Janusz Maszczyk: Gdzie sportowcy z tamtych lat? Część 2.
Kto dzisiaj w Sosnowcu pamięta o Klubie Sportowym „Włókniarz”?…. Tym bardziej nieznane są losy wiodących wtedy takich sekcji jak: lekkoatletyczna, męskiej koszykówki i piłki ręcznej oraz też siatkówki. Autor jako były koszykarz i piłkarz ręczny z tego właśnie klubu sportowego w kolejnych więc odcinkach publikacyjnych postara się te sekcje przypomnieć.
SEKCJA MĘSKIEJ KOSZYKÓWKI KLUBU SPORTOWEGO „Włókniarz”.
Pierwsze zalążki sekcji męskiej koszykówki w Klubie Sportowym „Włókniarz” w Sosnowcu zaczęły się kształtować już pod koniec lat 40. XX wieku. Reprezentantami jej byli głównie licealiści z miejscowego Państwowego Gimnazjum i Liceum im. Stanisława Staszica. Formę prawdziwie wyczynową w tym klubie osiągnęła jednak dopiero w pierwszych latach 50. XX w.
Do roku 1958 treningi i mecze koszykówki odbywały się wyłącznie tylko na klepiskowym boisku, w dawnej ujeżdżalni koni państwa Schoen, która w zasadzie tylko w prymitywnej formie została dostosowana jako boisko do gry w wyczynową koszykówkę, o czym więcej poniżej. Natomiast na sosnowieckie parkiety do malutkiej sali gimnastycznej, zespół koszykówki przeniósł się po raz pierwszy dopiero w 1959 roku, ale tylko na niecały okres dwuletni. Bowiem w 1960 roku ta sekcja już definitywnie zakończyła swą działalność.
Sekcja koszyków męskiej przez pierwsze lata swego istnienia całkowicie pozbawiona była trenera, co obecnie w żadnym koszykarskim zespole wyczynowym w Polsce, jest wręcz absolutnie nawet nie do pomyślenia. Wprawdzie gdzieś około 1954 lub 1955 roku, zawitali bezpośrednio do schoenowskiej hali sportowej na nasze treningi jacyś zupełnie nam nieznani kandydaci i podjęli w trakcie trwającego już treningu chęć prowadzenia naszego zespołu koszykarskiego, jednak to co zademonstrowali już w trakcie próbnych testów, świadczyło o tym, że z koszykówką wyczynową w praktyce to nie mieli za swego życia wiele wspólnego. W rezultacie więc po zasięgnięciu negatywnej opinii od samych zawodników nie zostali nawet po pierwszych rozmowach też zaakceptowani przez kierownictwo klubowe. Prawdopodobnie taki permanentny stan braku wykwalifikowanych trenerów w Sosnowcu, podobnie jak i w Zagłębiu Dąbrowskim miał wtedy charakter powszechny, gdyż nawet w średnich szkołach brakowało wówczas wykwalifikowanych nauczycieli znających tajniki tej niezwykle dynamicznej dyscypliny sportowej. W każdym razie taka anormalna sytuacja w KS „Włókniarz”trwała okrutnie długo, a dla nas koszykarzy, głodnych sukcesów, niemal wiecznie. W tym czasie więc grą koszykarskiego zespołu starał się jako tako kierować pan Józef Deżakowski. Właściwie to cały jego arsenał wiedzy trenerskiej polegał w tym czasie tylko na zachęcaniu nas do jeszcze większego wysiłku i bardziej sprawnego wykonywania rzutów do kosza oraz skuteczniejszego też krycia przeciwnika.W jakimś stopniu to wyróżnienie trenerskie było mu jednak wtedy też przypisywana z racji tego, że był nie tylko najstarszym grającym koszykarzem w naszym koszykarskim zespole, ale też jedynym wtedy liczącym się w Klubie Sportowym „Włókniarz” prawdziwym autorytetem – był bowiem wyłącznym niekwestionowanym trenerem lekkiej atletyki i liczącym się też działaczem sportowym. Dopiero za kilka lat drugim trenerem lekkoatletycznym, ale trudniącym się w zasadzie wyłącznie tylko dziewczętami skaczącymi w dal był pan Legawiec (imię?). Na temat sekcji lekkoatletycznej przekażę jednak więcej informacji, ale w odrębnym w jednym z kolejnych już artykułów.
