Janusz Maszczyk: Gdzie sportowcy z tamtych lat? Część 3
****
W kolejnych miesiącach w dalszych spotkaniach, w stosunku do pierwszej drużyny reprezentacyjnej z września 1959 roku, brali też jednak udział następujący jeszcze zawodnicy: Ludomir Oleksiak, Ryszard Kępa, Brunon Gumułka, Stanisław Jaskólski, Jerzy Hanus, Marek Kuśmierz, Czesław Czekajski, Morel (imię?) i Stanek (Imię?), Stanisław Sankowski, Leszek Nowakowski, Adam Zajaś i Henryk Kandora.
Henryk Kandora był wówczas wyłącznie tylko jedynym zawodnikiem spoza Sosnowca. Był rodowitym Górnoślązakiem, mieszkańcem z Katowic.
Przypominam sobie ten niezwykły dzień doskonale, jak pewnego dnia Heniek Kandora pojawił się niespodziewanie w naszym klubie, gdyż został ściągnięty z Katowic przez Józia Kopcia. Heniu był bowiem wtedy jeszcze uczniem w jednej ze szkół średnich w Katowicach. Gdzie z kolei Józio Kopeć, by chociaż do nędznej pensji jeszcze troszeczkę pozyskać grosza, był z kolei w tej samej szkole też zatrudniony na ½ etatu w charakterze nauczyciela wychowania fizycznego. Już w trakcie pierwszego treningu okazało się, że pozyskaliśmy nie tylko niezwykle sprawnego zawodnika, ale również cennego, bowiem niezwykle skutecznego, zdobywającego bramki do tego jeszcze lewą ręką. Heniu był osobnikiem wiecznie uśmiechniętym, niezwykle też kulturalnym i inteligentnym, więc niemal od pierwszego treningu został też moim nieodłącznym przyjacielem. Lubili go zresztą też inni sosnowieccy piłkarze ręczni. Henia spotkałem jeszcze raz w Katowicach w latach 60. XX wieku, gdy ja na dobre już tam po ślubie zamieszkałem. Przypominam sobie wprost doskonale, że spotkałem go wtedy z dopiero co z poślubioną rodowitą Górnoślązaczką, moją Renią, na skrzyżowaniu ulic gen. Karola Świerczewskiego (obecna ulica Raciborska) i Kozielskiej, obok prywatnej cukrowni, której dzisiaj już tam nie ma. Radości z tego nagłego spotkania nie było więc końca, a On stał rozrzewniony i z ogromną nostalgią wspominał tamte jakże piękne sosnowieckie chwile, gdy razem z nami trenował i rozgrywał mecze.
****
Mecze mistrzowskie i treningi jesienno – wiosenne odbywały się zawsze na trawiastym boisku KS „Włókniarz” przy Alejach J. Mireckiego. Z kolei zimowe treningi i mecze (najczęściej spotkania towarzyskie i pucharowe) na klepiskowym podłożu w hali KS Włókniarz” na „Placu Schoena”, w dawnej jeszcze ujeżdżalni koni, państwa Schoen. Z kolei mecze wyjazdowe odbywały się też na podobnych jak wyżej obiektach. Na zróżnicowanych jednak co powierzchni boiskach: trawiastych i żwirowo – klepiskowych (coś co miało przypominać podłoże kortowe) oraz parkietowych i na asfaltowych. Te ostatnie boiska o niezwykle twardym podłożu i w wielu miejscach spękane oraz wybrzuszone, lub wręcz całe chropowate, zaraz jednak „fachowcy” okrzyknęli jako „szczyt polskiej techniki sportowej”. Kilku moich klubowych kolegów, to „cudo techniki”, już wkrótce jednak doprowadziło do poważnych kontuzji, a niektórych nawet do trwałego kalectwa i inwalidztwa. Dopiero w późniejszych latach, gdy autor zostanie już grającym trenerem, a następnie już tylko wyłącznie trenerem, to większość treningów i meczów będzie się już odbywało tylko w halach sportowych, gdzie podłożem był tylko lśniący i wypolerowany parkiet. Nie potrzeba więc nawet być wyczynowym sportowcem, nie należy też nawet zbytnio pobudzać swej wyobraźni, by sobie wyobrazić, jak w tamtych odległych już latach wielkimi umiejętnościami musiał dysponować zawodnik poruszający się na tak różnorodnych podłożach jakie wówczas piłkarzom ręcznym oferowały kluby sportowe. O wręcz skomplikowanym dryblowaniu piłką, podaniach, rzutach z padem, czy nawet grze na szybki atak na takich różnorodnych boiskach, to nawet nie wspominam. Dzięki pozyskaniu kilku zawodników z Sosnowca (część koszykarzy z KS ”Włókniarz”; jeden z Katowic – Heniek Kandora) dysponujących znakomitą sprawnością specjalną i specjalistycznymi cechami sportowymi potrzebnymi do wyczynowego uprawiania tej dyscypliny sportowej, już wkrótce, ku zaskoczeniu kierownictwa ze Śląskiego Związku Piłki Ręcznej w Katowicach, zorganizowaliśmy silny zespół piłkarzy ręcznych, który niemal błyskawicznie piął się w górę tabeli sportowej.
