opisy trochę wyżej) zwana podczas okupacji niemieckiej już jako – GrafRenard – Mauveschacht”. Po prawej stronie zabudowania tak zwanego – „RENARDA”.]

[Źródło – Paweł Ptak. Zdjęcie pozyskane od pana Artura Babika. Zdjęcie pochodzi z wczesne lat powojennych. Zdjęcie wykonano z Sielca. Z samego dosłownie zakrętu ulicy G. Narutowicza (patrz zdjęcie nr 3). Bowiem podczas okupacji niemieckiej, a nawet jeszcze do lat 60. XX wieku, jakieś kilkanaście metrów dalej od portierni przy uliczce „Schloss – strasse” (obecna Zamkowa), gdzie dyżurował Werkshutz, to główna sielecka ulica – „Graf Renard – strasse” (późniejsza G. Narutowicza) – nagle skręcała mniej więcej w kierunku Placu Tadeusza Kościuszki i ten króciutki fragment ciągnął się już wtedy około 200 – 300 metrów tylko pod górkę (na zdjęciu niestety ale utrwalono tylko skrawek tego szerokiego chodnika), aż dosłownie do samego wiaduktu kolejowego.

Po lewej stronie za niewidocznym na tym zdjęciu szerokim chodnikiem i wysokim na co najmniej 3 metry kamiennym murem były już tereny „Renarda”. Poza tramwajem niewidoczny na tym zdjęciu wiadukt kolejowy (jest jednak widoczny na zdjęciu nr 5) na skrzyżowaniu uliczek: G. Narutowicza, Piekarskiej, Staszica i Zamkowej (tej ostatniej uliczki proszę jednak nie mylić z ulicą o tej samej nazwie z terenu „Renarda”). Ulica G. Narutowicza jeszcze pokryta „kocimi łbami”. Po prawej stronie tory tramwajowe i stosunkowo głęboki parów, wewnątrz którego biegła już od XIX wieku trasa bocznicy kolejowej z Kopalni „Hr. Renard”. Poza parowem, po prawej stronie, wzdłuż uliczki Zamkowej widoczne szczyty niskich zabudowań dla pracowników – fornali zatrudnionych w dawnym Gwarectwie „Hrabia Renard” (więcej na temat tej uliczki – w artykule autora – „Zaułkami Nowego Sielca cz.1). W dali widoczna jeszcze w pełnej krasie usypywana żużlowa hałda.]

[Źródło: Paweł Ptak. Zdjęcie pozyskane od pana Artura Babika. W głębokim parowie widoczna trasa bocznicy kolejowej wiodąca z Kopalni „Hr. Renard” do Kolei Warszawsko – Wiedeńskiej koło „”Wenecji”.

Zdjęcie utrwalone od strony uliczki Zamkowej (proszę nie mylić z taką samą nazwą z „Renrada”). Na wiadukcie stykała się z ulicą Mauve – strasse (Staszica). Po lewej stronie, ale tylko do wiaduktu pięła się dawna ulica Graf Renard – strasse (patrz zdjęcie 3 i 4). Widoczny willowy budynek i wieża ciśnień stoją więc już przy nieistniejącej obecnie uliczce Piekarskiej (podczas okupacji niemieckiej – Zaun – strasse; patrz zdjęcie nr 6).]

[Źródło: Paweł Ptak. Na zdjęciu została utrwalona Identyczna zabudowa jak w czasie okupacji niemieckiej. Zdjęcie wykonano z wiaduktu kolejowego, od którego dopiero zaczynała się widoczna ulica Zaun – strasse (dawna ul. Piekarska). Po lewej stronie już zabudowania urzędnicze dawnej Kopalni „Hr.Renard”. Obok parkanu mniej więcej taki sam szeroki chodnik jaki ciągnął się obok ulicy Graf Renard – strasse (obecna G. Narutowicza). Po prawej stronie głęboki parów i trasa bocznicy kopalnianej. Dosłownie dalszy jej ciąg, który jest widoczny na zdjęciu nr 5. Poza parowem osiedle mieszkaniowe Huty „Katarzyna”. Widoczne kominy pochodzą z Huty „Katarzyna”.]

[Niemiecki fragment Planu Sosnowca z 1942 roku (okolice Sielca, Nowego Sielca i Placu Tadeusza Kościuszki).]

Komendant „Śl. O. AK” używając zwrotu „biegiem ruszył w kierunku torów” zapewne miał na myśli, logicznie interpretując ten konkretny fragment opisu – nie wtopione w jezdnię zaraz przy samym niemal chodniku tory tramwajowe, ale tory bocznicy kolejowej, o czym więcej poniżej (patrz zdjęcie nr 4 i 5).

Jak się więc okazuje sytuacja już kolejny raz stawała się wyjątkowo niebezpieczna i w zasadzie wymknęła się spod kontroli AK-owców i harcerzy. Spłoszony bowiem nagle i to krzykiem niemiecki kolejarz, aby się w miarę błyskawicznie oddalić z zasięgu wzroku tej tajemniczej i podejrzanej polskiej grupy, musiał bowiem biegiem pokonać nie tylko całą szerokość ulicy, ale również o sporej głębokości parów i zalegające w nim dwupasmowe tory bocznicy kolejowej, a później jeszcze wdrapać się po przeciwnej stronie na stosunkowo wysoki trawiasty brzeg parowu i parkan, by dotrzeć do uliczki Zamkowej usytuowanej wtedy po drugiej stronie tego parowu. Jednocześnie zmuszony krzykiem do ucieczki Niemiec prawdopodobnie zdał sobie dopiero wtedy doskonale z tego sprawę, że tylko przez przypadek spotkał nie zwykłych górników zdążających do swych domów po pracy z pobliskiej kopalni, jak to początkowo chyba sądził, ale wyjątkowo podejrzaną grupę polskich osobników. W ten sposób został niejako więc też prawnie zobligowany do zaalarmowania najbliższego niemieckiego posterunku, czy komisariatu. W tym konkretnym przypadku najbliżej znajdowała się wówczas na Katarzynie placówka policji Kripo i Gestapo (więcej na www.obiektywie2018.5v.pl).

Może jeszcze tylko wspomnę, że z chwilą takiego powiadomienia, aparat bezpieczeństwa III Rzeszy Niemieckiej, natychmiast kierował meldunki do wszystkich pobliskich miejsc gdzie tylko stacjonowała policja Kripo, żandarmeria, Gestapo i inne jeszcze formacje przeznaczone do zwalczania polskiej partyzantki, by szybko i skutecznie podjęto działania pojmania, czy nawet likwidacji takich osobników. Ucieczka harcerzy i AK-owców z takiego zagrożonego i zdekonspirowanego miejsca, nawet przez osoby znające te tereny, miała więc wtedy wyjątkowo ograniczone możliwości. Czy sobie z tego faktu jednak wtedy zdawano sprawę?… Wszak wtedy dalszy marsz zaciemnionymi wąskimi zaułkami Piekarskiej i Dworskiej (za PRL Pionierów) oraz Browarnej w kierunku mostu na rzece Czarnej Przemszy, tak sporej liczbowo grupki niedostatecznie do tego jeszcze uzbrojonych harcerzy i AK-owców, stawał się praktycznie z każdą minutą coraz to bardziej niebezpieczny, gdyż trzeba było pokonać wijące się uliczki, przy których w ogrodach stały wtedy urzędnicze budynki, których lokatorami byli w większości osobnicy niemieccy lub ci, którzy podpisali już niemiecką listę narodowościową. A w czasach okupacji każde niemieckie mieszkanie było wyposażone w telefon i bezwzględny obowiązek powiadamiania aparatu bezpieczeństwa o „sytuacjach gdy tylko ktoś zobaczył podejrzanych polskich bandytów”. Każdy też Niemiec dysponował wtedy bronią palną krótką, a niekiedy i długą, której musiał użyć w „sytuacjach zagrażających bezpieczeństwu i porządkowi III Rzeszy Niemieckiej”. Tak zwane tchórzostwo, czyli odstąpienie od telefonicznego powiadomienia najbliższego posterunku Kripo, czy nie podjęcie interwencji zbrojnej było wtedy niezwykle surowo karane. Przemieszczająca się zaułkami grupa konspiracyjna powinna też wziąć pod uwagę możliwe dalsze konsekwencje, jakie mogły z dużą dozą pewności wyniknąć z tej przypadkowej dekonspiracji. Powiadomione bowiem przez spłoszonego kolejarza niemieckie organy bezpieczeństwa, by ustalić dalszy kierunek przemieszczania się tej wyjątkowo podejrzanej grupy mogły się już w tym czasie błyskawicznie, telefonicznie skontaktować z Niemcami, którzy w kilku jeszcze innych budynkach licznie zamieszkiwali przy tych nowosieleckich zaułkach ulicznych. Lada moment mógł się więc na konspiracyjnej trasie odwrotu pojawić specjalny i charakterystyczny wtedy niemiecki pojazd do zwalczania polskiej partyzantki, jakim wówczas błyskawicznie przemieszczała się niemiecka policja i inne niemieckie służby mundurowe. Najczęściej w tego typu akcjach używano długi samochód z siedzącymi na ławie po dwóch jego stronach kilkunastoma uzbrojonymi w pistolety maszynowe esesmanami, a z przodu taki pojazd wyposażony był jeszcze dodatkowo w ciężki karabin maszynowy.

Przyjmując jednak inną hipotezę, że przekaz myślowy – „biegiem ruszył w kierunku torów” – dotyczył wyłącznie jednak tylko torów tramwajowych, to również i w tym przypadku funkcjonariusz niemiecki byłby zobligowany natychmiast poinformować Werkschutz, bądź Kripo i Gestapo o wyjątkowo podejrzanej grupie Polaków, których niedawno spotkał jak szli z Sielca w kierunku wiaduktu kolejowego i być może jeszcze dalej i dalej, bowiem w kierunku wijących się wąwozowych zaułków nowosieleckich. Najszybciej więc w tym przypadku mógł dotrzeć do portierni położonej przy wejściu na teren „Renarda”, lub dawnej Kopalni „Hrabia Renard”, czy do dawnego katarzyńskiego budynku – Hotelu Sielce 4/.

