Janusz Maszczyk: Gdzie sportowcy z tamtych lat? Część 3
Janusz Maszczyk – rok 1959. Z lewej strony w tle Park Dietla, z prawej Pogoria.
PIŁKARZE RĘCZNI Z KS „WŁÓKNIARZ” W SOSNOWCU.
Jako stary już człowiek, mimo woli patrzę więc z nostalgią na popękane i pełne rysów oraz już wyblakłe ze starości sportowe zdjęcia i informacje prasowe jak również na pomeczowe protokoły sportowe. Kiedyś, jak to dobrze jeszcze pamiętam, niemal z nabożnym pietyzmem i na gorąco, zaraz po meczu, drobiazgowo jeszcze wklejane do pęczniejącego niemal z każdym miesiącem pamiętnika sportowego. Obecnie te pożółkłe i rozlatujące się stronice kratkowanego albumu, wyglądają już jednak nie tak dostojnie jak według mnie bywało to kiedyś. Za moich jeszcze młodzieńczych lat. Niemniej jednak stanowią, nostalgiczną dla mnie pamiątkę z tamtych jakże urokliwych lat, które niestety ale już nigdy nie powrócą, podobnie zresztą jak następne lata, gdy jeszcze zachłannie kradłem kolejne młodzieńcze i pełne szczęścia kolejne dni i miesiące…
Rok 1957 w Polsce był charakterystycznym okresem, bowiem już wówczas archaiczny 11 osobowy szczypiorniak już na dobre zanikał z naszych boisk i przekształcał się w siedmioosobową piłkę ręczną1/. Dyscyplinę niezwykle dynamiczną, pełną szybkich i żonglerskich podań oraz chwytów, a w porównaniu z koszykówką nawet o posmaku bezpośredniego kontaktu z przeciwnikiem. Jednak kontaktu nie tak brutalnego i różnorodnie interpretowanego przez sędziów jak to widzimy obecnie. Zasada obrony i ataku przeciwnika w zasadzie była wtedy zupełnie prosta, gdyż dotyczyła wyłącznie tylko kontaktu z piłką. Po prostu atakowało się wyłącznie tylko piłkę a nie przeciwnika. Zawodnika w zasadzie można było jednak zatrzymać, ale wyłącznie tylko na przedpolu, w okolicy dziewięciu, a nawet 8. metrów od bramki, z szeroko jednak rozstawionymi ramionami. Absolutnie jednak w trakcie zatrzymania nie wolno go było jednak brutalnie obłapywać w pół, ani też szarpać jego ręki, czy wręcz ordynarnie uderzać w jakąkolwiek inną część ciała, szczególnie jednak w rękę gdy w dłoni trzymał już piłkę. Z tym, że jakikolwiek już faul zawodnika z piłką w dłoni, czy w dłoniach, na samym kole (linia ciągła sześciu metrów od bramki) i w trakcie wykonywania już rzutu w kierunku bramki, był zawsze jednoznacznie karany rzutem karnym. Największym jednak atutem nowej dyscypliny sportowej była wtedy niezwykła dynamika tej gry oraz stosunkowo małe boisko, w porównaniu do poprzedniego szczypiorniaka, i niezwykle duża też ilość oddawanych widowiskowych rzutów w światło malutkiej bramki. Przy czym rzuty z różnych pozycji były wykonywane niezwykle finezyjnie. Dużym też widowiskowym atutem tej nowej gry był również bramkarz. Jego obrona wymagała bowiem wprost cudownego refleksu i zatarcia w swej psychice strachu już po kilku sekundach gry, gdyż oddawane przez zawodnika z przeciwnej drużyny rzuty w światło bramki były niezmiernie zaskakujące, jednocześnie też piekielnie szybkie i boleśnie odczuwalne, szczególnie gdy piłka trafiała w twarz bramkarza. Oczywiście, że te zmiany w kodeksowych przepisach gry następowały stopniowo. Najszybciej dostrzeżone je jednak w tych miastach, gdzie dysponowano już na tyle dużymi halami sportowymi, gdzie można było już rozpocząć grę na lśniącym parkiecie, a nie na żwirowym klepisku, czy trawie.
****
Pierwszy kontakt z piłką ręczną nawiązałem całkiem przypadkowo. Jeszcze wtedy, bowiem od września 1957 r. byłem pierwszoligowym koszykarzem grającym już jednak na pełnych obrotach w Klubie Sportowym „Sparta” w Nowej Hucie. Mimo, iż nasz klub sportowy sponsorowały wtedy Zakłady Przemysłu Tytoniowego w Krakowie – Czyżynach w pobliżu Nowej Huty, to jednak treningi koszykówki rozgrywaliśmy zawsze nie w Nowej Hucie, ale w wynajmowanej sali gimnastycznej Towarzystwa Gimnastycznego „Sokół” przy obecnej ulicy Józefa Piłsudskiego. Natomiast już same mecze sparingowe i mistrzowskie w udostępnionej nam za odpowiednią zapłatą, w ogromnej i rozkrzyczanej, kilkutysięczną widownią oraz pełnej oklasków oraz dopingu hali sportowej KS „Wisła” w Krakowie na Bielanach.