* * * *
Pan Józef Deżakowski przez pewien okres czasu, gdy jeszcze był zawodnikiem, to pełnił też funkcję kierownika tej sekcji. Przypominam jednak sobie, że gdzieś około 1954 lub już w pierwszych miesiącach 1955 roku, kolejnym kierownikiem sekcji koszykówki w KS „Włókniarz” podobno miał zostać doskonale mi wtedy znany działacz sosnowieckiej organizacji ZMP, Marian D. Mariana jako ponoć już mianowanego wtedy kierownika naszej koszykarskiej drużyny zobaczyłem pewnego dnia na bulwarach „Placu Schoena”, gdy pojawił się w naszej hali sportowej z nowo zakupionymi żarówkami. Przytaskał ich wtedy co najmniej kilkanaście w pokaźnym pudle kartonowym. Żarówki były o tyle wtedy niezwykle potrzebne, gdyż już od kilku tygodni w jesiennej porze, w szatniach zawodników panowały po godzinie 18 wieczne ciemności. Wiszące bowiem pod sufitem żarówki były już na dobre uszkodzone. Problem polegał jednak na tym, że te nieszczęsne elektryczne gniazdka w tych akurat pomieszczeniach do których miano wkręcić nowo zakupione żarówki znajdowały się na wyjątkowo wysoko zawieszonym suficie, gdzieś około od 3,5 do 4 metrów wysokości ponad klepiskiem, w typowych zresztą jak na ujeżdżalnię koni szatniach. W pierwszej wiec chwili szukano wszędzie drewnianej drabiny. Jednak bezskutecznie, gdyż akurat w tym dniu i o tej porze, gospodarz tej hali był wtedy jak na złość jednak nieobecny, a drabina z kolei była prawdopodobnie ukryta pod kluczem w jednym z jego zakamarków na piętrze, gdzie wtedy mieszkał wraz ze swą trzyosobową rodziną. Ze strony Mariana padła więc wtedy kuriozalna propozycja, że on pochyli się na zgiętych nogach i oprze się rękami na kolanach, a ja jako najwyższy z koszykarzy, wdrapię się wtedy możliwie szybko nogami na jego zgięte w pałąk plecy i podtrzymywany jeszcze do tego przez kolegów, by nie utracić równowagi, skutecznie wykręcę uszkodzoną żarówkę, a następnie w jej miejscu szybko umocuję choćby tylko jedną nowo zakupioną. To był jednak pierwszy i ostatni mój kontakt z Marianem jako kierownikiem naszej sekcji koszykarskiej, gdyż od tej pory już nigdy do naszej hali sportowej nawet nie zawitał. Co było tego przyczyną, to tego nigdy nie dociekałem.
Mariana D., oczywiście, że spotykałem jednak później jeszcze wielokrotnie, a nawet miałem z nim wtedy bardzo bliskie koleżeńskie kontakty. W późniejszych latach kurtuazyjnie byłem nawet przez niego zaproszony do jego katowickiego biura, które się wtedy mieściło na Wełnowcu, gdy jeszcze wówczas pełnił funkcję z-cy dyrektora BHP w Zjednoczeniu Katowickich Kopalń Węgla Kamiennego. Już wówczas też jednocześnie był prezesem GKS Katowice. Wtedy kiedy ja z kolei już byłem trenerem i zawodnikiem męskiej sekcji piłki ręcznej oraz trenerem sekcji żeńskiej w KS „Słowian” w Katowicach. Bardzo wiele mi wówczas o Nim opowiadał pan Emil Kołodziej, znany mieszkaniec z katowickiego Zawodzia i wieloletni też działacz z KS „Słowian” oraz jednocześnie też pracownik katowickiego Wydziału Administracji w Hucie Ferrum. Pan Emil przez pewien okres czasu jako człowiek znający tajniki księgowości był też wtedy zatrudniony na część etatu w Śląskim Związku Piłki Nożnej. Marian po pokonywaniu kolejnych funkcji w Śląskim Związku Piłki Nożnej, od 3 lipca 1995 został wybrany na prezesa Polskiego Związku Piłki Nożnej. Od tego czasu już nigdy nie miałem z nim kontaktu. Podobno Marian od wielu lat już jednak nie żyje.