****

Dopiero po tym ostatnim incydencie Komendant „Śl. O AK” podjął pośpiesznie decyzję, by jednak definitywnie  „przerwać robotę, szybko przejść ulicą Browarską (przyp. autora: chodzi chyba o ulicę Browarną) za most na Przemszy i rozejść się. Ubezpieczamy do mostu”. Koniec cytatu „W AK na Śl. Katowices.241”. Zanim przystąpię do dalszych opisów zdarzeń zwracam uwagę, że aby dojść do „mostu” – jak to określił w swym poleceniu Komendant „Śl.O.AK” – z miejsca tego wydarzenia (dawna ulica Renardowska, a wczasach okupacji „Graf Renard – strasse”), to trzeba było wtedy jeszcze pokonać stosunkowo długi wijący się zygzakami odcinek zaułków nowosieleckich.

Komendant AK w swej publikacji książkowej nie wspomina też jednak kto tę ostatnią drogę odwrotu miał konkretnie ubezpieczać. Czyżby „patrol” i sam Komendant? Pisze bowiem tak:- „Posuwaliśmy się szybkim krokiem kilkanaście metrów za gromadką harcerzy. Trzymałem patrol przy sobie”. Koniec cytatu „W AK na Śl. Katowice s. 241”. W tym konkretnym przypadku warto też przytoczyć dalsze wspomnienia Komendanta AK:

-„Harcerze zniknęli za zakrętem, gdzie była latarnia (przyp. autora: prawdopodobnie pokonali dopiero wtedy tuż przy bramie parkowej zaułek uliczki Zaun – strasse; ul.Piekarska) i dopiero co wtopili się w uliczkę Dworską (za PRL uliczka Pionierów). Od góry specyficznie zaciemniona latarnia, rzucała tylko krąg niebieskiego światła. Szliśmy po oświetlonej prawej stronie ulicy. Po drugiej stronie był mur (przyp. autora: po tej stronie, na tym odcinku, nie było nigdy absolutnie żadnego muru, tylko wysoki deskowy płot; kamienny ozdobny mur dopiero zaczynał się kilkadziesiąt metrów dalej na samym już zakręcie uliczki Browarnej). Stał za nim nieczynny kościół (przyp. autora: to wybudowany dopiero w latach 50. XX w. kościół pw. Niepokalanego Poczęcia NMP). Mur i jego podłoże tonęły w ciemnościach. Z ciemności tych rozległo się gromkie, rozkazujące wezwanie:

-Halt, stehen bleiben!

Zatrzymałem się, patrolowi rzuciłem:

Szybko za zakręt!

Do zakrętu z ulicą Browarską (przyp. autora: uliczka Browarna niemal stykała się wtedy z ul. Dworską; za PRL Pionierów -dzisiaj zwana Skautów) było kilkadziesiąt metrów (przyp. autora: było zaledwie kilka kroków). Za chwile nowy rozkaz z ciemności:

Näher kommen!

Zbliżyłem się do przeciwnego chodnika. Ręce miałem w kieszeniach czarnego, ceratowego płaszcza. W prawej zaciskałem kolbę czternastki. usłyszałem znowu:

Halt! – Hände hoch!

Wyciągnąłem ręce z kieszeni i zacząłem je podnosić trzymając w ręku pistolet. Przede mną była ciemność – nie widziałem w niej nic. Teraz zacząłem strzelać w tę ciemność: raz , dwa, trzy… W tej samej sekundzie rozpętało się wokół mnie piekło…[…]… Na prawo , zza zakrętu, zaczął strzelać mój patrol ochrony. Rozległy się też strzały gdzieś z lewej strony i z tyłu…[…]… Padłem na bruk…[…]… Leżąc przełożyłem pistolet do drugiej ręki i celując w najbliższy płomyk wylotowy oddałem pięć strzałów. Przede mną ucichło. Zwróciłem pistolet w lewo, aby strzelić również w tamtą stronę, ściągam spust – nic. Zaciął się. Tymczasem nastała cisza. Nikt nie strzelał. Pomyślałem najwyższy czas, by uciekać. Zerwałem się gwałtownie i co sił – za zakręt. Nie padł za mną ani jeden strzał. Za zakrętem ujrzałem patrol ochrony. Dobiegał do mostu. Zobaczywszy, że biegnę za nimi, zaczęli do mnie rąbać z pistoletów. Krzyk ‘nie strzelać!’ – uwiązł mi w gardle”. Koniec cytatu „W AK na Śl., Katowice, s. – 241 i 242.

[Zdjęcie autora współczesne. To samo prawie ujęcie jak na zdjęciu nr 9, tylko już wykonane bliżej opisywanego urzędniczego budynku, przy którym doszło do incydentu. Po prawej stronie, trochę w tyle, fragment dawnego z XIX w. zabytkowego muru. Całkiem już w tyle pośród widocznych drzew i krzewów była kiedyś robocza brama wiodąca do browaru i fabryczki sztucznego lodu. To po prawej stronie z Sielca, wąskim oświetlonym chodnikiem kroczyła wtedy w stronę Placu Tadeusza Kościuszki grupa polskich konspiratorów. Ten końcowy fragment chodnika mimo upływu kilkudziesięciu lat od tamtych tragicznych wydarzeń nie uległ w zasadzie żadnej zmianie. Poza panującym niemal powszechnie bałaganem.]

[Zdjęcie autora współczesne. Zdjęcie fragmentu uliczki Dworskiej (za PRL uliczka Pionierów; dzisiaj Skautów). Ujęcie wykonano dosłownie z tego miejsca, gdzie jeszcze w latach 60. XX wieku była portiernia i brama wiodąca do „Parku Renardowskiego”. Po prawej stronie obrośnięty obecnie ozdobny mur kiedyś ciągnął się niemal jeszcze jakieś kilkanaście metrów w stronę parku. W jego końcowym fragmencie w czasach okupacji niemieckiej wmontowana była drewniana brama, która wiodła na wielki plac po dawnym parowym młynie i piekarni. Po prawej stronie fragmencik tego właśnie placu, który dawniej tradycyjnie jak na terenie całego Zagłębia Dąbrowskiego, pokryty był tłuczniem z kamienia wapiennego. Po lewej natomiast stronie od samej portierni i bramy parkowej w kierunku browaru ciągnął się wówczas wysoki parkan ze ściśle do siebie dopasowanymi deskami. W ten parkan wmontowana była z tego samego materiału kościelna brama. Dalej był już ozdobny parkan (kamienno metalowy), podobny zresztą do współczesnego. Z tym, że na końcu tego fragmentu dawnej uliczki Dworskiej, a konkretnie po przeciwnej stronie urzędniczego budynku (ceglasty budynek widoczny też na zdjęciach 8 i 9) z parkanem stykał się już wysoki ozdobny z kamienia wapiennego mur (identyczny jak na zdjęciu nr 8), który z kolei ciągnął się już, aż do samej rzeki Czarnej Przemszy. W okolicy rzeki w mur wmontowany był parafialny kościołek –kaplica – patrz zdjęcie nr 10. Dzisiaj te tereny już zostały tak przeorane, że trudne są nawet do opisania (więcej szczegółów i zdjęć w artykule autor – w cz. 1 „Zaułkami Nowego Sielca”).]

[Zdjęcie autora współczesne. Ostanie fragmenty od Placu Tadeusza Kościuszki i dawnej uliczki Browarnej. W dali, niewidoczna rzeka Czarna Przemsza, a poza nią Plac Tadeusza Kościuszki. Po lewej stronie dawny parafialny kościołek – kaplica. Do lat 60. XX wieku po lewej stronie, od rzeki, aż do samego zakrętu ciągnął się wysoki kamienny ozdobny mur (identyczny jak uratowane od wyburzenia jego resztki w dalszej części uliczki Dworskiej (dzisiaj Skautów). Mur zburzono prawdopodobnie w latach 70. XX w., a w jego miejsce postawiono ozdobny parkan kamienno – metalowy), co widać na zdjęciu. To dosłownie naprzeciw wejścia do kościołka – kaplicy była do lat 70. XX wieku, usytuowana główna reprezentacyjna brama wjazdowa na teren browaru i do fabryczki sztucznego lodu, która po lewej stronie dosłownie stykała się z elegancką portiernią, a w niej podczas okupacji niemieckiej (1939 – 1945) przez całą dobę pełnili straż portierzy – uzbrojony Werkschutz (więcej na ten temat w cz.1 „Zaułkami Nowego Sielca”).]

[Zdjęcie autora z 2015 roku. Widok dawnej uliczki Dworskiej utrwalony od strony dawnej portierni wiodącej do „Parku Renardowskiego”. W tyle, gdzie dzisiaj już tylko rosną dzikie drzewa i krzaki, to do lat 70. XX w., mieściła robocza brama wjazdowa do browaru i fabryczki sztucznego lodu. W latach okupacji niemieckiej widoczny po prawej stronie ceglasty budynek był zamieszkiwany tylko przez Niemców, lub osoby, które podpisały narodową listę niemiecką. Na samym już końcu ta uliczka nagle pod kątem 90. stopni skręca w lewo, w kierunku rzeki i Placu Tadeusza Kościuszki. Ostatni jej nowosielecki odcinek nosił nazwę – Browarna. Konspiratorzy kroczyli w kierunku Placu Tadeusza Kościuszki wąskim jak widać chodnikiem po prawej oświetlonej stronie. Po lewej natomiast stronie, mniej więcej naprzeciw stojącego tam teraz samochodu osobowego, w trakcie wymiany strzałów, został postrzelony – Werkschutz – pracownik z Kopalni „Hr. Renard”.] 

