Janusz Maszczyk: Jedna z najgłośniejszych spraw karnych w okresie II Rzeczpospolitej Polskiej
Echa dawnych gazet:
Głos Poranny nr 299 Łódź, sobota 31.X.1936:
„….Ślub Kiepury odbędzie się dziś w Katowicach!….[…]….Państwo KIEPUROWIE ODJADĄ JUŻ PRAWDOPODOBNIE W DNIU JUTRZEJSZYM o godz. 20-ej do Berlina!….”
„….[…]….GDAŃSK spaja się z Rzeszą”…
„Echa procesu P.G”…
„Samobójstwo znanego w sosnowcu właściciela fabryki”…
Ilustrowany Dziennik Zachodni Śląski 14.II.1937r.
POLSKA ZACHODNIA – Gdzie szukać G…………?…
„W Sosnowcu, aż huczy od przekazywanych plotek”…
[Sosnowiec – Pogoń („Wygwizdów”). Zdjęcie autora z 2012 roku. Dawna fabryka inż. Pawła Grzeszolskiego przy ulicy Rybnej.]
Było to zapewne najgłośniejsze i najtragiczniejsze wydarzenie jakie wstrząsnęło mieszkańcami nie tylko Sosnowca, ale i Zagłębia Dąbrowskiego oraz drugie w ówczesnej Rzeczpospolitej Polsce obok sprawy pani Rity Gorgonowej, gdzie zamordowana została siedemnastoletnia córka znanego architekta lwowskiego 1/.
****
Sensacja i zasięg sosnowieckiej tragedii narastał stopniowo, w zależności od kolejnych ujawnianych ofiar tych nieprawdopodobnych pogońskich wydarzeń. Jak również poprzez coraz to bardziej intensywniejsze z upływem niemal każdego dnia nagłaśnianie tej sprawy przez lokalne, a później i przez ogólnopolskie media. Wydarzenia na bieżąco śledzili bowiem, a później relacjonowali i skrupulatnie opisywali również dziennikarze z całej Polski. Były też nieodłączną sensacyjna formą przekazu radiowego. Plotki jakie z każdym kolejnym dniem wokół tej sprawy narastały, niosły się i krążyły, nie tylko wśród lokalnych i zagłębiowskich fabrycznych urzędniczych białych i sztywnych kołnierzyków, ale wkradały się nawet dyskretnie do dostojnych gabinetów kierowniczych i dyrekcyjnych. Wśród robotników i bezrobotnych mieszkańców z sosnowieckiej Pogoni były natomiast nieodłącznym elementem pierwszych porannych przekazów informacyjnych. Oczywiście zawsze „pewnych jak drut” i to pozyskiwanych ponoć też „z pierwszej ręki”. Ta pogońska tragedia w pewnej chwili nabrała już takiego plotkarskiego rozgłosu, że całkowicie nawet przyćmiła katowicki ślub wybitnego śpiewaka Jana Kiepury, co niewątpliwie wielu dzisiaj mieszkańców Sosnowca może nawet zadziwiać. A w końcowym etapie nabrała już takiego rozgłosu, że wyciszyła nawet inne bieżące wydarzenia jakie serwowało mieszkańcom Sosnowca i Zagłębia Dąbrowskiego codzienne życie. Relacje prasowe niejednokrotnie koloryzujące te wydarzenia krzyżowały się więc wzajemnie, a w pewnym okresie czasu – jak wspominała to moja rodzina – przyćmiły nawet poważnie już bardzo napiętą sytuację międzynarodową. Czyli symptomy mającej nastąpić lada dzień agresji III Rzeszy Niemieckiej na II Rzeczpospolitą. Bowiem wieści o zawartym tajnych porozumieniach pomiędzy III Rzeszą Niemiecką a Związkiem Radzieckim, na mocy którego miano podzielić między sobą Polskę, dotarły tylko do części społeczeństwa i już znacznie później. W Sosnowcu na Pogoni ta sprawa o tyle była głośna i bulwersująca, gdyż dotyczyła osób znanych z pogońskiej uliczki Rybnej. Główny oskarżony z tej głośnej i nieprawdopodobnej afery, był również doskonale znany naszej rodzinie, szczególnie jednak mojemu ojcu, Ludwikowi Maszczyk. A to z racji tego, gdyż ojciec urodził się w 1895 roku i mieszkał przez kilka lat na pogońskim „Wygwizdowie”, przy uliczce Małaja 2/. W malutkiej stojącej tam jeszcze w roku 2019 chatce, oddalonej od fabryczki pana inż. Pawła Grzeszolskiego w niewielkiej wzrokowej nawet odległości. Niezależnie od tego, ojciec znał też osobiście i to stosunkowo dobrze pana inż. P. Grzeszolskiego, o czym więcej w dalszej części tego artykułu.
