Janusz Maszczyk: Gdzie sportowcy z tamtych lat? Część 1.

175W ciągu ostatnich co najmniej kilkudziesięciu lat na temat powojennych wyczynowych sportowców z Sosnowca – koszykarzy, siatkarzy, piłkarzy ręcznych i lekkoatletów –  w publicznych przekazach nie pojawiły się już prawie żadne informacje. Co jest jednak ciekawe?… O ile ten temat już ktoś w końcu podjął, to była nim wyłącznie osoba w ogóle niezwiązana z profesjonalnym sportem wyczynowym, bądź historyk z tylnego fotela tej profesji, czy celebryci, by zaistnieć w przestrzeni publicystycznej. Autor jako były wyczynowy sportowiec z tamtych odległych lat, postara się więc tę tematykę znacznie przybliżyć, nie tylko oczami profesjonalisty, ale z ludzkiego też punktu widzenia. Jestem bowiem kierownictwu KS „Włókniarz” i trenerom z tego klubu oraz też zawodniczkom i zawodnikom, dzisiaj zupełnie już w Sosnowcu zapomnianym, jednak coś za swego życia jeszcze winien. Przede wszystkim dogłębną wdzięczność za spędzone w ich towarzystwie najpiękniejsze sentymentalne i romantyczne młodzieńcze lata.

[Zdjęcie powyżej – Obecna ulica Stefana Żeromskiego. Źródło: Sosnowiec Archiwum].

Do Klubu Sportowego „Włókniarz” ostatecznie i już na dobre, dotarłem gdzieś około 1953 roku i to na co najmniej kilka lat. Chociaż jako prawnie niezrzeszony z tą organizacją sportową, bywałem tam już jako licealista ze „Staszica” znacznie wcześniej i to nawet wielokrotnie. Funkcjonowała bowiem już po 1945 roku pomiędzy Klubem Sportowym „Włókniarz”, a licealistami i absolwentami ze „Staszica” niewidzialna nić porozumienia i wzajemnej też sympatii, która później przerodziła się w obopólną potrzebę takiej współzależności, że sami uczniowie, niezachęcani nawet przez nauczyciela z wychowania fizycznego, licznie garnęli się do tego klubu sportowego i tworzyli w nim przez długi okres czasu trzon profesjonalnych sportowców. Możliwe, że to początkowe obopólne powiązanie, niewidzialnymi jednak nićmi pajęczyny, a później promieniujący uczniowski sentyment, brał się z przyczyn czysto prozaicznych. Wynikał bowiem z bliskiego obok siebie położenia tych dwóch instytucji i to niemal na wyciągnięcie przyjacielskiej ręki. Wszak zarówno liceum jak i sekretariat klubu sportowego mieściły się wtedy dosłownie przy tej samej króciutkiej  i niezwykle też jeszcze wówczas urokliwej uliczce – Stefana Żeromskiego. Członkami tego klubu na przestrzeni lat 40. i 50 XX w. było więc co najmniej kilkudziesięciu licealistów i absolwentów ze „Staszica”, którzy nie wiem z jakiej przyczyny, ale w opublikowanych wspomnieniach w latach 1969 i 1984, zwanych „Księgami Pamiątkowymi” z liceum „Staszica”, zostali w tych wydaniach całkowicie pominięci. Poza tylko dwoma absolwentami: Jurkiem Winnickim i Andrzejem Wesołym, których osiągnięcia sportowe też jednak na kartach tych wspomnień potraktowano marginalnie. W moim przypadku dobrym duchem inspirującym do podjęcia ostatecznej decyzji by podjąć treningi w KS „Włókniarz” był starszy ode mnie wiekiem mój kolega, niezwykle zresztą przyjacielsko ustosunkowany, z tego samego też co i ja sosnowieckiego liceum „Staszica”, znakomity koszykarz, Jerzy Sprzączkowski (rocznik absolwencki 1952/1953) 1/. Propozycję występowania w barwach KS „Włókniarz” zaakceptowałem więc wtedy natychmiast i to bez zmrużenia oka, z wielką też satysfakcją i radością.

image002[Zdjęcie nr 1 z 2007 roku. Widoczne wszystkie górne pomieszczenia ponad parterem tej luksusowej budowli, to dawna siedziba  KS. „Włókniarz” w Sosnowcu].

