Janusz Maszczyk: Gdzie sportowcy z tamtych lat? Część 1.

[U góry po lewej stronie oryginalna koperta z lat 50. i pierwszych lat 60. XX w. oraz pieczęć klubowa o treści: „Klub Sportowy „Włókniarz” Sosnowiec ul. Żeromskiego 2 (na pieczęci brak imienia znanego polskiego pisarza?) telefon: 629 – 47. Po prawej, pismo do KWK „Milowice”, by umożliwiono autorowi wykonywanie pracy fizycznej w podziemiach kopalni,  nie na trzy zmiany, ale tylko na jedną zmianę, czyli od godz. 6:00 do 14:00.]

Z tego właśnie sekretariatu pochodzi powyższe pismo. Pismo jest o tyle ciekawe i powinno też wzbudzić znaki zapytania u dzisiejszych wyczynowych sportowców, gdyż już wówczas byłem koszykarzem z pierwszoligowego Klubu Sportowego „Sparta” w Nowej Hucie. Do tego jeszcze pierwszym koszykarzem w dziejach Sosnowca i Zagłębia Dąbrowskiego, który grał na parkietach pierwszoligowych. Jak się jednak okazuje, to wówczas na takie zasługi sportowe absolutnie nie zwracano uwagi, gdyż musiałem wykonywać pracę fizyczną taką jak każdy górnik, do tego jeszcze na trzy zmiany, co ogromnie kolidowało z treningami i ówczesnym sobotnio – niedzielnym system koszykarskich spotkań. Może jeszcze warto przypomnieć, że w podziemiach kopalni nigdy nie traktowano mnie w jakiś sposób wyjątkowy, tylko tak jak każdego górnika, który musiał codziennie w całości wykonać zleconą mu fizyczną pracę. Tematykę związaną z górnictwem i moje perypetie w podziemiach Kopalni „Milowice” opisałem w artykule: „Szczęść Boże Zagłębiaku”, do którego chętnych odsyłam. 

Mówiąc prawdę, ilekroć tylko bywałem w tym jednoosobowym sekretariacie, gdzie echa naszych rozmów niosły się po ścianach, to mimo woli zawsze się zastanawiałem dlaczego te ekskluzywne i przestronne salony wraz z hrabiowską łazienką przyznano tylko klubowi sportowemu, a nie zamieniono ich, podobnie jak i dolne pomieszczenia, na potrzeby sosnowieckiego muzeum. Czy decydowała o tym wyłącznie tylko polityka, czy zwykła miernota ludzi, którzy sprawowali wówczas władzę w Sosnowcu.

Prezesem klubowym, co już wyżej zasygnalizowałem, był raczej rzadko wówczas widywany w pomieszczeniach sekretariatu pan Przemysław Jeziorowski. Notabene, sprawujący też wówczas obowiązki dyrektora naczelnego dawnego wełnianego przedsiębiorstwa państwa Dietlów. Fabryki ciągnącej się jeszcze wówczas  na stosunkowo dużym obszarze po drugiej stronie ulicy Stefana Żeromskiego, teraz już firmy całkowicie znacjonalizowanej o skróconej nazwie „Politex. Pan Przemysław podobnie jak jego zacna małżonka sprawował funkcję prezesa klubu tylko do połowy lat 50. XX wieku. Kto po nim przejął schedę prezesowską o tym się nigdy, ani publicznie, ani też w kuluarach klubowych nie wspominało.

Pan Przemysław Jeziorowski był osobą średniego wzrostu, przynajmniej w porównaniu do mojej 188 centymetrowej postury. Swą postawą przypominał raczej jowialnego pełnej kultury i inteligencji oraz elokwencji dyplomatę, niż typowego jak na tamte czasy działacza sportowego. Już wówczas dysponował glejtem dyplomowanego sędziego o statusie międzynarodowym. W tym miejscu pragnę podkreślić, że w Sosnowcu takim niezwykłym sędziowskim dyplomem mógł się wówczas poszczycić tylko pan Przemysław, a w Polsce taki status posiadało wtedy zaledwie tylko kilka osób. Ilekroć tylko miałem okazję z nim zamienić choćby tylko kilka zdań to zawsze sprawiał wrażenie człowieka niezwykle życzliwego. Jako człowiek nad wyraz uwielbiający lekką atletykę, jego jedynym ukochanym dzieckiem w tym klubie była więc w zasadzie tylko ta sekcja, której zresztą poświęcał się bez  reszty, a inne raczej tylko tolerował. Był człowiekiem wielkiej sportowej innowacji. Już więc w 1946 roku zorganizował w Sosnowcu wielką imprezę lekkoatletyczną na stadionie sportowym KS „Włókniarz” przy Alejach J. Mireckiego. Znakomitą ozdobą tego mitingu była znana w całym świecie wybitna polska sportsmenka, Stasia Walasiewicz, która na to spotkanie przybyła do Polski aż z USA. Biegła wtedy na 100 metrów po żwirowej jeszcze wówczas bieżni, która była usytuowana wzdłuż stadionu  KS „Włókniarz” od strony dzisiejszej ulicy Józefa Piłsudskiego i jak zwykle zajęła pierwsze miejsce. Mój przyjaciel, lekkoatleta i piłkarz ręczny z KS. „Włókniarz” – Zdzisiu Wójcik – wspominał wiele lat temu, że brakowało jeszcze wtedy dostosowanego do zawodów lekkoatletycznych typowego jak obecnie startera. Prowadzący więc biegi  sędzia, w tym konkretnym jednak przypadku bieg krótki na 100 m, posługiwał się więc  normalnym  wojskowym pistoletem, typu „TT”, popularnie określanym, jako „tetetka”. A naczelnym sędzią tego meczu był oczywiście nie kto inny jak właśnie pan Przemysław Jeziorowski. W tym czasie Stasia Walasiewicz miała już za sobą około 40 lat ziemskiego życia.