****
W styczniu 1933 roku nieoczekiwanie umiera pani Anna Grzeszolska, żona, znanego mojemu ojcu inżyniera pana Pawła Grzeszolskiego. Jak wspominał to po latach mój ojciec, Ludwik Maszczyk, całego zapłakanego, prywatnego właściciela malutkiej fabryczki z branży wodociągowo – kanalizacyjnej i produkcji guzików, usytuowana w stylizowanych fabrycznych zabudowaniach przy ulicy Rybnej na Pogoni. Znanego zresztą wtedy też handlowca sosnowieckiej spółki akcyjnej wodociągów i kanalizacji.
Ponoć żona tego pana na krótko przed śmiercią nagle w mieszkaniu zasłabła. Wystąpiły też niepokojące objawy w postaci silnych bólów brzucha i wymioty. Lekarz nie wiadomo z jakich powodów, ale ponoć głównie kierując się sugestią jej męża, jako przyczynę śmierci oficjalnie podaje dolegliwości sercowe. Nie dokonując nawet szczegółowych badań chorej kobiety, ani nie przeprowadzając też sekcji zwłok, oficjalnie jednak stwierdza, że zakłócenia pracy serca i śmierć kobiety była wynikiem nadmiernej nadwagi i znacznego otłuszczenia serca. Ta nagła śmierć nie napawała więc wówczas do żadnych sensacyjnych podejrzeń, nawet w położonych pobliskich pogońskich zabudowaniach przy uliczce Rybnej, gdyż kobieta ta faktycznie nie tylko, że była raczej niskiego wzrostu, ale jeszcze była też wyjątkowo korpulentna, przy wadze ponad 100 kg.
[Ul. Rybna. Zdjęcie autora z 2012 roku. Widok od strony ulicy Chemicznej.]
****
Jest grudzień 1933 roku. Jurek i Lucynka, dzieci wymienionej wyżej zmarłej już matki i żyjącego przedsiębiorcy pana inż. Pawła Grzeszolskiego, z chwilą spożycia obiadu nagle zasłabli. W początkowej fazie, jak to w wielu tego typu przypadkach bywa, chorobę więc nawet bagatelizowano. Objawy były bowiem typowe jak przy zatruciu pokarmowym. Chorobie w początkowym stanie towarzyszyły bowiem tylko niezbyt silne bóle brzucha i wymioty. Co było jednak ciekawe i nietypowe dla tego schorzenia?…. Ano to, że po pewnym już czasie oprócz tych objawów wystąpiły jeszcze dodatkowo odczuwalne, a nawet bolesne kłucia skóry na twarzy. W pewnej jednak chwili temu zatruciu pokarmowemu, sensacyjny ton nadaje jednak ich ciocia, pani Kuczalska, siostra Anny Grzeszolskiej. Bowiem pewnego dnia nagle wieczorem stwierdza podejrzliwie, że dodana do zupy śmietana była jakaś taka smakowo dziwna, a na dnie talerza odnalazła nawet malutkie, ale podejrzane dla niej grudki dziwnej substancji. Ciocia była tą sytuacją tym bardziej zaniepokojona, czy wręcz nawet przerażona, gdyż podobne objawy po spożytym posiłku wystąpiły już kilkakrotnie w tej rodzinie też w poprzednich dniach. Ojciec dzieci, pan P. Grzeszolski jednak nastroje wszystkich domowników stanowczo tonuje i jednocześnie ponoć stara się też wszystkich uspokoić. Ciocia jednak nie ustępuje. Wyraźnie już nie na żarty zatroskana sugeruje, by zupę jednak oddać do zbadania przez lekarza, lub nawet przekazać do fachowego sosnowieckiego laboratorium. To już jednak z kolei wywołuje gwałtowny i nagły sprzeciw ojca, pana inż. P. Grzeszolskiego. Nagle, co wszystkich w rodzinie państwa Grzeszolskich zaskakuje, z niewiadomych powodów rozchorowuje się dotychczas tryskająca zdrowiem także służąca, panna Maria Cabajówna.