****

Akcja przypadkowego natknięcia się przez polskie podziemie na niemieckiego wartownika zdążającego do Kopalni „Hr. Renard” i oddania w pośpiechu w jego kierunku kilku strzałów przez Komendanta „Śl. O. AK”– jak to wyżej wynika z cytatów książkowych – miała miejsce na tym powyższym konkretnym odcinku dawnej uliczki Dworskiej (po 1945r. Pionierów, a dzisiaj zwanej uliczką Skautów; zdjęcia nr 11 i 12). Grupa żołnierzy z AK i harcerze, obładowani do tego jeszcze kubłami z kolorową farbą i innymi przyborami do malowania patriotycznych propagandowych antyniemieckich haseł – jak to wynika z publikacji książkowej – zdążali w kierunku rzeki i Placu Tadeusza Kościuszki –wąziutkim chodnikiem po prawej stronie ulicy do tego jeszcze wtedy oświetlonej światłami kilku ulicznych latarń (zdjęcia nr 11 i 12). Maszerujący grupowo AK-owcy i harcerze widoczni więc wtedy byli jak na dłoni i to wprost dosłownie każdemu ktokolwiek się tylko wówczas poruszał chodnikiem po drugiej nieoświetlonej wtedy stronie tej uliczki. Bez żadnego problemu mogli być też wtedy obserwowani przez ciekawskich, czy już zaalarmowanych Niemców – mieszkańców z tego urzędniczego budynku. Tej ostatniej konkluzji absolutnie nie powinno się też wykluczyć. Zresztą tak duża grupa osób, przemieszczająca się do tego jeszcze w okupowanym kraju porą nocną, mimo woli każdemu napotkanemu, a szczególnie funkcjonariuszowi niemieckiemu, musiała się wydać wyjątkowo podejrzanym obiektem. Z kolei uzbrojony niemiecki pracownik idący do sieleckiej kopalni, był konspiratorom niewidoczny, gdyż zdążał wtedy do pracy od strony rzeki i Placu Tadeusza Kościuszki, ciemnym i nieoświetlonym chodnikiem po przeciwnej stronie stojącego tam budynku (patrz zdjęcia: 10 i 12), gdzie został też postrzelony przy stojącym tam jeszcze wtedy kamiennym wapiennym murze, koło widocznej rozlanej kałuży wody podeszczowej, jak na zdjęcie nr 12.

[Zdjęcie autora z 2105r. W latach okupacji niemieckiej do widocznej po prawej stronie latarni od rzeki Czarnej Przemszy ciągnął się od XIX wieku wysoki ozdobny kamienny mur, taki sam jak jego uratowane w dali resztki, które zachowały się do naszych czasów. Budynek po lewej stronie należał dawniej do koncernu Gwarectwa „Hrabia Renard”. W czasie okupacji niemieckiej mieszkali w nim Niemcy, lub osoby co podpisały też narodową listę niemiecką. W dali na horyzoncie, gdzie na jezdni widnieje fragment oświetlonej jezdni, była portiernia i brama wiodąca do „Parku Renardowskiego”. Na terenie parku, tuż za nią, po lewej stronie stał budynek, w którym podczas okupacji niemieckiej też mieszkali tylko Niemcy. W miejscu oświetlonym, tuż, tuż obok bramy i portierni parkowej, uliczka Dworska (po 1945r. Pionierów) nagle pod kątem 90 stopni skręcała w lewą stronę i wiła się dalej już pod nazwą uliczki Piekarskiej (podczas okupacji Zaun – strasse (patrz zdjęcie nr 13).

Konspiratorzy szli w stronę rzeki i Placu Tadeusza Kościuszki chodnikiem, po lewej stronie wtedy oświetlonego chodnika (zdj. nr 12). Natomiast – pracownik kopalni – Werkschutz – szedł po prawej wtedy nieoświetlonej stronie chodnika. Do incydentu zbrojnego doszło dosłownie w tej części uliczki. Ciężko raniony Werkschutz, co już wyżej w tekście zasygnalizowałem upadł w miejscu, gdzie na zdjęciu jest widoczna duża kałuża podeszczowej wody.

Celem uściślenia opisu. W tamtych czasach kamienny mur po prawej stronie chodnika kończył się dopiero, przy trzecim widocznym ceglastym parkanowym słupie (koło stojącej tam teraz latarni). Dalej w kierunku parku ciągnął się już tylko parkan kamienno metalowy, w pewnym stopniu podobny do obecnego, a jeszcze dalej (jakieś 20 – 30 m) z tym ozdobnym parkanem stykał się już wysoki deskowy płot (zwany też parkanem), który z kolei się już ciągnął, aż do samej bramy parkowej (więcej na ten temat w powyższym tekście oraz artykułach autora – „Zaułkami Nowego Sielca” cz. 1 i 2).]

[Źródło: Paweł Ptak. Uliczka Piekarska. Zdjęcie wykonano od strony uliczki Dworskiej (po 1945r. Pionierów; obecnie Skautów) i kościoła pw. Niepokalanego Poczęcia NMP. Na zdjęciu widoczny chodnik po którym przemieszczali się AK-owcy i harcerze z Sielca w kierunku Placu Tadeusza Kościuszki.]

[Zdjęcie autora z 2015 roku. Zdjęcie autor (2014r.) wykonał od strony dawnej roboczej bramy browarnej w kierunku „Parku Renardowskiego.]

****

Zabudowa samego pobocza jezdni (patrz zdjęcie nr 15 i podobne), czyli chodnika od czasów okupacji niemieckiej do czasów nam współczesnych, przynajmniej na tym odcinku dawnej ulicy Dworskiej (podczas PRL ulica Pionierów) nie uległ w zasadzie wielkim zmianom, poza wyjątkowo zaniedbanym i rosnącymi dziko chwastami oraz niemiłosiernie sypiącym się już parkanem odgradzającym od ulicy wyjątkowo też zaniedbany dawny urzędniczy budynek Gwarectwa „Hrabia Renard”. Natomiast z dawnego z XIX wieku długiego muru zachowały się już tylko jego resztki co doskonale widać na prezentowanych zdjęciach przez autora. W tamtych latach jezdnia zaułków Browarnej, Dworskiej i Piekarskiej pokryta była nie asfaltem, a „kocimi łbami”.

[Zdjęcie autora z 2015 roku. Ten fragment dawnej uliczki Dworskiej (za PRL uliczka Pionierów) uchwycono okiem aparatu fotograficznego od strony dawnej portierni i bramy wiodącej do „Parku Renardowskiego”.]

[Zdjęcie autora z 2015 roku. Fragmencik dawnej uliczki Dworskiej (za PRL – Pionierów, a obecnie Skautów) widoczny od strony dawnego „Parku Renardowskiego”. W dali po prawej stronie urzędniczy budynek, naprzeciw, którego doszło do postrzelenia portiera – Werkschutz. Po prawej dzikie wino pokrywa z XIX wieku zabytkowy mur.]

****

Powracający z plakatowej akcji konspiratorzy z chwilą już tylko wkroczenia w zaułek uliczki Dworskie (za PRL uliczka Pionierów) znaleźli się w wyjątkowo niekorzystnej dla siebie sytuacji. Otóż. Dosłownie kilka metrów za wspomnianą portiernią parkową, co już wyżej zasygnalizowałem, ale już na terenie „Parku Renardowskiego”, w wysokim budynku mieszkali wówczas tylko Niemcy (budynek zburzono w latach 70. XX w.). Zapewne więc tak jak zdecydowana większość Niemców również i oni mieli telefony i broń. Z kolei już na pewno nie tylko telefonem, ale i solidnym uzbrojeniem dysponowali natomiast portierzy – Werkschutz – z pobliskiego Browaru, którzy swą siedzibę mieli, tuż, tuż opodal rzeki (zdjęcie nr 17). Jak pamiętam dyżurowało tam zawsze co najmniej dwóch z bronią u pasa niemieckich portierów. A obok na stojakach stały też karabiny. Dlaczego zaalarmowany strzałami Werkschutz w browarze i fabryczce sztucznego lodu jednak wtedy nie interweniował?…

[Zdjęcie autora z 2014 roku. Po lewej stronie dawny kościołek parafialny, dzisiaj kaplica. Naprzeciw zamurowanych drzwi do kaplicy, po przeciwnej stronie jezdni, jeszcze po 1945 roku mieściła się główna brama browarna, a obok po lewej stronie od rzeki Czarnej Przemszy murowana portiernia i mur. Stosując skróty myślowe. To w tej portierni podczas okupacji niemieckiej, całodobowy dyżur pełnili uzbrojeni portierzy – Werkschutz. W dali wąskie przejście – to obecna (od lata 60. XX w.) kładka nadrzeczna.]

Również urzędnicy w pobliskim ceglastym renardowskim budynku (zdjęcie nr15 oraz inne podobne), przed którym konkretnie doszło do niespodziewanej ostrej wymiany strzałów też posiadali w swych mieszkaniach telefony i broń. Kolejny więc już raz rodzi się pytanie?… Czy o tym mogli nie wiedzieć tak doświadczeni w akcjach dywersyjnych i w bojach  AK – owcy?… Ale powróćmy ponownie do zbrojnej akcji jaka się tam wtedy rozpętała.

