Janusz Maszczyk: Gdzie sportowcy z tamtych lat? Część 4

[Rok 1958. Reprezentacja koszykarzy z Wyższej Szkoły Wychowania Fizycznego w Krakowie (obecna AWF im. Bronisława Czecha). Pierwszy od prawej strony – Janusz Maszczyk.]

1 LIGA „SPARTA” NOWA HUTA

Byłem jak to niektórzy wtedy dziennikarze twierdzili, ponoć młodzieńcem szczęścia, gdyż w wieku zaledwie 20. lat jako pierwszy w historii nie tylko Sosnowca, ale i Zagłębia Dąbrowskiego, rozpocząłem grę w koszykarskiej pierwszoligowej drużynie „Sparta” Nowa Huta. Szczęście zaś moje miało ponoć polegać między innymi na tym, że na lśniące pierwszoligowe koszykarskie parkiety trafiłem prosto z „Placu Schoena” z schoenowskiej klepiskowej ujeżdżalni koni, zagubionej na bulwarach nadrzecznych rzeki Czarnej Przemszy, do tego jeszcze z nisko notowanej w rozgrywkach krajowych A – klasowej drużyny i na domiar tego wszystkiego jeszcze z marszu podjąłem się gry jako najmłodszy koszykarz w tym gronie niezwykle już doświadczonych krakowskich zawodników.

     Do pierwszoligowego zespołu koszykówki „Sparta” w Nowej Hucie, trafiłem poprzez splot nieprzewidywalnych wydarzeń. Nigdy bowiem tego wcześniej nawet nie planowałem. Poprzednie koszykarskie zmagania sportowe w Sosnowcu spędziłem bowiem w dawnej jeszcze przedwojennej ujeżdżalni koni, gdzie zamiast parkietu było tylko końskie klepisko. Ta dawna ujeżdżalnia koni w okresie II Rzeczypospolitej Polski i okupacji niemieckiej, była jeszcze własnością prywatną państwa Schoen, a po 1945 roku już upaństwowioną budowlą i w zasadzie w prymitywnej tylko formie i to jeszcze pośpiesznie, została dostosowana do uprawiania w niej sportu wyczynowego. Głównie lekkiej atletyki żeńskiej i męskiej oraz tylko męskiej koszykówki i piłki ręcznej. Z tej to właśnie klepiskowej ujeżdżalni koni, gdzie jeszcze wrażliwe osoby wyczuwały pot i tupot końskich kopyt, po zdaniu egzaminu konkursowego najpierw trafiłem do Wyższej Szkoły Wychowania Fizycznego (WSWF) w Krakowie, obecnej Akademii Wychowania Fizycznego im. Bronisława Czecha. Ta wyższa uczelnia jeszcze wtedy miała swą lokalizację w krakowskiej dzielnicy Grzegórzki. Pamiętam, że p.o. rektora tej uczelni był wtedy pan dr Ludomir Mazurek, z kolei moim bezpośrednim dziekanem był pan dr Emil Dudziński.

[Rok 1957.  Janusz Maszczyk]

[Wrzesień lub październik 1957 rok. Studencki wieczorek zapoznawczy w WSWF w Krakowie (sala?). Autor tańczy z koleżanką z tego samego roku studenckiego (po prawej stronie, w drugim rzędzie jako druga para – dorodna studentka z długimi włosami w sukience „nakrapianej” cętkami.)]

Już w kilka dni po rozpoczęciu studiów, bowiem już we wrześniu 1957 roku, będąc w dziekanacie Wyższej Szkoły Wychowania Fizycznego (WSWF) w Krakowie, podszedł do mnie uśmiechnięty nieznany mi jednak dotychczas młodzieniec i po eleganckim przedstawieniu się zaproponował mi grę w tej pierwszoligowej drużynie. Tą osobą był grający już wtedy na pełnych obrotach w tej drużynie znakomity krakowski koszykarz – Jan Muszak. Nie ukrywam ale zarówno tym nagłym spotkaniem, a szczególnie jego niezwykłą propozycją byłem wtedy niezmiernie zaskoczony.