****
Dopiero w późniejszych latach, gdzieś w pierwszych miesiącach1955 roku pierwszym trenerem, którego zarząd klubu wreszcie zaakceptował był pan Nagórski, którego imienia już jednak niestety ale nie pamiętam, a oficjalnie kierownikiem z kolei został już wtedy starszy wiekiem mój kolega z ulicy Mazowieckiej, mgr inż. Zygmunt Karykowski, pracownik etatowy „Politexu”. Jak się później okazało to pan Nagórski, był mieszkańcem z pobliskich Katowic. Człowiek taktowny, niezwykle też inteligentny i kulturalny, znający biegle trzy zachodnie języki: francuski, angielski i niemiecki. Był też tłumaczem przysięgłym. Przede wszystkim, co nas koszykarzy jednak uradowało?… Ano to, że pojawił się wreszcie w Sosnowcu trener z prawdziwego zdarzenia. Pan Nagórski, jak na tamte czasy, był bowiem prawdziwym fachowcem z branży koszykarskiej. Już w trakcie pierwszych treningów okazało się, że mimo zaawansowanego wieku i średniego jak na koszykarza wzrostu oraz widocznego już zwisającego brzuszka, jest też jednak jeszcze sprawnym koszykarzem. Oczywiście na tyle był jeszcze ruchliwym, że wielokrotnie w trakcie treningu grał razem z nami, najczęściej jednak pod jedną tylko konstrukcją koszykarską, gdyż na całym pełnowymiarowym boisku jak mówił – „już brakuje mu tchu”. Już od pierwszych dni swego pobytu na treningach był do wszystkich koszykarzy niezwykle życzliwie ustosunkowany, a mnie jak wyczuwałem nawet traktował z wyszukaną odczuwalną dobrocią. Zjawiał się w naszej schoenowskiej hali najczęściej jako drugi, zaraz po mnie i to w tym czasie gdy podwieszone pod belkowym sufitem lampy żarowe były jeszcze całkowicie uśpione, a dawna ujeżdżalnia koni tonęła wtedy w totalnych mrokach ciemności. Ja w tym czasie, oczekując już na trenera i na moich kolegów koszykarzy, od dłuższego już czasu, samotnie siedziałem na jednej z ław na tyłach tej wielkiej, ciemnej i pustej hali, w specjalnie, ale prymitywnie wydzielonej szatni dla mężczyzn, która jeszcze nie tak dawnego temu była po prostu stajnią, jednym z pomieszczeń dla koni w tej nie tak dawno jeszcze temu, bowiem do roku 1945, prywatnej ujeżdżalni koni.
Do szatni najczęściej wpadał niczym burza, energicznymi zdecydowanym krokiem, jednak zawsze z życzliwym uśmiechem na twarzy. Przypominam sobie, że bardzo często wtedy rozmawialiśmy na różne tematy, nie tylko te związane z samą koszykówką, czy nawet ze sportem wyczynowym. Wyraźnie wówczas, w trakcie tych niesamowitych dialogów, a raczej najczęściej monologu z jego strony, wyczuwałem wtedy szczególną sympatię i życzliwość jaką okazywał wobec mojej osoby. Traktował mnie bowiem, niczym ojciec, którego ja już wtedy niestety ale na zawsze utraciłem. On o tym chyba doskonale już wtedy wiedział. Najczęściej więc w trakcie takich spokojnych i pełnych ciepła rzeczowych rozmów bardzo często delikatnie wspominał, że koszykówka nie powinna być jedynym tylko celem mojego życia. Podawał mi wtedy nawet konkretne przykłady ze swego też ponoć jakże zagmatwanego życia, twierdząc że on również kiedyś znalazł się w takiej życiowej, a nawet patowej sytuacji i wtedy jemu podano życzliwie rękę, więc teraz on z kolei też czuje moralną potrzebę odwzajemnienia się innym, tym samym gestem dobroci. Bardzo mnie wtedy zachęcał bym podjął się nauki języków zagranicznych i jednocześnie też jak najszybciej, po ukończeniu liceum „Staszica” wstąpił w szeregi studenckie. Według jego przekazów już ponoć po dwóch latach zupełnie samotnej nauki, bez jakiejkolwiek pomocy fachowców z tej branży, można bowiem opanować w prostej wymowie jeden wybrany zachodnioeuropejski język. Nie wiem dlaczego ale do tej tematyki językowo studenckiej, co najmniej kilkakrotnie jeszcze powracał i życzliwie tłumaczył mi ciągle i ciągle, że ta piękna i chorobliwie jednak uwielbiana przeze mnie koszykówka, nie może być dosłownie jedynym tylko celem mojego życia. Te spokojne i rzeczowe słowa, tak bliskie mojej duszy, po pewnym czasie spowodowały to, że zacząłem go traktować nie tylko jako doskonałego trenera, ale jako też dobrego i niezwykle życzliwego człowieka.
****