[Zdjęcie współczesne. Dawny stadion w Sosnowcu KS „Włókniarz” przy Alejach J. Mireckiego.]
****
Jak to niektórzy dzisiaj dziennikarze, publicyści oraz różnej maści celebryci określają, uprawialiśmy ponoć wówczas amatorski sport wyczynowy jednak tylko dla siebie. Dosłownie tylko dla siebie i dla swej pazernej przyjemności, a jedynie swą finezją gry tylko tak przy okazji bawiliśmy też zgromadzoną na trybunach publiczność. Rzeczywistość tamtych sportowych dni jednak całkowicie temu zaprzecza. Bowiem każde spotkanie sportowe traktowaliśmy bardzo poważnie i dedykowaliśmy je też innym, głównie kibicom zgromadzonym na trybunie, lub cierpliwie i w napięciu stojącym w pobliżu murawy boiska. Również spotykanym już później po meczu na ulicach naszego miasta Sosnowca, lub gronu nam najbliższych. Kolegom i przyjaciołom, którzy już nas po meczu tęsknie oczekiwali, przy zarezerwowanych stolikach w sosnowieckiej kawiarni „Rex”. To Oni – kibice sosnowieccy zawsze nam wierni – mobilizowali nas do szlachetnej walki sportowej, nie szczędząc przy tym zachęt, pochwał i radosnych okrzyków zagrzewających nas do skutecznej gry i kolejnych też zwycięstw. To przede wszystkim właśnie im i moim przyjaciołom z boiska, dedykuję ten tekst, jakże pełen tęsknych i sentymentalnych wspomnień. Przypuszczam, że swą grą i błyskotliwie uzyskiwanymi wynikami z miesiąca na miesiąc, rozsławialiśmy też wówczas nasze ukochane miasto Sosnowiec. Podobnie jak sosnowieckie szkoły średnie, które dopiero co niektórzy z nas je kończyli lub już ukończyli. I tak po pewnym okresie czasu, dotąd absolutnie nieznana prawie nikomu w Sosnowcu piłka ręczna, stała się tak niezwykle popularną dyscypliną sportową, że uprawiała ją już niebawem nie tylko młodzież w szkołach średnich, ale nawet i dzieci w szkołach podstawowych. Dopiero już znacznie, znacznie później, uczniowskie talenty trafią do sosnowieckich klubów sportowych. Najszybciej do KS „Czarni” i „Górnik” Klimontów oraz do KS „Górnik” przy kopalni „Mortimer” w Sosnowcu. Takie są niezaprzeczalne fakty!
W tamtych latach uprawialiśmy sport wyczynowy wyłącznie tylko amatorsko. W porównaniu do czasów współczesnych niczym bezrobotni artyści, za serwowaną w przydrożnych i prostych barach mlecznych jałmużnę w postaci skromnej daniny: jednego gorącego kubka napoju z łusek kakao (1/2 litra),dosłownie jednej bułki z masłem i małej porcji jajecznicy. W wyjątkowych tylko sytuacjach, przy niepełnym składzie drużyny, kierownik – opiekun drużyny, podejmował niekiedy ryzyko i kosztem nieobecnego w tym dniu zawodnika, lub kilku zawodników, przy tym „fałszując” pomeczowe sprawozdanie serwował nam w darze, w drodze losowej, jeszcze dodatkowo ½ litrową dawkę sztucznego kakao i większą porcję jajecznicy. Ta szumnie wówczas określana „darmowa zawodnicza dieta” przysługiwała sportowcom wyczynowym jedynie tylko po meczach mistrzowskich, do tego jeszcze rozgrywanych poza Sosnowcem. Taka była wówczas zapłata klubowa za poniesione trudy na treningach i meczach. A byliśmy przecież jeszcze pokoleniem, które doskonale pamiętało okupację niemiecką i ciągle drżący z głodu żołądek. Niedostatecznie i nieskutecznie kalorycznie dożywiani, nasyceni do tego jeszcze okupacyjnym stresem i bagażem głodu, widocznym u wielu efektem była więc żałośnie słabo rozwinięta tężyzna fizyczna. Nie byliśmy więc też tak odporni na choroby i kontuzje jak współczesne polskie pieszczochy. Treningi i mecze były jednak podobnie jak i dzisiaj diabelnie forsowne i wyczerpujące, kontuzje były więc zjawiskiem nieuniknionym i niemal powszechnym. Wielu spośród nas prymitywnie leczonych, co już wyżej zasygnalizowałem, przez tak zwanych wojewódzkich lekarzy sportowych, doczekało się więc na starość inwalidztwa, niektórzy przetrenowani, inni nadmiernie wyczerpując organizm, już odeszli z tego świata. Pozostała więc spośród nas już tylko garstka.