Podobno moje referencje koszykarskie przedstawił mu już znacznie wcześniej mój bardzo serdeczny przyjaciel jeszcze z czasów z Liceum Ogólnokształcącego im. Stanisława Staszica w Sosnowcu, a był nim Jan Dorobczyński (rocznik absolwencki 1955/1956). Jasia Dorobczyńskiego znałem wprost doskonale jeszcze z Sosnowca i utrzymywałem z nim zawsze wtedy bardzo przyjazne i niezwykle też serdeczne przyjacielskie stosunki. Na dowód tej przyjaźni podarował mi nawet swoje zdjęcie z miłą memu sercu dedykacją. Jasiu był kresowiakiem i przeżył piekło zsyłkę do Kazachstanu, a później wraz z armią gen. Władysława Andersa szczęśliwie udało mu się opuścić ten „raj na ziemi” – Związek Radziecki, i tak jak duża grupa też innych zabiedzonych polskich dzieci z syberyjskiego zesłania, na pewien czas osiadł w Indiach lub Afryce. Podobno uczęszczał do polskiej szkoły. Ogromnie żałuję, a nawet ubolewam, że od lat 50. XX wieku już Go nigdy nie spotkałem. Podobno po ukończeniu WSWF w Krakowie jako już dyplomowany nauczyciel wychowania fizycznego, na stałe osiadł w Jastrzębiu Zdroju. W ostatnich dniach dowiedziałem się, że Jasiu Dorobczyński ponoć już jednak nie żyje. Z tego powodu jest mi oczywiście bardzo, ale to bardzo przykro.

Zanim się więc tylko zorientowałem i zacząłem jako tako rozpoznawać ulice Krakowa, to zaledwie po dwóch tygodniach nauki, bowiem już od października 1957 roku rozpocząłem na pełnych obrotach treningi i grę w pierwszoligowym koszykarskim zespole. Mimo, iż klub sportowy był związany z Nową Hutą, to treningi i mecze koszykówki jednak odbywały się wyłącznie tylko w królewskim mieście Krakowie, bądź to w „Sali Wawelu” przy ulicy Zwierzynieckiej, bądź to w „Hali Wisły”, na krakowskich błoniach. Z kolei wszystkie mecze na terenie Krakowa rozgrywaliśmy już wyłącznie tylko w hali „Wisły” Kraków. W tamtych latach obowiązywał system gry dwudniowy, czyli mecze mistrzowskie odbywały się zawsze zarówno w popołudniowe soboty jak i w przedpołudniowe niedziele, i każda drużyna miała też wtedy swego stałego współpartnera, określanego jako „zmiennik”. Na czym więc polegała rola takiego zmiennika? Dla bardziej poprawnego rozeznania tego określenia, podam to na przykładzie konkretnych dwóch koszykarskich zespołów. Zmiennikiem „Sparty” Nowa Huta była wtedy „Wisła” Kraków. System gry drużyn pierwszoligowych był wówczas tak odgórnie ustalony, że gdy koszykarze „Sparty” rozgrywali mecz w sobotę z „Legią” w Warszawie, to w tym samym dniu jej „zmiennik”, czyli „Wisła” Kraków, rozgrywała mecz w Toruniu z Akademickim Zrzeszeniem Sportowym („AZS”). Po rozegranych sobotnich meczach popołudniowych, koszykarze z „Wisły” przyjeżdżali do Warszawy na niedzielne przedpołudniowe spotkanie z „Legią”, a z kolei w tym samym czasie „Sparta” Nowa Huta po rozegranym już meczu sobotnim, udawała się wówczas na niedzielne przedpołudniowe spotkanie do Torunia, by tam rozegrać kolejny już mecz z „AZS”.

Podróże w tamtych jeszcze czasach były długie, nużące i wyjątkowo też męczące, gdyż na każde tego typu spotkanie sportowe jakie się odbywało poza Krakowem, to udawaliśmy wyłącznie tylko pociągiem pośpiesznym II klasy, w którym najczęściej jednak brakowało siedzącego miejsca. Po prostu nie wypadało nam młodym i jeszcze do tego sprawnym fizycznie młodzieńcom, siedzieć sobie wygodnie z wyciągniętymi nogami w wyścielanym pulmanowskim przedziale, gdy w tym samym czasie obok w długim, na ogół wyziębionym korytarzu wagonu stali starsi już wiekiem od nas ludzie. Najczęściej tymi biedakami co w końcu jakimś cudem weszli do tego zatłoczonego już wagonu były starsze od nas wiekiem osoby, mężczyźni oraz kobiety z jednym dzieckiem, lub niekiedy nawet z dwojgiem dzieci. W takich więc anormalnych podróżach – jak pamiętam – to w trakcie takich kilkugodzinnej podróży, gdy wagony pęczniały z nadmiaru podróżnych, najczęściej więc stałem w korytarzu pulmanowskim, a nogi wtedy drętwiały mi z przemęczenia. Podobna najczęściej sytuacja miała też z zasady miejsce już po rozegraniu przedpołudniowego niedzielnego meczu, w trakcie powrotów do Krakowa. W tamtym okresie czasu absolutnie bowiem nigdy ani ja ani też moi koledzy klubowi nie korzystali z innych środków podróży.

Strony: 1 2 3 4 5

Bear