U Państwa Jeziorowskich bywałem w pierwszych latach 50. XX wieku przynajmniej kilka razy, gdy jeszcze wówczas mieszkali w blokach dietlowskich, chyba na pierwszym piętrze, przy dzisiejszej ulicy 3 Maja  i zawsze te pobyty wspominam z ogromnym sentymentem. Przypominam sobie jak pani Jeziorowska jako jeszcze młodziutka osoba, z ogromną troską opiekowała się wtedy dwoma malutkimi córeczkami. 

image005[Zdjęcie nr 2 z 2009 roku. Za PRL ulica Czerwonego Zagłębia, obecnie ulica 3 Maja. Ciągnący się segmentowiec to dawne dietlowskie osiedle mieszkaniowe. W jednym z segmentów tej budowli w pierwszych latach 50. XX w. mieszkali państwo Jeziorowscy. Bywałem wówczas w ich mieszkaniu wielokrotnie. O ile mnie pamięć nie myli, to goszczono mnie wtedy w izbie określanej jako pokój gościnny, która się mieściła na pierwszym piętrze, a okna z tego pokoju wychodziły na widoczną obecnie nasyconą kolorami ulicę 3 Maja.]

Ostatni raz widziałem pana Przemysława na turnieju lekkoatletycznym ogólnopolskim, na stadionie AKS w Chorzowie. W turnieju tym startował też mój syn, Adam Maszczyk, który jako lekkoatleta z AZS AWF w Katowicach rzucał wówczas oszczepem. Było to gdzieś w latach 80. XX wieku. Już wtedy, o ile mnie pamięć nie zawodzi, to podobno pan Przemysław przekroczył już 80. lat. Jak na ten zaawansowany w życiu każdego człowieka wiek, prezentował się jednak doskonale i to zarówno pod względem fizycznym jak i sprawnością umysłową. Stał kilkanaście metrów dalej na trybunach w towarzystwie kilkoro nieznanych mi jednak osób. Po wielu latach niewidzenia się, poznał mnie jednak doskonale i natychmiast jak to bywało też dawniej z szerokim uśmiechem podszedł do mnie. Był ogromnie tym spotkaniem wzruszony, to się wyczuwało, i jak zwykle też niezwykle serdeczny. W trakcie wymiany sentymentalnych wspomnień, gdy tylko dowiedział się, że mój syn – Adaś – studiuje w Akademii Wychowania Fizycznego w Katowicach, to natychmiast, bez zastanowienia zaproponował mi jak zwykle życzliwie, udostępnienie szczegółowych notatek o charakterze monografii o Klubie Sportowym „Włókniarz” w Sosnowcu, które ułatwiłyby mojemu synowi napisanie pracy magisterskiej. Jednak już wtedy Adam był zaawansowany w opracowaniu tematu magisterskiego ale o innej treści. Wspominał również, że posiada jeszcze kilka podobnych udokumentowanych rodzynek o sosnowieckich i zagłębiowskich organizacjach sportowych. Dzisiaj ogromnie tego żałuję, że nie podjąłem wtedy podanej mi życzliwie pałeczki sportowo – wspomnieniowej. No cóż! Możliwe, że przysłowie – „mądry Polak po szkodzie” – w tym przypadku jest całkowicie uzasadnione. Podobno pan Przemysław zmarł dopiero w wieku około 90. lat. Możliwe, że w jego rodzinie jednak zachowały się te cudowne sportowe wspomnienia? Któż to wie

Strony: 1 2 3 4 5 6 7

Bear