Może warto jeszcze tym osobom co nie znały tych dawnych wąskich uliczek przypomnieć, że zabudowania w dawniejszych zaułkach Sielca i Nowego Sielca były wówczas ze sobą tak specyficznie zespolone, że dla osób słabo znające te strony nie było możliwości ucieczki na tak zwane skróty (patrz więcej w artykule autora „Zaułkami Nowego Sielca cz. 1”). Bowiem po dwóch stronach ulicy ciągnęły się bądź to zabudowania, bądź kamienne mury, czy wysokie prawie nie do pokonania o przeróżnym wystroju parkany, ściśle ze sobą zespolone. Pamiętam więc doskonale, że w tych zaułkach zawsze czułem się niczym w wielkim wijącym się nie do pokonania na skróty wąwozie. Osoby z konspiracji niosące obciążające ich dowody i ukrytą broń, powinny więc mieć oczy zawsze szeroko otwarte. W trakcie bowiem nagłego pojawienia się i to już na horyzoncie patrolu Kripo, czy esesmanów, szczególnie już po zmroku, aby uniknąć kontroli, trzeba było wtedy wiać i to tylko przed siebie, niczym huragan, do tego jeszcze biec zygzakami, by uchronić się przed ewentualnymi pociskami. Czy czołówka żołnierzy z AK nie zdawała sobie wtedy i z tego też sprawy?… Tym bardziej, że nie tylko samą akcję, ale nawet odwrót z niej, dokonywano w stosunkowo licznej grupie harcerzy i żołnierzy AK. A takiej dużej i obładowanej materiałami malarskimi grupy nie przepuściłby więc wówczas bez uprzedniego wylegitymowania i drobiazgowego osobistego skontrolowania, absolutnie żaden niemiecki patrol. Takie po prostu wtedy obowiązywały reguły i przepisy policyjnych niemieckich patroli, o których każdy nie tylko dorosły Polak przecież doskonale wiedział. Zresztą również autor, jako jeszcze dziecko, na tej samej trasie wielokrotnie z mamą poddawani byliśmy takim rutynowym kontrolom policyjnym, czy nawet esesmańskim ilekroć tylko przemierzaliśmy tę zaułkowa wąwozową trasę, bądź to udając się do naszej rodziny na Katarzynę, czy idąc już z powrotem do swego mieszkania, które mieściło się w jednym z osiedlowych budynków przy Placu Tadeusza Kościuszki. W trakcie takich niespodziewanych kontroli sprawdzano nawet co mama niesie w siatce, czy w torbie.

****

Gdy Komendant „Śl.O.AK” po oddaniu kolejnych strzałów w kierunku nierozpoznanego osobnika wreszcie pokonał zakręt uliczki Browarnej i dotarł do mostu na rzece Czarnej Przemszy, to okazało się, że „w dole, w wodzie, pływały wiadra z farbą i szablony”. Koniec cytatu „W AK na Śl. Katowice, s. 242. Dzisiaj już trudno ustalić dlaczego uciekająca grupa harcerzy i AK-owców w taki prosty i dekonspirujący ich przecież sposób pozbyła się też swych akcesoriów malarskich, wrzucając je do płytkiej w tym miejscu rzeki, pełnej do tego jeszcze mielizn oraz piaskowych łach i zarośli rzecznych. Tym bardziej, że wiele z tych wrzuconych do rzeki przedmiotów zaraz prawdopodobnie przy moście osiadło na łachach piaskowych, na mieliźnie i rosnącej bujnie rzecznej roślinności. Po tej gigantycznej wymianie strzałów i zaalarmowania tym samym wszystkich mieszkających w pobliżu Niemców i konfidentów Gestapo, Komendant AK pisze tak:

„Doszedłem do dwóch bliźniaczych domów fabrycznych. W jednym z nich była nasza melina. Zamierzałem się tam schronić. Wszedłem w wąskie przejście między domami i stanąłem. Patrzyło na mnie chyba ze dwudziestu górników. Przykleili się do murów, w rękach mieli latarki. Przeszedłem między nimi. Odpadła kwatera…[…]… Skręciłem w lewo pod dom zamieszkały przez urzędników z kopalni i znów stanąłem nad Przemszą”. Koniec cytatu „W AK na Śl. Katowice, s. 242.

[Zdjęcie autora z 2014 roku. W widoczną lukę pomiędzy dwoma domami, dawniej czyli z chwilą tylko postawienia tych budynków była wmontowana dwuskrzydłowa o potężnych rozmiarach metalowa brama. Ta brama była zawsze zamykana o godz. 22 na zgrzytający klucz przez podwórkowego stróża pana Piątka (imię?). Stróż miał swą siedzibę w stróżówce w głębi podwórka, która stała naprzeciw bramy. Niejednokrotnie trzeba było więc wyjątkowo intensywnie pociągać za rączkę drutu, by go dzwonek obudził z nocnego letargu. Zanim jednak stróż opuścił stróżówkę i otworzył bramę, to zawsze wcześniej dokładnie lustrował każdego spóźnialskiego. Obcych zawsze rutynowo – zgodnie z zaleceniem Kripo i Gestapo odprowadzał osobiście pod wskazane drzwi do danego mieszkania. Autor mieszkał w drugim w kolejności po prawej stronie budynku, tuż, tuż koło bramy na pierwszym piętrze. Pierwsze 4. okna, których framugi obecnie są zamalowane ciemnym lakierem.]

[Zdjęcie autora z 2014 roku. Wspominana przez Komendanta „Śl.O.AK” AK kwatera”, czyli okupacyjna melina mieściła się wtedy w tym samy budynku i na tym samym pierwszym piętrze co mieszanie autora, tylko licząc od bramy w kolejnych oknach: – 9, 10 i 11.]

[Źródło: www.fotoplska.eu. Tak prezentował się w czasach okupacji niemieckiej Plac Tadeusza Kościuszki. Pozbawiony był tylko pomnika Tadeusza Kościuszki.]

[Zdjęcie autora z 2014 roku. Ten sam identycznie budynek co na w/w pocztówce (nr 20). Zdjęcie wykonano jednak od strony rzeki i dawnego drewnianego mostu jaki łączył dwa brzegi Czarnej Przemszy (Pogoń i Nowy Sielec).]

Po pierwsze w powyższym budynku (zdjęcie nr 20 i 21), nigdy absolutnie nie mieszkali górnicy. Natomiast od zawsze mieszkali tylko urzędnicy i kierownicy z „Rurkowni Huldczyńskiego”. Natomiast w trzech budynkach koszarowych (zdjęcia 18, 19 i 21) wyłącznie tylko urzędnicy. A po drugie wymienione „wąskie przejście między domami” od strony uliczek z Placu Tadeusza Kościuszki było nocą od godz. 22 zawsze zaryglowane metalową potężną dwuskrzydłową bramą, o czym wspominam pod zdjęciem nr 20, a temat znacznie poszerzę poniżej. Z kolei w widocznym budynku po prawej stronie na pocztówce nr 20 i na zdjęciu nr 21, w czasach okupacji niemieckiej mieszkali dosłownie już sami tylko przyjezdni Niemcy i jedna tylko rodzina Reisdeutschy, dawniej ponoć narodowości polskiej (nazwisko znane autorowi; syn z tej rodziny w okresie II Rzeczypospolitej Polski demonstrował w mundurku harcerskim, a od września 1939 w mundurku hitlerjugend).

****

W tekście wydania książkowego autor wspomina też o okupacyjnej konspiracyjnej melinie przy Placu Tadeusza Kościuszki, używając jednak określenia – „kwatera”, która mieściła się w mieszkaniu jeszcze wtedy młodziutkiego pana Romana Korka, mojego sąsiada z tego budynku. Faktycznie jak to jeszcze doskonale zapamiętałem to w pierwszym budynku od mostu przy rzece Czarnej Przemszy (zdjęcie nr 19 i inne podobne) mieszkał w czasach okupacji niemieckiej na pierwszym piętrze harcmistrz pan Roman Korek, rodzony brat harcmistrza pana Zygfryda Korka, jednego z uczestników tej akcji strzeleckiej sprzed kościółka. Okna z jego mieszkania wychodziły jednak wtedy tylko na zaułki Placu Tadeusza Kościuszki. Natomiast okno na drugiej kondygnacji z głównego korytarza, zwanego wówczas jako „antre” (zdjęcie 22), gdzie mieściły się też drzwi do jeszcze kilku innych sąsiadów – lokatorów – było wtedy zakratowane, podobnie jak na trzecim piętrze i na parterze tego samego budynku, co w chwili ewentualnej wsypy, której nie sposób w konspiracji wykluczyć, i w związku z tym koniecznością podjęcia natychmiastowej ucieczki, było dużym utrudnieniem. W tej „kwaterze”, miał też wtedy swoją melinę Komendant „Śl. O. AK” podpułkownik Z.W. Janke, o czym wspomina na kartach wydania książkowego i w innych też jeszcze publikacjach powojennych. W tym miejscu stosowne jest jednak zadanie merytorycznego pytania?… Kto w czasach okupacji niemieckiej, w takich warunkach osiedlowych, gdzie konfidentem Gestapo mógł być niemal potencjalnie każdy z mieszkańców tego urzędniczego osiedla (więcej na ten temat poniżej), tę okupacyjna „melinę” jednak zatwierdził?…

[Zdjęcie autora z 2014 roku. Po lewej stronie w głębi pomnik Plac Tadeusza Kościuszki.]