Jak się po wielu, wielu latach dopiero okaże, a będą to już późne lata 40.XX wieku, to ciocią była, rodzona siostrą zmarłej żony pana inż. Pawła Grzeszolskiego i matką dobrze znanego mnie i mojemu bratu kolegi z ulicy Rybnej (więcej w dalszej części tego felietonu).
****
W lutym 1934 roku, 16 – letni Jurek zaczął już odczuwać silne bóle nóg i dodatkowo jeszcze kłucia, czy uciski w klatce piersiowej. Ma też kłopoty z zasypianiem. Po pewnym okresie bóle nóg stają się już tak dolegliwe, że musi zrezygnować w szkole z lekcji gimnastyki. Ale to jeszcze nie wszystko. Po kilku dniach występują jeszcze dodatkowe objawy niezdiagnozowanej jednak przez lekarza choroby. Objawy bardzo podobne do żółtaczki. Ku zdumieniu rodziny państwa Grzeszolskich podobne objawy w tym samym czasie wystąpią też jednak u jego siostry – 16 -letniej Lucynki. Co ciekawe? Ojciec dzieci natomiast w tym samym czasie czuje się nadspodziewanie dobrze i nie odczuwa absolutnie żadnych niepokojących dolegliwości chorobowych. W wyniku licznych rozmów i rodzinnych nacisków w końcu rozgoryczony ojciec, wyraża jednak zgodę, by dzieci zbadał lekarz. Ku zaskoczeniu rodziny okazuje się jednak, że tym lekarzem nie jest fachowiec z branży medycznej, lecz wskazany przez pana inż. Pawła Grzeszolskiego jeszcze nikomu nieznany w rodzinie znachor. Prawdopodobnie ciocia, pani Kuczalska, zaczęła jednak już coś wówczas podejrzewać. Przynajmniej taką pozyskałem od niej informację w trakcie odwiedzin na Pogoni u jej syna pod koniec lat 40.XX wiek. W dniu 18 marca 1934 roku nagle umiera Jurek. Wtedy jego siostra Lucynka podejmuje stanowczą decyzję i wyprowadza się do krewnych swojej już zmarłej mamy.
****
Pan inż. Paweł Grzeszolski dalej jednak nie tracąc absolutnie nic z animuszu, codziennie zatroskany donosi tam posiłki dla swojej jedynej i ukochanej schorowanej córeczki. Niemajętna krewna, a wręcz nawet uboga, traktuje więc ojcowską czułą opiekę i pomoc poprzez darowiznę obiadów dla schorowanej córki jako przejaw wyjątkowej opatrzności boskiej. W maju jednak umiera Lucynka. Z domu ocalała więc już tylko służąca – pani Maria Cabajówna. Jednak z chwilą, gdy tylko doznaje podobnych objawów jak zmarłe dzieci, to natychmiast opuszcza dotychczas gościnny dom pana inż. Pawła Grzeszolskiego i udaje się na wieś do swojej rodziny. Ta decyzja wg jej późniejszych oświadczeń ponoć uratuje jej życie. Podobno chorowała jeszcze stosunkowo długo i w zasadzie już nigdy nie powróciła do swej poprzedniej doskonałej sprawności fizycznej. Taką informację w trakcie rozmowy przekazała mojej mamie, Stefani Maszczyk, podczas wizyty w naszym mieszkaniu przy Placu Tadeusza Kościuszki. O służącej pani Marii powrócę jeszcze w dalszym ciągu tego artykułu.
Po tych zagadkowych, a wręcz nawet tajemniczych zgonach, nie tylko na Rybnej ale również na Pogoni, aż zawrzało i zaczęło też między ludźmi huczeć od potoku przekazywanych plotek. Tym bardziej, że do akcji wkraczają wścibscy dziennikarze. Zawodowo i zręcznie podkręcane napięcia przez dziennikarzy więc z każdą chwilą na Pogoni narastają. Swoje apogeum osiągają, gdy od lekarzy do sąsiadów z uliczki Rybnej przecieka sensacyjna informacja o twardych lekarskich dowodach co było powodem śmierci matki i dzieci. Wrzenie ogarnęło więc wtedy już nie tylko Pogoń i Sosnowiec, ale i całe Zagłębie Dąbrowskie. W końcu lekarze swoje sensacyjne wieści publicznie uwiarygodnili bardzo bliskimi kontaktami do jakich dochodziło ostatnio pomiędzy nimi, a bliźniakami – Jurkiem i Lucynką. Lekarze bowiem jak twierdzili, nie mieli absolutnie żadnych wątpliwości co było przyczyną zgonu dzieci. Wówczas już władze pod presją dziennikarską i zbulwersowaną opinią publiczną podejmują jednoznaczną decyzję. Należy dokonać ekshumacji ciał dwóch zmarłych bliźniaków, czyli Lucynki i Jurka. Przyczynę zgonu miał zbadać znany w Polsce ekspert z zakresu medycyny sądowej pan prof. Jan Stanisław Olbrycht. Już wstępne badania zwłok stwierdziły obecność śmiertelnych dawek talu. Na tym etapie tragiczna sensacja, umiejętnie do tego jeszcze podgrzewana przez media, ogarnęła już całą II Rzeczpospolitą.