Korzystając z okazji pozwolę sobie przypomnieć, że to w tej właśnie hali sportowej, całkiem przypadkowo byłem światkiem jak tłumy zgromadzonych w niej krakowian oszalały wprost na widok przybysza zza oceanu z USA, naszego rodowitego Sosnowiczanina pana Jana Kiepury. W tym samym czasie byłem już jednak też studentem pierwszego roku w Wyższej Szkole Wychowania Fizycznego w Krakowie (obecnej Akademii Wychowania Fizycznego im. Bronisława Czecha). Jednym z przedmiotów dydaktycznych w tej placówce oświatowej była wtedy też piłka ręczna. Zajęcia studenckie o charakterze praktycznym odbywały się zawsze w godzinach przedpołudniowych w ogromnej wymiarowo uczelnianej hali sportowej WSWF, która wtedy była usytuowana na Grzegórzkach. To właśnie w trakcie tych zajęć, pewnego dnia zwrócił na mnie uwagę wykładowca z piłki ręcznej, który równocześnie był wtedy też trenerem pierwszoligowej uczelnianej drużyny „AZS” Kraków. Prawdopodobnie zaimponowałem mu wtedy swą wyjątkową sprawnością fizyczną, silnym rzutem, skocznością i nieprzeciętnym też jak na powojenne roczniki wzrostem. Bowiem powojenni młodzieńcy na skutek okupacyjnej wiecznej biedy i niedożywiania prezentowali się raczej niskim wzrostem. Ja tymczasem zaledwie o wzroście 188 centymetrów byłem więc wtedy najwyższym spośród wszystkich studentów z pierwszego roku nauki. Imienia i nazwiska wykładowcy oraz stopnia naukowego tego Pana jednak już nie pamiętam. Już od pierwszych zajęć uczelnianych zaczął mnie więc zachęcać bym chociaż raz przyszedł na trening piłki ręcznej, a wówczas na pewno ta nowa nieznana mi przecież dotąd dyscyplina sportowa w końcu jednak zainteresuje również mnie. Na skutek jego ciągłych delikatnych nalegań, by w końcu nie zadzierać z moim przełożonym, wiec kilka razy czy nawet kilkanaście razy, brałem udział w treningach tego uczelnianego klubu sportowego. Jednak już wtedy byłem tak zafascynowany grą pierwszoligowej koszykówki i zaciągniętą głęboką przyjaźnią, czy wręcz nawet zauroczony serdecznością jednego z koszykarzy ze „Sparty” Nowa Huta – Jasiem Muszakiem – że mimo licznych nagabywań ze strony tego trenera, jednak delikatnie ale odmówiłem dalszego uczestnictwa w treningach i w grze w piłkę ręczną. Co oczywiście z perspektywy minionych lat postrzegam jako niewybaczalny błąd. Bowiem w piłce ręcznej przy ówczesnej mojej sprawności fizycznej i wzroście osiągnąłbym na pewno wtedy zdecydowanie więc niż jako pierwszoligowy koszykarz. Do tego jeszcze zobligowany przez trenera klubowego do gry jako „środkowy” napastnik.
****
Po raz drugi zainteresowałem się już na dobre wyczynową piłką ręczną w moim rodzinnym mieście w Sosnowcu. Całkiem zresztą przypadkowo, bowiem gdzieś w maju lub czerwcu 1959 roku, gdy ta sekcja była niemal jeszcze w pośpiechu tworzona przez mgr wychowania fizycznego – Józefa Kopcia przy Klubie Sportowym „Włókniarz”. Do gry w piłkę ręczną, jako jeszcze wówczas czynnego też koszykarza, zachęcili mnie wtedy dwaj moi nowo poznani znajomi, Józef Kopeć i Mirosław Łukaszczyk, obydwaj z gorącymi jeszcze dyplomami Wyższej Szkoły Wychowania Fizycznego we Wrocławiu. Pamiętam jeszcze doskonale to nagłe i przypadkowe spotkanie na boisku „Włókniarza” przy Alejach Józefa Mireckiego i roztaczane przez moich kolegów pełne płomiennych barw wizje jakie rysują się w Sosnowcu z tą nową nieznana jeszcze w tym mieście dyscypliną sportową. To dzięki nim właśnie powstała po raz pierwszy w dziejach Sosnowca wyczynowa siedmioosobowa piłka ręczna. Z tym, że Józiu Kopeć oficjalnie został wtedy trenerem, a z kolei Mirek Łukaszczyk, jego przyjaciel ze studiów we Wrocławiu, miał go swym doświadczeniem jako były piłkarz ręczny WSWF z Wrocławia tylko dodatkowo jeszcze w trakcie treningów wspierać. Co – jak pamiętam – niewątpliwie czynił to wyjątkowo skutecznie i to nie tylko w czasie samych treningów ale też w trakcie niektórych piłkarskich spotkań z przeciwnym zespołem sportowym.