Również fabryczne urzędnicze osiedle mieszkaniowe, co wyżej już zasygnalizowałem, gdzie autor też mieszkał, było obszarem na stałe zamkniętym i całodobowo pilnie strzeżone. Bramę główną i furtkę przy „Kasynie” zamykano już o godzinie 22, a otwierano dopiero o godzinie 6, gdyż mieszkający tam urzędnicy rozpoczynali pracę w „Rurkowni Huldczyńskiego” dopiero od godziny 7. Pan Zygfryd Korek, który zapewne odwiedzał też swego brata Romana, był niewątpliwie na tym osiedlu postacią znaną i przez niektórych mieszkańców też rozpoznawalną. Chociażby nawet z takiego prozaicznego powodu, że jego brat Roman Korek mieszkał w pobliżu wiecznie czujnego stróża, który zgodnie z zaleceniami Gestapo miał mieć zawsze  na wszystko oczy szeroko otwarte. Czy rozpoznawano też postać pana Komendanta z Śląskiego Okręgu Armii Krajowej, który miał też u niego swą okupacyjną melinę i w niej od czasu do czasu bywał?… Dzisiaj już to trudno ustalić. Nie należy jednak zapominać, że to były wtedy takie parszywe czasy, że nawet niektórzy mieszkańcy z Placu Tadeusza Kościuszki mogli być też potencjalnie konfidentami gestapo. Nawet ci z zadeklarowanej narodowości polskiej. Tego nie można było w czasie okupacji absolutnie nigdy wykluczyć, gdyż donos na mojego ojca do fabrycznego Gestapo pochodził na przykład od człowieka z polskiej jeszcze przedwojennej patriotycznej rodziny, która była przez naszą rodzinę zawsze ceniona. O wiecznie czujnych oczach, mieszkańców pochodzenia niemieckiego i ukraińskiego, wyposażonych w domowe telefony i uzbrojenie, i wiecznie świdrujących podejrzliwie miejscowe polskie środowisko, to nawet już nie wspominam. To zjawisko niemal wiecznej penetracji sąsiadów znam doskonale z autopsji. Zresztą w tej samej klatce schodowej, gdzie mieszkał harcmistrz pan Roman Korek i gdzie była „melina”, jednak piętro niżej, czyli na samym już parterze (okna wychodziły na podwórko), mieszkali też wszystko widzący i słyszący Ukraińcy. Dwóch nieznanych mi młodych mężczyzn i wyjątkowo urocza i elegancka dziewczyna, którzy z chwilą tylko wymiany strzałów w zaułkach Placu Tadeusza Kościuszki, natychmiast z pistoletami w garści opuszczali swe mieszkanie i pędzili poprzez podwórko i tunelową bramę z interwencją, by wspomóc swych niemieckich kamratów. Był tego świadkiem mój rodzony brat – Wiesław Maszczyk (rocznik 1933). Korzystając z okazji może tylko teraz zasygnalizuję, że w lutym i marcu 1945 roku w tym ukraińskim mieszkaniu byli goszczeni żołnierze sowieccy z NKWD. Ich wojskowy samochód, marki USA – „Dodge” – stał obok klatki schodowej. Jaką więc ta rodzina, czy grupa, spełniała rolę w czasach okupacji niemieckiej, to trudno określić?… Czy o tym wcześniej wiedziały też osoby z Armii Krajowej udzielające swego lokum i osoby korzystające z tej akowskiej meliny?… Nie potrafię też zrozumieć dziwnej reakcji pana Komendanta, że po takiej intensywnej strzelaninie i to jeszcze w pobliżu wzrokowym o krok od swej „meliny”, zaistniała jeszcze potrzeba skorzystania przez niego z tej „kwatery” i tym samym narażenia na dekonspirację nie tylko siebie, ale i domowników z Placu Tadeusza Kościuszki.

Ponadto propagandowa akcja „malowania” Sielca – jak wynika ze wspomnień Komendanta „Śl. O. AK” – rozpoczęła się ponoć w lipcu i to dopiero, gdy zapadły już wokół głębokie ciemności, czyli grubo po godzinie 21, a możliwe że jeszcze znacznie później. Do Placu Tadeusza Kościuszki, już po definitywnym zakończeniu akcji i wymianie strzałów, dotarto więc zapewne bardzo, bardzo późną nocną porą, kiedy to główna brama wiodąca do fabrycznego urzędniczego osiedla powinna już być od godziny 22 na głucho zamknięta na klucz przez podwórkowego stróża. Tę czynność podwórkowy stróż wykonywał z premedytacją dosłownie codziennie, zgodnie zresztą z zaleceniem policyjno – administracyjnym. Skoro faktycznie brama jednak w tym dniu była zamknięta, to jakim cudem pomiędzy sąsiadujące z sobą bloki mieszkalne dostali się tam widziani przez pana Komendanta ponoć górnicy?… Ten długi tunel pomiędzy blokami, o którym wspomina się w wydaniu książkowym – zresztą wprost doskonale na co dzień mi znany, a leżący w odległości 1,5 metra od naszego kuchennego okna nie był absolutnie nigdy oświetlony żadną latarnią. Już od zmroku panowały więc w nim zawsze wyjątkowe ciemności, gdyż w Sosnowcu, tak jak i na całym terytorium Sosnowca obowiązywało od zmroku całkowite zaciemnienie. Wszystkie okna w budynkach musiały być bowiem zasłonięte czarnymi roletami. Z kolei rozlokowane w dużych odstępach latarnie uliczne, rzucały tylko wąskie pasemko światła do swych stóp. Również poruszające się po ulicach samochody miały swe światła tak charakterystycznie zasłonięte, że tylko oświetlały przed sobą wąskie pasemko jezdni. Już po zmroku, nie mówiąc o innych późniejszych porach dnia, ulice miasta całkowicie więc tonęły w mroku i zamierały na głucho. W takich ciemnościach skąd więc wiadomo, że w trakcie strzelaniny – jak wynika to ze wspomnień pana Komendant – schroniło się w tym „tunelu” miedzy dwoma budynkami (zdjęcie 18 i 19), aż 20. górników, a nie tylko osiemnastu, czy nawet ośmiu, zakładając, że jakimś jednak nadludzkim, wprost czarodziejskim cudem, ktoś tę wielką bramę w nocnej porze jednak tym ludziom w końcu otworzył.

Zasadne jednak pozostaje też kolejne pytanie. Kto w takich ciemnościach i po doznanym stresie, był jeszcze w stanie, błyskawicznie rozpoznać i policzyć osoby stojące w tym przejściu miedzy dwoma budynkami? Inna sprawa, że autor jak dług tam mieszkał, to nigdy w życiu w okolicy Placu Tadeusza Kościuszki nie spotkał ani jednego typowo ubranego górnika (hełm, ubranie górnicze, gumiaki i latarka, lub karbidówka). I to jeszcze jak wynika z wydania książkowego nie jednego górnika, ale grupę górników, z latarkami ręcznymi. Zresztą z przyczyn czysto prozaicznych, górnicy nawet, ci z pobliskich renardowskich zaułków kopalnianych byli bowiem przez obcych nierozpoznawalni zawodowo, gdyż po opuszczeniu podziemi kopalni, natychmiast korzystali ze zbiorczej łaźni i szatni, i po okolicznych uliczkach przemieszczali się więc już tylko w ubraniach cywilnych, tak jak inni przechodnie. Możliwe, że w Sielcu, i na „Renardzie”, zdarzały się sporadyczne jednak przypadki, gdy flejtuchowato odziany i nieumyty górnik maszerował tymi uliczkami w hełmie i karbidówką. Tego zjawiska nie można też absolutnie wykluczyć.

****

W dalszej części tej samej publikacji książkowej autor pisze tak:-„stanąłem nad Przemszą. Pierwsza myśl: przejść przez rzekę na drugi brzeg. I zaraz refleksja: zamoczysz się, będziesz zwracał na siebie uwagę”. Koniec cytatu z „AK na Śl. Katowice, s. 242”.

Nie jestem w stanie mentalnie tego zrozumieć, dlaczego po takiej nocnej strzelaninie i krzykach uciekających konspiratorów oraz postrzeleniu w ciemności jakiegoś niezidentyfikowanego Niemca, i w rezultacie zdekonspirowania się, zaistniała jeszcze potrzeba powrotu nad rzekę Czarną Przemszę, i to dosłownie jeszcze tam, gdzie niemal przed kilkoma, czy kilkunastoma minutami doszło do zbrojnego incydentu. Przecież po drugiej stronie rzeki, w odległości zaledwie około 100 metrów od wielkiego drewnianego mostu, od kilkunastu minut już leżał na chodniku ciężko ranny Werkschutz, a niemieccy urzędnicy ze stojącego obok budynku, zapewne udzielali mu już wtedy pierwszej pomocy. Istnieje też duże prawdopodobieństwo, czego w merytorycznych rozważaniach nie można też absolutnie wykluczyć, że w drodze, czy nawet już na miejsce gdzie leżał ciężko ranny strażnik kopalniany była wezwana przez mieszkających tam Niemców karetka pogotowia ratunkowego, która później faktycznie przewiozła go przecież do „Szpitala Pekińskiego”. Do tego samego miejsca prawdopodobnie więc już też dotarły, lub lada chwila mogły dotrzeć, zaalarmowane zmotoryzowane jednostki niemieckiej represji w postaci: Kripo, Gestapo, żandarmerii, czy nawet specjalnych policyjnych oddziałów do zwalczania partyzantki. A przed leżącą opodal, dosłownie w zasięgu wzroku, portiernią browaru i fabryczką sztucznego lodu, która się wtedy mieściła zaledwie w odległości kilkunastu metrów od mostu, zapewne już wreszcie stali z bronią w pogotowiu portierzy – Werkschutz.

[Rysunek autora. Okres okupacji niemieckiej w latach 1939 – 1945. Po lewej stronie fragment Urzędniczego Osiedla Mieszkaniowego „Rurkowni Huldczyńskiego” przy Placu Tadeusza Kościuszki. Taki sam prawie widok zachował się na tym fabrycznym urzędniczym osiedlu jeszcze do pierwszych lat 50. XX w. Po lewej stronie trzy kolejne budynki mieszkalne, a ostatni o strzelistym dachu to już dawne „Kasyno”.]

[Zdjęcie autora z 2018 roku wykonane zostało z kładki żelbetowej. Drewniany, solidny most, pachnący w upalne letnie dni żywicą został bowiem zburzony w latach 60. XX w. w trakcie regulacji rzeki Czarnej Przemszy. W zasadzie, poza likwidacją parkanów i ogródków działkowych, ciągów piętrowych zabudowań w postaci pralni i suszarni oraz charakterystycznej ceglastej stróżówki, jak również uregulowania rzeki Czarnej Przemszy, to infrastruktura na przestrzeni tych kilkudziesięciu lat nie uległa prawie zasadniczej zmianie. Oczywiście pomijam zburzenie parkanów i płotów zwanych parkanami okalających to osiedle, jak również doprowadzenie do ruiny dawnych budynków oraz panującego wokół nich potwornego bałaganu. Również widoczne na zdjęciu po prawej stronie wieże ciśnień są już postawione w ostatnich latach XX w.]

****

Trudno mi też pojąć jak sobie wtedy wyobrażał pokonanie tej rzeki autor cytowanej już wielokrotnie publikacji książkowej. Z tego bowiem co wprost doskonale zapamiętałem, to w pobliżu mostu w czasach okupacji niemieckiej kiedy wielokrotnie z kolegami kąpaliśmy się, to płynąca tam jeszcze wtedy nieuregulowanym korytem rzeka, nie sięgała nam do kolan, tylko była o wiele głębsza. Chociaż doskonale znając nurt rzeczny i mielizny oraz wykorzystując też zręcznie zawieszone nisko nad taflą wody belki mostowe, potrafiliśmy w miarę swobodnie dostać na drugi brzeg rzeki. Oczywiście nie nocą, tylko w porze dnia. Jednak po prawej stronie drewnianego mostu, tam gdzie już stał kościołek – kaplica, ciągnęła się, aż do „Parku Renardowskiego” bardzo wysoka (od 3 – 4 metrów) i pionowa z kamienia wapiennego skarpa. Aby ją więc pokonać potrzebny był sprzęt alpinistyczny. Po drugiej natomiast stronie mostu zalegały już tylko tereny zaalarmowanego browaru i fabryczki sztucznego lodu.