****
W rezultacie pan inż. Paweł Grzeszolski został aresztowany. W trakcie przesłuchania tłumaczył się, że śmierć jego kochanych dzieci bliźniaków – Jurka i Lucynki – są zapewne wynikiem dziedzictwa genetycznego po schorowanej jego żonie. Przyczyną miało być: tak zwane zapalenie wielonerwowe, a szczególnie nerwów umiejscowionych w kręgosłupie. Nie wykluczył też dziedziczenia genetycznego pewnych cech choroby wenerycznej po sobie. Należy wyraźnie podkreślić, że prof. Jan Stanisław Olbrycht tych „rewelacji” nigdy publicznie nie potwierdził. Aby jednak usankcjonować naukowo swoją wiedzę musi najpierw pokonać bariery ówczesnej niewiedzy kryminalno – sądowej. Tal był bowiem wówczas w Polsce trucizną nie tyle rzadko dostępną, ale i prawie nieznaną. Okazało się jednak, że w II Rzeczpospolitej zaledwie przed kilkoma laty w wydawanych urzędowo biuletynach kryminalno – sądowniczych odnotowano i to stosunkowo szczegółowo jeden taki przypadek, gdy przyczyną otrucia i zgonu był właśnie ogółowi społeczeństwa nieznany dotychczas tal. Ponowne szczegółowe zbadanie zwłok bliźniąt całkowicie potwierdziły stawianą hipotezę. Jednocześnie przeprowadzone wywiady z kilkoma nie tylko europejskimi ekspertami kryminalistyki ustaliły, że na pewno przyczyną śmierci był podawany tal. Nie zdołano jednak nigdy ustalić, czy tal dodawano do jedzenia dawkami, czy podano go tylko jednorazowo. Co ciekawe i chyba zastanawiające?… Nie stwierdzono natomiast tej trucizny w zwłokach ich wcześniej pochowanej matki. Możliwe, że stosunkowo długi upływ czasu odkąd zmarła i została pochowana, a szczególnie zmiany gnilne organów były już wówczas tak znaczne, iż tal był już nie do wykrycia. Stwierdzono natomiast bez wątpienia niewielkie dawki talu u żyjącej służącej pani Marii Cabajównej. To podobno – jak twierdziła – w konsekwencji doprowadzi ją do poważnej choroby nerwicowej.
****
Po tych publicznych rewelacyjnych odkryciach i wręcz sensacyjnych stwierdzeniach wydawało się, że domniemanego zabójcę dosłownie już, już wykryto, a o ile nie, to znajduje się dosłownie w zasięgu przysłowiowej karzącej sądowo wyciągniętej ręki. Wtedy jednak do akcji na scenę sądową wkracza doskonały znawca tego typu karnych problemów. A jest nim znany polski adwokat pan Zygmunt Hofmokl – Ostrowski. Jego twarde sugestie są tak nieubłaganie przekonywujące, że sędziowie II instancji podejmują decyzję, że wyrok Okręgowego Sądu w Sosnowcu jest nie do końca poprawny… W treści swego sądowego wywodu adwokat wręcz nawet stwierdził, że pan inż. Paweł Grzeszolski został poddany tak specyficznej i tak wyjątkowej presji mieszkańców Sosnowca, że decyzja sądu mimo woli była dla niego wyjątkowo krzywdząca i niekorzystna. Sędziowie II instancji zaskarżony więc wyrok w końcu jednak uchylają. Pan inż. P. Grzeszolski staje się więc w świetle polskiego prawa karnego człowiekiem całkowicie wolnym i niewinnym z zarzucanych mu dotychczas kryminalnych czynów.
