Janusz Maszczyk: Gdzie sportowcy z tamtych lat? Część 3
[Rok 1960. Boisko KS „Włókniarz” w Sosnowcu przy Alejach J. Mireckiego. Mecz mistrzowski z GKS Szombierki. W białych koszulkach zawodnicy z „Włókniarza”. Od lewej: Stanisław „Pulik” Jaskólski, Brunon Gumułka (bramkarz), Marek Gierasimowicz, Janusz Maszczyk (w białej koszulce i w czarnych getrach), Mirek Łukaszczyk, Józef Kopeć, Ryszard Kępa.]
[Informacja prasowa z „Wiadomości Zagłębia”]
****
Pochodzę z rodziny inteligenckiej, w której jak sięgam pamięcią już od zarania dzieciństwa lansowane były bardzo czyste i przejrzyste wzorce postaw i zachowania oraz wyższe wartości ludzkie i obywatelskie. Nie twierdzę, że taki model prezentowała wówczas cała moja szeroko rozumiana rodzina. Podobnie jak również cała sosnowiecka inteligencja. W tamtych jednak latach czerpiąc pełnymi garściami humanistyczne wzorce rodzinne, wyjątkowo jednak naiwnie traktowałem wszelkie delikatnie tylko określając zawirowania jakie miały jakikolwiek związek ze sportem wyczynowym. Byłem niczym dziecko całkowicie przekonany, że amatorski sport jest wyłącznie tylko humanistyczną rywalizacją pomiędzy samymi zawodnikami i sprawującymi nad nimi bezinteresowny nadzór działaczami i sędziami, którzy na domiar tego spełniają jeszcze szlachetną misję społeczną, w tym przede wszystkim wychowawczą. Wszystkie więc sędziowskie „stolikowe” niepowodzenia traktowałem wtedy zupełnie naturalnie. Bez cienia jakiejkolwiek podejrzliwości, czy większego nawet krytycyzmu. W myśl zresztą starego jeszcze polskiego powiedzenia: – „nie popełniają błędów tylko ci co nie pracują”. Uważałem więc wówczas, że niektóre krzywdzące naszą sosnowiecką drużynę „ustawienia wynikowe” są tylko pewną formą braku ogólnej kultury sportowej i prostackiego sędziowania oraz wynikają też ze słabości etyczno – moralnych pewnej, ale tylko wyjątkowo niewielkiej grupki osób ze środowiska sportowego. Wiele tych brudnych spraw usprawiedliwiałem też wtedy nie tak jeszcze dawną okupacją niemiecką i kolaboracją oraz powojennymi też zawirowaniami w polityce, które wielu ludziom wynaturzyły te szlachetne cechy jakimi powinni się w swym życiu kierować, czyli wyższe wartości ludzkie. Natomiast sport wyczynowy zawsze jakoś dziwnie postrzegałem jako krystalicznie czysty i szlachetny. Nawet więc przez głowę mi wówczas nie przechodziło, że nawet wyczynowy, ale czysto amatorski sport był już wtedy dla wielu osobników prawdziwą kopalnią wielu dziwnych interesów o charakterze korupcjogennym. W późniejszych latach gdy już sam zostałem trenerem to z przerażeniem dostrzegłem, że niektóre mecze są po prostu z premedytacją odpowiednio i ordynarnie naciągane i ustawiane, a podłożem takiego zachowania nie jest już tylko ludzkie zagubienie się w tym świecie. Zdarzały się bowiem takie nieprawdopodobne przypadki, że o wynikach sportowych nie decydowało samo boisko, lecz delikatne uzgodnienia przy stoliku sędziowskim, lub za zamkniętymi drzwiami kierownictwa przeciwnej drużyny. Co ciekawe?… Podobno – jak wtedy wielu sportowców sądziło – im wyższą klasę sportową prezentowała wtedy drużyna, to ponoć tym większe korzyści z tych transakcji stolikowych, czy gabinecikowych, płynęły do kieszeni niektórych nieuczciwych działaczy i zadziwiająco w trakcie takich meczów ogłaszających też swe werdykty „zawsze sprawiedliwych” sędziów. Zapewne jakąś formę korzyści z tej sprzedajnej puli czerpali też wtedy niektórzy zawodnicy i trenerzy. Bowiem trudno sobie wyobrazić, by taki proceder dosłownie przebiegał wówczas tylko na samej górze.