Warto też zwrócić uwagę na dalsze opisy, by inni historycy, bezkrytycznie  „żywcem”  czasem ich nie powielali : „Wreszcie usunąłem zacięcie, wprowadziłem nowy magazynek i kulę do lufy. Poczułem się lepiej. Spokojnie już rozejrzałem się wokół. Obok płot, za nim ścieżka wiodąca na mostek. To jest właściwa droga. Przeskoczyłem płot i wpadłem na jakąś zakochaną parę. Chyba zaskoczenie i mój wygląd sprawił, że chłopak nie pisnął ani słówka”. Koniec cytatu z „AK na Śl., s. 242”.

Po pierwsze.

Płot w tym miejscu odgradzający osiedle urzędnicze był na tyle wysoki (rysunek autora – poz. nr 23), że aby go pokonać trzeba było pobudzić swój organizm do ogromnego wysiłku fizycznego i jednocześnie popisać się zręcznością, szczególnie o nocnej porze, do tego jeszcze w wyjątkowo zaciemnionych warunkach (okupacyjny obowiązek zaciemniania). Tego wysokiego płotu, w tych warunkach terenowych, czyli od strony rzeki, gdzie wokół zalegały tylko dzikie zarośla i mocno podmokła ziemią woda, nawet wyczynowy sportowiec, by nie przeskoczył (patrz. zdjęcia nr 23 i 24).

Po drugie.

Prawdopodobnie autor publikacji książkowej, nieznający tych terenów, w opisie pomylił jednak też topografię, gdyż faktycznie wymieniony mostek, który był tylko przejściem dla pieszych mieścił się wtedy, tak jak i dzisiaj, ale co najmniej kilkaset metrów dalej, już w koło dawnego Kasyna „Rurkowni Huldczyńskiego” i stanowił przedłużenie alei wiodącej w kierunku „Wenecji” i uliczki Fabrycznej (dawna Gampera). Jednak i w tym przypadku, to po prawej stronie ciągnął się tam wówczas wysoki drewniany z podmurówką parkan, a po lewej wysoki na ponad 2 metry mur, który też nie tak łatwo można było pokonać.

Po trzecie.

W warunkach okupacji niemieckiej po takiej ostrej strzelaninie i ludzkich krzykach, gdy konspiratorzy z tumultem wrzucali jeszcze w popłochu do rzeki kubły z farbą i inne jeszcze akcesoria malarskie, to chyba żaden normalny przy zmysłach mężczyzna, a tym bardziej dziewczyna, czy kobieta, już dawno by uciekli z tego miejsca zagrożenia. I to jeszcze w popłochu i pełni trwogi! Tego cytatu z przyczyn obiektywnych nie będę więc pogłębiał i interpretował dodatkowymi uzasadnieniami, co jest chyba oczywiste nawet dla osób, które za swego życia nigdy nie znały realiów okupacyjnych.

****

Sosnowiczanina z Pekinu, któremu na kartach swych wspomnień Komendant z „Śl. O. AK” poświęcił kilka stron od 229 do 234, a który ponoć przeżył aż trzykrotne wyroki śmierci ze strony Armii Krajowej, nie znałem nigdy osobiści. Znali go natomiast i to doskonale moi wujkowie, Edward Zamorowski (Legionista i Powstaniec Śląski) i Gienek Maszczyk, wtedy mieszkaniec Pogoni, z ul. Mazowieckiej. Mieli o nim zawsze jak najlepszą opinię. Oczywiście opartą tylko na znajomości powierzchownej, głównie zawodowej. Ten pierwszy znał go wprost doskonale z racji tego, gdyż był wieloletnim pracownikiem firmy państwa Woźniaków jaka się wtedy mieściła, przy Alejach J. Mireckiego oraz mieszkał też w pobliżu tej firmy w jednym z budynków przy tej samej alei. Przy tej samej właśnie ocienionej i raczej na co dzień cichej alei mieściła się też firma tego człowieka, na którym AK wykonywało nieudane wyroki śmierci, w której z racji wykonywanego zawodu w okresie II Rzeczypospolitej Polski i w okresie okupacji niemieckiej też bywał mój wujek. Obydwaj zresztą do swej śmierci nawet nie wiedzieli, że na właścicielu tej firmy, w okresie okupacji niemieckiej, polskie podziemie wykonało, aż trzykrotnie nieudane wyroki śmierci. Ta oskarżona po 1945 roku osoba przez konspiracyjne polskie podziemie została zresztą przez prokuraturę i sąd oczyszczona od wszelkich zarzutów, chociaż jak wiemy to dzisiaj, sądy w PRL wyjątkowo łaskawie potraktowały też denuncjatorów i kolaborantów Blankę Kaczorowską i Ludwika Kalksteina, którzy w ręce Gestapo wydali Komendanta Głównego AK – gen. Stefana Grota Roweckiego.

**** 

Kilka lat temu będąc na pogońskim cmentarzu rzymsko – katolickim przy głównej uliczce Smutnej, przypadkowo spotkałem przy pewnym rodzinnym i wielopokoleniowym grobie, samotną i nieznaną mi dotąd kobietę. Stała smutna i zamyślona przed wiekowo już starym pomnikiem, gdzie pochowano też właśnie tego mężczyznę, który przeżył trzykrotne wyroki śmierci z rąk specjalnej grupy wykonawczej z naszej Armii Krajowej i po 1945 roku zmarł śmiercią naturalną. Ostatni nieudany wyrok wykonano właśnie na nim w „Szpitalu Pekińskim”. W tym samym zresztą czasie, gdy przewieziono tam z uliczki Dworskiej (za PRL Pionierów) postrzelonego kopalnianego niemieckiego portiera – Werkschutz (o czym znacznie więcej wyżej). Ten grób i stojąca, przy nim samotnie zamyślona kobieta, wywarły wtedy na mej psychice wrażliwe uczucie. Smutku, osamotnienia i rozmyślania nad zagmatwanym naszym życiem. W pewnej więc chwili, mimo woli poczułem wielkie ludzkie pragnienie pocieszenia jej. Już w trakcie pierwszych zadawanych pytań i wymiany zdań, usłyszałem wiele niezwykle nieznanych mi dotąd ciekawych wątków związanych z tą właśnie osobą. „To był mój wujek” – oświadczyła w pewnej chwili nieznana mi kobieta. W tym czasie zarządzał na Starym Sosnowcu przy Alejach Mireckiego swą dużą prywatną firmą. Podobno – jak wtedy też oświadczyła – przez pewien okres czasu wspomagał też nasze patriotyczne narodowe podziemie – Armię Krajową – to było głośne w naszej rodzinie. Oczywiście, tak długo wspomagał finansowo miejscowe AK, aż starczało w fabrycznej kasie gotówki.

Wujkowi tej kobiety zarzucono ponoć tylko to, że był widziany jak w konnym powozie kilkakrotnie jechał, wspólnie z człowiekiem, który był etatowym pracownikiem sosnowieckiego Gestapo oraz jak przekraczał legalnie za zgodą Niemców w celach handlowych granicę z Generalną Gubernią, i jakieś jeszcze inne drobne poszlakowe sprawy. Ponoć tylko tyle mieli wtedy na niego twardych dowodów, które zadecydowały o wydaniu na niego wyroku śmierci. Przynajmniej innych dowodów świadkowie nie byli już w stanie przedstawić w trakcie uniewinniającego procesu sądowego jaki się toczył przeciw temu właścicielowi fabryki, zaraz po 1945 roku w czasach PRL.

Rozpatrując uczciwie to zagadnienie pamiętajmy też jednak i o tym, że już wtedy żołnierze z Armii Krajowej, jako „zaplute karły sanacji” musieli się przed komunistami ukrywać, gdyż przynajmniej groziło im aresztowanie. Dzisiaj już wiemy, że wielu zresztą aresztowano i stracono, a później zakopywano w bezimiennych dołach śmierci. Z oczywistych więc powodów nikt z byłego Sosnowieckiego Inspektoratu AK, będąc wtedy zagrożony aresztowaniem nie tylko, że nie mógł prokuraturze i sądowi przedstawić konkretnych dowodów kolaboracyjnych, ale nawet nie odważył się pojawić w sądzie na tej rozprawie. Tak mniej więcej, to zresztą też uzasadnił w cytowanym już wyżej wydaniu książkowym z 1986 roku – Zygmunt Waltera Janke.

****

Życie jednak prawie każdego człowieka bywa niejednokrotnie nie tylko zagadkowe, ale potrafi też płatać takie nieprawdopodobne epilogi, że trudno je nawet wcześniej przewidzieć. Dlaczego jednak o tym piszę?… Ano dlatego, że właśnie na Pogoni, na cmentarzu rzymsko – katolickim przy uliczce Smutnej, po dwóch stronach głównej cmentarnej alei znajdują się dzisiaj groby byłych Powstańców Śląskich, Legionistów, Inspektorów AK i ludzi co wykonywali wyroki śmierci ponoć tylko na konfidentach i agentach Gestapo. Oczywiście wyroki Wojskowego Sądu Specjalnego w czasach okupacji niemieckiej, jednak bez przesłuchania oskarżonego, każdorazowo zatwierdzał później Komendant Śląskiego Okręgu Armii Krajowej, a wykonywali je już wytypowani dywersanci z polskiego podziemia. Poza rozkazem wykonania wyroku śmierci na wytypowanym delikwencie nie byli wtedy absolutnie wtajemniczani w tajniki śledztwa. Podobno polskie Państwo Podziemne wykonało około 3,5 tysiąca wyroków śmierci na szmalcownikach, konfidentach Gestapo i przestępcach maltretujących polską cywilną ludność. Dzisiaj jednak, już po otwarciu ukrytych dokumentów, okazuje się, że „działalność podziemnego wymiaru sprawiedliwości miała jednak swoje blaski i cienie. Te ostatnie do dzisiaj niezbyt chętnie się jednak ujawnia” 5/. Wyroki podziemnego wymiaru sprawiedliwości nie zawsze miały więc charakter sprawiedliwego osądzenia oskarżonego delikwenta. Zdarzały się bowiem też takie przypadki, że „skazując ludzi, opierano się na poszlakach, a czasami nawet na plotkach. Zdarzało się wręcz, że przy pomocy podziemnych sądów załatwiano prywatne porachunki” 6/.