****
Około jednak dwa miesiące później, ku zaskoczeniu mieszkańców z Pogoni, pan inż. P. Grzeszolski poślubia młodziutką panią Pelagię Staciwińską. Sensacja, do tego jeszcze w jakimś stopniu koloryzowana przez plotkujących mieszkańców Pogoni, natychmiast trafia do gazet ogólnopolskich. Okazuje się bowiem, że dotychczas ponoć nieznana na Pogoni i w Sosnowcu pani Pelagia jest nie tylko niewiastą niezwykle jeszcze młodą i atrakcyjną, ale i znacznie młodszą od swego wybrańca i to, aż o ponad 24 lata. W plotkarskich przekazach, które błyskawicznie zaczynają krążyć po Pogoni, szczególnie wśród mieszkańców z uliczki Rybnej, okazuje się, że, pani Pelagia jest wielu osobą doskonale znaną, gdyż już od dawna często towarzyszyła panu inż. P. Grzeszolskiemu. Widywano ją bowiem z tym panem ponoć nie tylko w samym centrum Sosnowca, ale nawet w zacisznych pogońskich uliczkach.
Sprawa tragicznej śmierci zarówno matki jak i bliźniąt, i niezwykłych splotów powiązań jakie towarzyszą tym zgonom jest jednak już tak głośna i tak zbulwersowała opinię pogońską, że zaszczuci państwo Grzeszolscy nie mogą w ciągu dnia już nawet opuszczać w Sosnowcu swojego prywatnego mieszkania. W sprawach pilnych wychodzą więc ze swego mieszkania podobno już tylko nocą. Jednocześnie pan inż. P. Grzeszolski ponoć wpada w długi i zmuszony jest sprzedać fabryczkę przy uliczce Rybnej. Równocześnie zostaje też zwolniony z pracy z sosnowieckich wodociągów i kanalizacji, co powoduje, że małżonkowie muszą utrzymywać się już tylko z zapomogi dla bezrobotnych. Te plotkarskie i prasowe informacje z tamtych lat są jak przypuszczam nie w pełni jednak wiarygodne. Bowiem z wypowiedzi mojego ojca ówczesnego kasjera sosnowieckiej „Fabryki Rur i Żelaza Huldczyński” wynikało (przekaz rodzinny z lat 40.XX w.), co potwierdzają też niektóre dzisiaj dostępne stare jeszcze materiały prasowe z tamtych odległych już lat, że inż. P. Grzeszolski był przez kilka lat również pracownikiem tej samej sosnowieckiej fabryki przy ul. Nowopogońskiej nr 1 co i mój ojciec. Natomiast w tym samym niemal czasie warszawski przedstawiciel tej firmy inż. Z. wręcz nawet publicznie sugerował udzielając licznych wywiadów prasowych o chęci ponownego jego zatrudnienia w tej pogońskiej fabryce. Do dzisiaj pozostaje więc tajemnicze pytanie dlaczego pan inż. P. Grzeszolski w tak krytycznej dla siebie sytuacji materialnej nie skorzystał z tej oferty. Publiczne prasowe wypowiedzi inż. Z. są jednak niezwykle czytelne i jasne dla sosnowieckiej gawiedzi. Według bowiem warszawskiego przedstawiciela tej fabryki „pan inż. P. Grzeszolski jest niewinny nie tylko w świetle polskiego prawa karnego, ale takie są też fakty”. Można sobie tylko to dzisiaj wyobrazić, jak ta publiczna i nagłaśniana przez mieszkańców Sosnowca wypowiedź podgrzeje i tak już niesłychanie napiętą sytuację w tym mieście. Również krążące plotki, przekazywane z ust do ust po mieście, nie wyciszą tej sprawy. W końcu to nie wymiar sprawiedliwości, ale zwykli ludzie nie znający wszystkich istotnych faktów i przepisów kodeksu karnego, wydadzą już wyrok.
****
Nagle, ku zaskoczeniu prasy i ludzi interesującymi się tą sprawą, Sąd Najwyższy w Warszawie uchyla wyrok i uniewinnia pana inż. P. Grzeszolskiego od dotychczas zarzucanych mu czynów karnych oraz przekazuje sprawę do ponownego rozpatrzenia przez sąd w Sosnowcu (budynek sielecki dawnego pałacu Schoena przy ulicy 1 Maja). W tym celu wyznacza jednak zupełnie inny skład sędziowski. A miejscowa policja otrzymuje nakaz aresztowania pana inż. P. Grzeszolskiego. Wtedy dopiero, ku konsternacji organów sędziowskich i policji, okazuje się, że nowo poślubieni państwo Grzeszolscy, nagle z Sosnowca, gdzieś się „ulotnili”. Podobno, jak głosiła ówczesna prasa, początkowo ukrywali się w Krynicy i w Wiśle, a później u rodziny nowo poślubionej żony.