****
W miarę upływu miesięcy, a szczególnie za czasów gdy trenerem KS „Włókniarz” został już Jasiu Suski to nasz zespół stal się bardziej dojrzałą drużyna i ciągle już tylko piał się w górę sportowej tabeli. Jak na krótki okres gry w piłkę ręczną, to stawaliśmy się więc prawdziwą potęgą piłki ręcznej, która już bardzo wówczas zagrażała wielu klubom piłki ręcznej z Górnego Śląska. A na tym terenie piłka ręczna była dyscypliną sportową traktowaną niejako sport powszechny i od dawna wpisany w historię tego regionu. Obecnie niestety ale już nie posiadam kilku zaskarżanych przez nas charakterystycznych protokołów z tamtych „dziwnych” spotkań, które były nieoczekiwanie weryfikowane na naszą niekorzyść przez Okręgowy Związek Piłki Ręcznej w Katowicach (OZPR). Przypominam sobie jednak doskonale, że gdzieś w pierwszych latach 60. XX wieku doszło do tak nieprawdopodobnego zdarzenia, którego sam przez wiele lat nie byłem w stanie zrozumieć. W końcowej bowiem już fazie rozgrywek w piłkę ręczną w „klasie A”, KS „Włókniarz” osiągnął taką sama ilość punktów co górniczy Klub Sportowy „Dąb” z Katowic. Drużyna, która już niebawem będzie rozgrywała mecze jako drugoligowy zespół GKS Katowice. Meczem decydującym o naszym awansie do trzeciej ligi okręgowej miało być wtedy spotkanie z „AZS” 1 B w Katowicach. Mecz piłki ręcznej zgodnie z corocznie ustaloną znacznie już wcześniej chronologią spotkań przez katowicki OZPR, tym razem miał się odbyć w Sosnowcu, co już szumnie ogłoszono nawet w lokalnych sosnowieckich „Wiadomościach Zagłębia”.
[Powyżej informacje prasowe z Wiadomości Zagłębia.]
[Powyżej zdjęcie z lat 60. XX w. Boisko KS „Włókniarz” przy Alejach J. Mireckiego. W trakcie przerwy – Janusz Maszczyk, a po lewej stronie brat Wiesław Maszczyk (w jasnym prochowcu).]
W ostatniej jednak chwili zapadły w katowickim OZPR jakieś dziwne ustalenia, że mecz tym razem odbędzie się nie w Sosnowcu, ale w Katowicach i to jeszcze na boisku „AZS”, które wówczas było usytuowane po drugiej stronie Parku Kościuszki, konkretnie naprzeciw drewnianego zabytkowego kościółka. Tego spotkania jako zawodnicy absolutnie się jednak nie obawialiśmy, gdyż naszym przeciwnikiem miał być wtedy zespół piłki ręcznej bardzo nisko notowany w tabeli rozgrywek. Zmiana więc w ostatniej chwili wcześniej ustalonego programu rozgrywek, a konkretnie przeniesienia rozstrzygającego pojedynku o wejście do trzeciej ligi wojewódzkiej z Sosnowca do Katowic, nawet nas wówczas zbytnio nie podenerwowała, tak jak nie wzbudziło to wśród zawodników absolutnie żadnych podejrzeń. Tym bardziej, że z tym słabym zespołem już kilka razy wygraliśmy i to bardzo wysoko, więc oczami naiwnych wizjonerów już widzieliśmy siebie w III lidze wojewódzkiej. Bowiem aby uzyskać awans do III ligi wojewódzkiej wystarczył nam wówczas tylko remis. Przegrane spotkanie natomiast całkowicie nas dyskwalifikowało i eliminowało z awansu. Po dotarciu już jednak do Katowic, ku naszemu jednak zdumieniu, na boisku „AZS” zamiast dawnych słabych i znanych nam doskonale zawodników, nagle już w trakcie rozgrzewki pojawili się piłkarze ręczni, ale z pierwszoligowego wtedy zespołu. W tym kilku reprezentantów Polski. Do tego nieprawdopodobnego meczu nie przystąpili wtedy jedynie tylko dwaj pierwszoligowi zawodnicy. Reprezentacyjny polski bramkarz i kołowy. Imiona i nazwiska bramkarza już jednak nie pamiętam, ale zawodnikiem „kołowym”, na pewno miał być wtedy Mieleszczuk (imię?). Oczywiście, że nasze protesty przy stoliku sędziowskim, a później w Okręgowy Związku Piłki Ręcznej w Katowicach nie odniosły wtedy absolutnie żadnego pozytywnego skutku. Jak wielkie już wtedy osiągnęliśmy umiejętności gry, niech świadczy jednak fakt, że z tą pierwszoligową drużyną „AZS” w Katowicach, naszpikowaną do tego jeszcze kilkoma reprezentantami kraju, po 60 minutach gry, przegraliśmy spotkanie zaledwie tylko jedną bramką. I to jeszcze bardzo pechowo. W końcowych bowiem sekundach meczu, przy remisie, w trakcie podania na szybki atak, tak niefortunnie huknąłem piłką w poprzeczkę bramki, że piłka poszybowała ponad boiskiem i wylądowała daleko aż poza naszą bramką. Możliwe, że finezyjny rzut, jeden z tych jakie na poprzednich meczach wykonywałem przecież wielokrotnie, dałby nam upragnione zwycięstwo. Całkiem możliwe. Natomiast „AZS” dosłownie w ostatnich sekundach meczu zdobył jednak rozstrzygającą na swoją korzyść bramkę.