Może o tym świadczyć choćby tylko przypadek wydanego przez Armię Krajową wyroku śmierci na wybitnego polskiego pisarza Józefa Mackiewicza. Uratował swe życie dzięki sercu i sumieniu innego znanego polskiego pisarza. Żołnierza wileńskiego zgrupowania naszej Armii Krajowej, a wówczas egzekutora takich wyroków śmierci 7/. Kontrowersyjna jest też do dzisiaj ponoć samobójcza śmierć, czy wykonanie wprost wyroku śmierci przez egzekutorów z Komendy Głównej ZWZ na Januszu Albrechcie, pułkowniku dyplomowanym kawalerii WP, wielkim zresztą polskim patriocie 8/. Tym bardziej, że polskie podziemne archiwa z Komendy Głównej ZWZ i AK gdzieś przepadły, natomiast niemieckie i brytyjskie na ten temat dalej milczą, a polscy historycy na przestrzeni ostatnich kilkudziesięciu lat podają coraz to nową wersję tych tragicznych wydarzeń. W każdym razie podobno kierownictwo ZWZ nigdy nie otrzymało pełnej informacji co tak naprawdę warszawskiemu Gestapo, aresztowany i torturowany płk. Albrecht przekazał. Ponoć płk. Albrecht w trakcie wyrafinowanych rozmów i tortur w kieleckim Gestapo przekazał wszystko to co tylko wówczas wiedział o polskim podziemiu, a wiedział wtedy wiele, jako człowiek numer dwa w polskiej armii podziemnej. Ci co przeszli te wyrafinowane katusze jednak twierdzą, że każdego można zmusić do mówienia – „jedni ponoć mówią od razu, inni trochę później, ale każdy w końcu mówi”. Jedno jest pewne każda konspiracja w okresie okupacji niemieckiej była grą o życie i nawet mimo patriotycznych zasług i walki za wolną Ojczyznę oraz przyznania się do popełnionego czynu, nie zawsze człowiek uratował swe życie, jak to naiwnie dzisiaj niektórzy twierdzą.

Również wykonano wyrok śmierci na rtm. Przemysławie Deżakowskim, który ponoć miał wskazać Gestapo – J. Albrechta. Sam oskarżony rotmistrz Przemysław Deżakowski skutecznie zresztą przekonał żonę pana pułkownika Albrechta, że to nie on jest sprawcą aresztowania jej męża, ale zaoczne oskarżenie i sam wyrok śmierci jednak wykonano. Dopiero w latach 90. XX wieku po odtajnieniu dokumentów Gestapo niemiecki historyk Michael Fodedrowitz ujawnił prawdę, że to nie Przemysław Deżakowski wskazał Gestapo Janusza Albrechta, ale polski oficer rtm. Janusz Poziomski. Podobnie do dzisiaj nie została wyjaśniona niezwykle zagadkowa śmierć w Warszawie naszego Marszałka Polski – Edwarda Śmigłego Rydza i wiele, wiele jeszcze innych przypadków. Takich zagadkowych przypadków śmierci, czy wykonywanych w majestacie konspiracyjnego prawa wyroków śmierci przez egzekutorów z polskiej patriotycznej konspiracji na domniemanych konfidentach, czy zdrajcach narodowych, w okresie nie tylko okupacji niemiecko – sowieckiej (lata 1939-1941), ale i po 1941 roku, jak już wspominałem, było na naszych terenach niesłychanie wiele. Dzisiaj dzięki ujawnianiu niektórych dotąd tajnych archiwów i prywatnych źródeł prawdy obiektywnej dowiadujemy się wreszcie też i o takich „dziwnych przypadkach” – niejednokrotnie wtedy z niedowierzaniem i ze zdumieniem przecierając oczy. No cóż, ale takie bywają też reguły każdej wojny, okupacji, czy zrywów powstańczych, gdzie zwykłe pomyłki też się jednak zdarzały, a ofiarami stawali się ludzie, którzy na nie absolutnie nie zasłużyli, lub o ile już zasłużyli to stosowana wtedy kara, była nieadekwatna do popełnionego przez nich czynu. Nawet i dzisiaj zdarzają się też takie przypadki, że sądzony człowiek w majestacie obowiązującego prawa zostaje niewinnie skazany, o czym nawet ostatnio informowały nas już kilkanaście razy środki masowego przekazu. Mimo, iż oskarżony korzystał z profesjonalnej obrony i sam był też uczestnikiem procesu prokuratorskiego i sądowego.

****

     Kilka lat temu, gdy jeszcze byłem sprawny fizycznie jak za dawnych młodzieńczych i sportowych lat, to w Dniu Wszystkich Świętych pojechałem autobusem do Sosnowca. Autobus zatrzymał się na przystanku opodal pogońskiego cmentarza, przy Alei Józefa Mireckiego. Na znany mi doskonale jeszcze z dziecięcych lat cmentarz, tym razem wyjątkowo udałem się jednak samotnie.Włóczyłem się zamyślony wśród grobów tak długo, aż w końcu zapadł zmrok. W pewnej więc chwili zorientowałem się, że nigdzie już nie widać ani jednej żywej duszy. Tylko na grobach migotały i przeraźliwie syczały dopalające się już stearynowe światełka, by w końcu na zawsze zgasnąć. Niestety ale tak jak życie każdego z nas. Również i kiedyś moje życie. A dookoła mnie było przeraźliwie ciemno i cicho, i tak jakoś nieprzyjemnie, że ogarnęło mnie nagle ponadludzkie humanistyczne przesłanie – aby jednak w imię wyższych wartości ludzkich już nigdy w przyszłości – gdyby nasza Ojczyzna znowu znalazła się na zakręcie drogi – jednak pochopnie ludzi nie orzekać i nie karać śmiercią, zanim nie poznamy dogłębnie całej obiektywnej o nim prawdy, a przede wszystkim o ile nie wysłuchamy też głosu drugiej strony – samego oskarżonego… Takie przynajmniej mam moralne odczucie tym bardziej jako były prawnik i stary już człowiek, który zasmakował kawał naszego polskiego życia, w tym okres krwawej i okrutnej okupacji niemieckiej i lata PRL, szczególnie te do 1956 roku, których się nawet niektórzy ludzie z tego obozu władzy do dzisiaj wstydzą…

Bibliografia i przypisy:

1 – Juliusz Niekrasz „Z DZIEJÓW AK NA ŚLĄSKU”, wyd. PAX Warszawa 1985, s. 129-130

Mjr Janke urodził się 21 lutego 1907r. w Łodzi. Tu uczęszczał do gimnazjum. Po maturze wstąpił do Szkoły Podchorążych Piechoty w Ostrowii Mazowieckiej. W 1930r. ukończył Oficerską Szkołę Artylerii w Toruniu i jako podporucznik przydzielony został do 7.Wielkopolskiego Dywizjonu Artylerii Konnej w Poznaniu. W 1936 roku rozpoczął studia w Wyższej Szkole Wojennej W Warszawie i ukończył je w stopniu kapitana dyplomowanego. Kampanię wrześniowa rozpoczął jako pierwszy oficer Sztabu Kresowej Brygady Kawalerii w składzie Armii ‘Łódź’. Po bitwie pod Krasnobrodem odznaczony został przez dowódcę brygady, płk. dypl. Jerzego Grobickiego, Krzyżem Orderu Virtuti Militari V klasy. Dnia 27 września 1939 roku w Medyce dostał się wraz z 1 Pułkiem Szwoleżerów do niewoli niemieckiej, z której 17 października 1939r. udało mu się zbiec. W konspiracji SZP-ZWZ-AK tkwił od listopada 1939r. Najpierw w Pabianicach, później w Łodzi. W 1942r. awansowany do stopnia majora (28 sierpnia) i odznaczony Krzyżem Walecznych, mianowany Szefem Sztabu Okręgu Łódzkiego. W marcu 1943r. zdekonspirowany, aresztowano jego rodzinę. Komenda Główna przeniosła go do Okręgu Śląskiego (maj). Kiedy w lipcu 1943r. komendant Zagórski ciężko zachorował i musiał opuścić Śląsk – został przerzucony do Warszawy – funkcję jego przejął mjr dypl. Zygmunt Janke. W listopadzie otrzymał nominację na komendanta Śląskiego Okręgu AK i został odznaczony przez Komendę Główną Krzyżem Orderu Virtuti Militari, a dnia 3 maja 1944r. awansowany do stopnia podpułkownika”. Koniec cytatu.

Funkcjonuje też jednak na portalach internetu w WIKIPEDII ogólnie i bezproblemowo dostępny życiorys Komendanta Śląskiego Okręgu Armii Krajowej znacznie, ale to znacznie już poszerzony, niż ten niemal lakoniczny napisany w 1985 roku. Jednak to były jeszcze wówczas takie lata, że nie można było opublikować wszystkiego. Pisano więc tak umiejętnie i zawsze „pod cenzora”, by tylko nie zwrócono tekstu do poprawki, lub nawet całkowicie nie dopuszczono do książkowej publikacji.