Dzisiaj oczywiście już bardzo trudno określić kiedy zaszczuci i zupełnie już załamani psychicznie państwo Grzeszolscy podejmują decyzję samobójczą. Jak wynika to z dawnej prasy na miejsce samobójstwa wybierają „Hotel Polski” w Krakowie przy ul. Floriańskiej. W hotelowej recepcji w trakcie wypisywania karty meldunkowej inż. P. Grzeszolski oficjalnie podaje się jako Antoni Woźniak, a towarzyszącą mu młodziutką kobietę podaje do rejestracji jako swoją córkę. Podobno będąc w hotelu w pokoju nr 7, zanim popełni samobójczą śmierć napisze jeszcze i wyśle listy do rodziny swej żony, do osobistego adwokata i do władz sądowych. Listy te jednak ponoć nigdy nie zostały opublikowane. Były tylko przecieki niektórych wątków, czy kolejnych plotek, z których wynikało, że nigdy, ale to nigdy nie przyznał się do zarzucanych mu czynów kryminalnych…
Jak zeznawała później już przed policją bardzo podekscytowana pani Pelagia Grzeszolska, to jej mąż przyniósł do hotelowego pokoju kilka fiołek luminalu. Przecieki do prasy i plotkarskie przekazy tę liczbę podawały różnie, podobnie jak ilość ich zażycia przez osoby gotowe popełnić samobójstwo. Podobno w sumie było, aż sześć sztuk fiolkowych szklanych opakowań, a w każdej podłużnej fiolce było po dziesięć tabletek. Czyli jak z tych wyliczeń wynika razem do hotelu pan inż. P. Grzeszolski przyniósł, aż około sześćdziesiąt tabletek. W prasie jednak nigdy nie podano i nie ustalono, przynajmniej nie spotkałem się też z taką informacją, który z małżonków policzył dokładnie zawartość przyniesionej trucizny. Zastanawiające jest również i to, że dysponując tak pokaźną ilością trującego luminalu, pan inż. P. Grzeszoslki sam dosłownie zadecydował i dokonał też jego podziału, ale tylko na niewielkie śmiertelne dawki. On podobno siedząc już w łóżku zadecydował, że żonie do popełnienia samobójczej śmierci wystarczy tylko połknąć 2,5 – 3 tabletek, a jemu by na zawsze pożegnać się z tym światem wystarczy tylko jedna, lub 1,5 tabletki więcej. Podobno śmiertelną dawkę swej żonie określił biorąc pod uwagę następujące cechy: stosunkowo niski wiek i niewielką masę ciała. Te spekulacyjne dawkowania luminalu kwestionował jednak poznany przez autora w latach 50.XX wieku mój kolega z uliczki Rybnej, bardzo zresztą blisko spokrewniony z panem inż. P. Grzeszolskim, który nota bene był ponoć jego wujkiem. Dzisiaj faktycznie jednak możemy sobie zadać następujące pytanie?… Czy jego młodziutka żona, która jednak cudownie przeżyła to samobójstwo, faktycznie zażyła tylko jedną, lub zaledwie tylko półtorej tabletki mniej luminalu niż jej małżonek?… Tego niestety, ale się jednak już nigdy nie dowiemy.
****
Małżonka pana inż. P. Grzeszolskiego leżąc już w łóżku po zażyciu luminalu i po chwilowej tylko utracie przytomności, jakimś jednak cudem jednak budzi się z głębokiego omdlenia… Zaalarmowani przez personel hotelarski lekarze natychmiast podejmują desperacką walkę, by tylko uratować jej życie. Jednocześnie organy śledcze chcąc za wszelką cenę uzyskać dodatkowe jeszcze tajemnicze informacje, nie powiadamiają jednak pani Pelagii Grzeszolskiej o tragicznym losie jej męża, że od pewnego czasu on już jednak nie żyje. Pan inż. P. Grzeszolski jak wynika to z przedwojennych przekazów gazetowych zmarł nie odzyskawszy już przytomności 13 lutego 1937 roku. Pani Pelagia zeznając przed utajnionymi organami śledczymi jest więc pewna, że jej mąż też przeżył samobójczą śmierć i tylko teraz dochodzi do siebie w pobliskim szpitalu. Policja kryminalna i poinformowany o specyficznej grze śledczej personel hotelowy, by pozyskać od cudem uratowanej małżonki ewentualne dodatkowe jeszcze ukrywane tajemnice, przez długi czas utrzymują ją w głębokiej niewiedzy i zręcznie podtrzymują jej tezę, że jej mąż żyje i tylko chwilowo przebywa w pobliskim szpitalu…
Podobno nowo poślubiona żona do końca swego życia zawsze z pełnym przekonaniem będzie twierdziła, że jej mąż, pan inż. P. Grzeszolski przez całe swe życie był człowiekiem niezwykle uczciwym i niewinnym, a ona go zawsze obdarzała miłością, aż do samobójczej śmierci …
Ul. Rybna. Zdjęcia autora z 2012 roku. Zabudowania dawnej fabryczki pana inż. P. Grzeszolskiego. Przez dziesiątki lat, nawet jeszcze po 1945 roku, cała była zabudowana cegłą, więc swą obecną architekturą znacznie odbiega od dawnej.]
****
W 1938 roku, lub w pierwszych miesiącach 1939 roku, gdy od wielu lat już mieszkaliśmy przy Placu Tadeusza Kościuszki w Sosnowcu, to do naszej rodziny zgłosiła się nieznana nam dotychczas kobieta w celu świadczenia pracy w charakterze służącej, mającej się opiekować mną (rocznik 1937) i moim bratem (rocznik 1933). W trakcie ciepłej rozmowy okazało się jednak, że była to jeszcze nie tak dawno temu służąca państwa Grzeszolskich z Pogoni z uliczki Rybnej, pani Maria Cubajówna. Wg wspomnień mojej mamy, Stefani Maszczyk, dysponowała też wtedy pisemnymi bardzo korzystnymi referencjami poświadczonymi imiennie przez samego pana inżyniera P. Grzeszolskiego. Kiedy moja mama jednak „odkryła” z kim ma do czynienia, to natychmiast przerażona odmówiła dalszych rozmów z tą panią. Moi rodzice woleli bowiem nie ryzykować. Wówczas jeszcze ta sprawa nie była tak dogłębnie w Sosnowcu znana jak to miało miejsce znacznie później.
Co ciekawe? Mój brat Wiesław Maszczyk, będąc w latach 80.XX wieku zastępcą dyrektora w sosnowieckich wodociągach i kanalizacji wspomina, że pracownicy tego zakładu w przeciwieństwie do bliźniaczego przedsiębiorstwa z Dąbrowy Górniczej absolutnie opisywanej sprawy nie znali. Mimo, że pan inż. P. Grzeszolski w okresie II Rzeczpospolitej był też pracownikiem tej sosnowieckiej firmy. Prawdopodobnym powodem niewiedzy był fakt, że prawie wszyscy pracownicy z tej firmy nie byli rodowitymi mieszkańcami z Sosnowca, tylko byli przyjezdnymi i to grubo po 1945 roku. Natomiast mój ojciec, Ludwik Maszczyk będący wówczas kasjerem dawnej „Fabryki Rur i Żelaza Huldczyński (późniejsza „Huta Sosnowiec”, a jeszcze później Huta im. M. Buczka), bardzo często wspominał o panu inż. P. Grzeszolskim, z dużą dozą wyraźnej sympatii, chwaląc go jako bardzo prawego i kulturalnego człowieka. Nigdy więc nie mógł pojąć, o czym nam w trakcie niejednokrotnego podejmowania tego tematu wiele razy wspominał, jak taki inteligentny i kulturalny człowiek mógł popełnić aż takie potworne zbrodnie?…
Autor tego artykułu i jego brat Wiesław Maszczyk, już po 1945 roku poznali wysokiego młodzieńca z uliczki Rybnej, z którym pod koniec lat 40 i na początku lat 50.XX wieku utrzymywali stosunkowo bardzo bliskie stosunki towarzyskie. Ten kulturalny młodzieniec, wtedy jeszcze student Wyższej Szkoły Ekonomicznej w Katowicach (dzisiejszy Uniwersytet Ekonomiczny w Katowicach), niejednokrotnie bywał też ze swoimi przyjaciółmi z uliczki Rybnej zarówno na treningach jak i na meczach koszykówki, gdy autor tego artykułu uprawiał jeszcze wyczynową koszykówkę w KS „Stal” Sosnowiec. W trakcie pewnej, zresztą całkiem przypadkowej rozmowy, wspominał coś o odziedziczeniu fabryczki z uliczki Rybnej po swoim wujku, panu inż. P. Grzeszolskim. Jednak przecież już wówczas ta malutka fabryczka była nie tylko upaństwowiona, ale i sprzedana w inne ręce, poza rodzinę. Czy o tym pierwszym, a szczególnie tym drugim wydarzeniu, mógł jednak wówczas nic nie wiedzieć mój nowopoznany kolega?… A może starał się wtedy autorowi swym bogactwem zaimponować, podobnie zresztą jak czynili to po wojnie również niektórzy moi znajomi, koledzy, a nawet i przyjaciele?… Przedstawił też, ale ze swego punktu widzenia zupełnie inny pogląd o tym tragicznym przedwojennym wydarzeniu. Tym młodzieńcem był syn bardzo dobrze znanej nam wtedy starszej już wiekiem kobiety z uliczki Rybnej, rodzonej siostry zmarłej tragicznie pierwszej żony pana inż. P. Grzeszolskiego.