W publikacji tej wielokrotnie więc też pisze się o narodowej i patriotycznej konspiracji, stosując jednak przy organizacjach i ludziach z tych ugrupowań patriotycznych, oznaczenie jako Polska Partia Socjalistyczna (PPS). A taka partia w czasach okupacji niemieckiej na ówczesnych ziemiach polskich absolutnie nie istniała. Bowiem już od września 1939 roku w celu wprowadzenia w błąd okupantów powołano na dawnych ziemiach polskich Polską Partię Socjalistyczną Wolność – Równość – Niepodległość (PPS –WRN). Natomiast tylko przy rządzie gen. Wł. Sikorskiego dalej funkcjonowała Polska Partia Socjalistyczna, aby utrzymać kontakty z międzynarodówką socjalistyczną. Ta partia absolutnie jednak nic nie miała wspólnego  z powstałą na Lubelszczyźnie dopiero we wrześniu 1944 roku komunistyczną Polską Partią Socjalistyczną, gdy na te ziemi dotarła już Armia Czerwona i sowiecka policja polityczna NKWD wraz z kontrwywiadem sowieckim „Smiersz” oraz Ludowym WP. Stosunkowo też często stosowane jest określenie PPS – GL, które przez osoby nieobeznane z naszą historią, te oddziały bojowe PPS –WRN, utożsamiają z kolei z komunistycznymi oddziałami Polskiej Partii Robotniczej (PPR – GL).

2 – Zygmunt Walter – Janke „W Armii Krajowej na Śląsku”, Katowice 1986, s. 239 – 243.

Ponieważ większość cytatów zaczerpnąłem z tej publikacji książkowej, więc ilekroć tylko w tym artykule z nich skorzystam, to dla ułatwienia i orientacji czytelnika, będę stosował następujące znaki rozpoznawcze: Koniec cytatu z „W AK na Śl”,Katowice, s”, przy czym „s” będzie oznaczało konkretną stronę z tej publikacji.

3 – Mój ojciec, Ludwik Maszczyk, doskonale posługiwał się w mowie i w piśmie dwoma językami: niemieckim i rosyjskim. Natomiast język francuski jak na ówczesne warunki biurowe znał w stopniu dostatecznym.

4 – Podczas okupacji niemieckiej w dawnym Hotelu Sielce mieściła się placówka policji niemieckiej Kripo i Gestapo.

5 – Miesięcznik historyczny – „Historii DO RZECZY nr 7/VII.2014r. s. 9.

6 – Miesięcznik historyczny – „Historia DORZECZY” nr 7/VII.2014r. s. 9.

7 – Pod koniec 1942 roku, a według innych na początku 1943 roku, Wileński Wojskowy Sąd Specjalny AK skazał Józefa Mackiewicza na karę śmierci. Zarzucając mu rzekomą publikację swych artykułów w „niemieckim szmatławcu”. Barwna postać, i niezwykle też popularny pisarz w tamtych czasach Sergiusz Piasecki, kierujący wtedy Egzekutywą AK wprost odmówił wykonania rozkazu zastrzelenia polskiego pisarza. Dopiero po jakimś czasie Komendant Okręgu Wileńskiego p.pułkownik Aleksander Krzyżanowski uniewinnił pisarza od wszystkich stawianych mu uprzednio zarzutów.

Wg Wikipedii: -„Do dzisiaj nie są jasne okoliczności wydania wyroku śmierci, prawdopodobnie stała za tym agentura sowiecka w szeregach AK – sprawę tę drobiazgowo analizuje prof. Włodzimierz Bolecki (pod pseudonimem Jerzy Malewski) w książce Ptasznik z Wilna (o Józefie Mackiewiczu)”. Koniec cytatu.

8 Janusz Albrecht ps. „Wojciech”, „Ksawery”, „Ozimiński”, „Marian Jankowski” urodził się 14 lutego1892 w Kaliskach, w pow. włocławskim, zm. 6 września1941 w Warszawie). Był zawodowym żołnierzem – pułkownikiem dyplomowanym  kawalerii Wojska Polskiego. Poniższy tekst na podstawie Wikipedii lipcowej 2014 roku:

„Od 1914 roku żołnierz Legionów Polskich. W roku 1917 ucieka z transportu wiozącego go do obozu w Szczypiornie. Był w tym czasie znanym działaczem Polskiej Organizacji Wojskowe (POW). Od 1919r początkowo służy w 11 pułku ułanów. Później jako już doświadczony oficer zatrudniony zostaje w sekcji jazdy Ministerstwa Spraw Wojskowych. W latach 1920–1921 pełni funkcję adiutanta w 1 pułku szwoleżerów. W 1924 z wysoką oceną kończy Wyższą Szkołę Wojenną. Zostaje wykładowcą w Centrum Wyszkolenia Kawalerii i w 1927 szefem w Wydziale Wyszkolenia Departamentu Kawalerii MS Wojsk. W latach 1928–1930 ponownie służy w 1 pułku szwoleżerów, a następnie w Oddziale III Sztabu Głównego. W 1932 roku z wysoką oceną zostaje powołany do służby jako I oficer sztabu Inspektora Armii w Generalnym Inspektoracie Sił Zbrojnych. Od 1935 roku jest oficerem do zleceń w GISZ. W 1937 roku zostaje mianowany dowódcą 1 Pułku Szwoleżerów Józefa Piłsudskiego, która była częścią składową Mazowieckiej Brygady Kawalerii. Tą brygadą będzie dowodził we wrześniu 1939 roku. Zostaje internowany w Jarosławiu, skąd podejmuje kolejną próbę udanej ucieczki.

Od początku okupacji niemieckiej czynnie i ofiarnie służ Polsce. Zostaje mianowany Szefem Oddziału III i szefem Wydziału III/C Planowania Dowództwa Głównego Służby Zwycięstwa Polski od października. Zostaje też od stycznia 1940 roku szefem Sztabu Komendy Okupacji Niemieckiej ZWZ. Już od czerwca 1940 roku jest członkiem Komendy Głównej Związku Walki Zbrojnej. Z kolei już od jesieni 1940 roku mianowany zostaje na zastępcę Komendanta Głównego ZWZ. Prawdopodobnie przez przypadek, na skutek nigdy jednak nie wyjaśnionej zdrady, zostaje 7 lipca 1941 roku aresztowany w Warszawie, przez kieleckie Gestapo. W Warszawie przez kilka dni jest okrutnie torturowany (wg innych informacji torturowany był w kieleckim Gestapo przez SS – Obersturführera Ernsta Thomasa, wyjątkowego sadystę; na podstawie artykułu Piotra Zychowicza „Jak kat kusił ofiarę”, tygodnik Lisieckiego „Do Rzeczy”, s.70 – 72). Nie wytrzymuje tortur – jak później lojalnie oświadczył – i podobno załamuje się, ujawniając pewne skrywane dotąd konspiracyjne tajemnice. Składa wtedy ponoć obszerne zeznania dotyczące struktur i zadań oddziałów Komendy Głównej ZWZ, o czym później też lojalnie poinformował swych przełożonych. W dniu 27 sierpnia 1941 roku został zwolniony z więzienia, aby przekazać dowódcy AK – Stefanowi Roweckiemu – propozycji cichego porozumienia ZWZ z Niemcami. Podobno Gestapo zwolniło go po uprzednim złożeniu przez niego słowa honoru – dobrowolnego powrotu do Kielc, po wykonaniu tej misji. W dniu 6 września 1941 w niewyjaśnionych do dzisiaj okolicznościach podobno zostaje zmuszony przez egzekutorów z ZWZ do popełniła samobójstwo. Istniej też druga wersja, że zostaje przez nich zastrzelony w swym mieszkaniu.

Był Polakiem, który poświęcił się Ojczyźnie i kochał ją bezgranicznie. Za co uzyskał odznaczenia: m.in. Krzyż Waleczny (dwukrotnie), Order Wojenny Virtuti Militari V (1922) i IV klasy (pośmiertnie, 1942), Krzyż Kawalerski Orderu Odrodzenia Polski (1927) oraz Krzyż Niepodległości.

Podczas okupacji niemieckiej również jego rodzina brała udział w konspiracji. Jego żona Maria, z domu Pawłowska (1895-1982), pseud. „Maria” i „Ciocia Maryla”, była żołnierzem batalionu AK „Wigry”. Z narażeniem życia, jako wiceprezes Polskiego Białego Krzyża organizuje też pomocy więźniarką z obozu na Majdanku. Za zasługi i wierną służbę Polsce zostaje odznaczona Złotym Krzyżem Zasługi z Mieczami.

Z kolei córka państwa Albrechtów – Wanda – po mężu Kowalska (1924-1983), pseud. „Wanda”, staczała boje będąc już harcerką i żołnierzem Szarych Szeregów i ZWZ-AK. Za działalność konspiracyjną została aresztowana i uwięziona początkowo na Majdanku, później więziono ją w Auschwitz i Ravensbrück.

Syn z kolei – Janusz Kazimierz (1926-1944), pseud. „Janosik”, był żołnierzem pułku AK “Baszta”. W 1940 roku został aresztowany i uwięziony na Pawiaku (marzec-maj 1940). Za wolną i niepodległą Polskę – Ojczyznę naszą – poległ w powstaniu warszawskim. Konie cytatu.

9 – Wspomnienia rodzinne i własne.

………………………………………………………………………………………………………………….

 

Bardzo serdecznie dziękuję Szanownej Pani Danucie Bator z www.fotoplska.eu za możliwość opublikowania zdjęcia. Dziękuję też serdecznie za możliwość bezinteresownej publikacji zdjęć mojemu przyjacielowi – Pawłowi Ptak. Naczelnemu redaktorowi znanego sosnowieckiego portalu internetowego – 41-200.pl oraz wyjątkowemu pasjonatowi kart z historii naszego Sosnowca.

 

Uprzejmie przypominam, że wszystkie artykułu autora jak do tej pory są publikowane bezinteresownie. Z tego tytułu nie korzystałem więc dotąd nigdy i nie czerpię też nadal absolutnie żadnych korzyści materialnych, ani też innych profitów, poza tylko satysfakcją autorską.

Wszelkie prawa autorskie zastrzeżone.

 

Katowice, listopad 2018 rok

                                                                                         Janusz Maszczyk

Bear