Kilka dalszych informacji pozyskałem też po 1945 roku, w trakcie przypadkowych rozmów, od kolegów z uliczki Rybnej. W tym od dwóch o wiele jednak lat wtedy starszych od autora tego artykułu. Jednym z nich był znakomity wtedy koszykarz wyczynowy ze „Stali” Sosnowiec, Andrzej Polak, a tym drugim Reke (imię?). Mieszkali w budynkach w niewielkiej odległości od tej fabryczki, po przeciwnej jednak stronie tej uliczki i też znali to tragiczne wydarzenie z wieloma jeszcze dodatkowymi też „niepodważalnymi faktami”. Od kilku lat już jednak nie żyją. Według ich informacji sprawcą tragedii nie był jednak pan inż. P. Grzeszolski lecz ktoś zupełnie inny z tej szeroko rozumianej rodziny. Zmarł też w ubiegłym roku mój kolega, a brata bardzo bliski przyjaciel, inż. Tomasz Cz., który urodził się i mieszkał przez wiele lat naprzeciw „Pogońskiego targu” na „Wygwizdowie”, w budynku usytuowanym w pobliżu, na wyciągnięcie ręki od uliczki Rybnej i tej feralnej fabryczki, który autorowi i bratu też przekazał wiele ciekawych wątków związanych z tą sprawą. Jak zwykle w tego typu zakamuflowanych tragicznych przypadkach ponoć i te informacje były całkowicie wiarygodne i niepodważalne. Autor z przyczyn obiektywnych jednak te kolejne ponoć też sensacyjne ale niewyjaśnione przecież sądowo informacje, zachował już jednak tylko dla siebie. Jak się więc okazuje to te tragiczne wydarzenia są tylu wątkowe i jednocześnie tak nieprawdopodobnie zagmatwane, że osobom obcym, spoza tej dotkniętą niesamowitą tragedią rodziny niezmiernie jest trudno określić wszystkie jej absolutnie prawdziwe wątki.
Co więc było faktyczną przyczyną śmierci matki i jej dwóch bliźniaków? To pozostanie już zapewne na zawsze niewyjaśnioną zagadką. Pytań bez odpowiedzi niestety ale jest jeszcze kilka.
……………………………………………………………………………………………………………….
Źródła:
1 – Wg WIKIPEDII A z 6.04.2020 r. – właściwie to Emilia Margerita (Małgorzata).
2 – Po 1918 roku uliczka Mała, a obecnie uliczka Kolibrów.
3 – Ilustrowany Dziennik Zachodni Śląski 14.II.1937r.
4 – przekazy rodzinne, koleżeńskie i przyjacielskie.
Artykuł ze stycznie 2012 roku opublikowany na portalu Klubu Zagłębiowskiego został uzupełniony o nowe informacje. Jest to więc druga już jego publikacja.
Uprzejmie przypominam, że wszystkie artykułu autora jak do tej pory są publikowane bezinteresownie. Z tego tytułu nie korzystałem więc dotąd nigdy i nie czerpię też nadal absolutnie żadnych korzyści materialnych, ani też innych jakichkolwiek profitów, poza satysfakcją autorską.
Wszelkie prawa autorskie zastrzeżone.
Katowice, kwiecień 2020 rok
Janusz Maszczyk