Dzisiaj już trudno ocenić, czy owocem tej spełnionej przeze mnie propozycji było to, że od tej pory Jurek wielokrotnie już oczekiwał na mnie w godzinach rannych, na skrzyżowaniu uliczek: Nowopogońskiej z Racławicką, by później już wspólnie podążać na zajęcia szkolne do „Staszica”. Te przyjacielskie spotkania, po latach zawsze wspominam z ogromną nostalgią. Siedzibę kierownictwa Klubu Sportowego „Włókniarz” już z wieloma szczegółami opisałem w moim artykule: – „Tajemnicza budowla Dietlów”. Artykuł ten w pierwotnej wersji ukazał się już w sierpniu 2015 roku na portalu internetowym Klubu Zagłębiowskiego, którego redaktorką  jest pani Anna Urgacz – Szczęsna. Jednak w wyniku pozyskania całkiem nowych informacji we wrześniu 2015 roku artykuł ten został ponownie opublikowany pod tym samym tytułem, jednak już tylko na mojej stronie  internetowej – www.wobiektywie2008.republika.pl2/. Obecnie więc, w tym artykule, tylko w telegraficznym skrócie przypomnę najistotniejsze szczegóły związane z siedzibą sekretariatu KS „Włókniarz”.

W tym pięknym niczym pałac budynku, pośród ekskluzywnych salonów i królewskiej łazienki, sam sekretariat klubowy mieścił się tuż, tuż obok, jednak w odrębnych pomieszczeniach, nie tak majestatycznych jak te wymienione. Do bezpośredniej dyspozycji klubowej zarezerwowano bowiem zaledwie tylko dwie prawie identyczne powierzchniowo izby. Co nie znaczy, że pozostałe królewskie pomieszczenia oddano w użytkowanie komu innemu. Wręcz odwrotnie stanowiły też integralną własność klubową, wiecznie jednak wiejące pustką i jakby brakiem intelektualnym też zainteresowania, o sportowych inklinacjach nie wspominam, gdyż zawodnicy z tego klubu bywali tam raczej rzadko. Większe ich grupy pojawiały się tylko z okazji corocznych zebrań sprawozdawczych, czy z innych jeszcze wyjątkowych okazji. W jednej więc izbie wykonywał swą pracę tylko dwuosobowy sekretariat, a w kolejnej przejściowej izbie, był już tylko magazyn na sprzęt sportowy.

Kierowniczką sekretariatu klubu była wtedy pani Jezierowska (imię?), notabene małżonka ówczesnego prezesa KS „Włókniarz”, pana Przemysława Jeziorowskiego. Kobieta niezwykle miła i przyjaźnie ustosunkowana do każdego sportowca. Osoba niezwykle kulturalna, inteligentna, o niezwykłej też dobroci i wrażliwości społecznej, doskonale znana też mojej mamie, Stefani Maszczyk, która tej pani podobną wystawiła złotą laurkę jak i autor tego artykułu. Pomocą tej pani w sekretariacie początkowo służyła, jakaś nieznana mi wtedy niewiasta.

Już w połowie lat 50. XX wieku sekretariat był tylko jednoosobowy i mieścił się wówczas na samej górze tego urokliwego budynku, w malutkim usytuowanym tam pokoiku. To malutkie zawieszone niemal pod sufitem pomieszczenie kiedyś przez wiele, wiele lat, ponoć tylko służyło zapraszanej przez państwo Dietlów orkiestrze na organizowane w salonach z pełną pompą hrabiowskie bale. Docierało się do niego z jednego z rozległych urokliwych salonów, po dodatkowym jeszcze pokonaniu kilkudziesięciu pięknie wypolerowanych drewnianych schodach. Ten zawieszony na górze stosunkowo długi i wąski pokoik był wkomponowany w ciągnący się łukowato drewniany balkonik od strony głównej bryły pałacu i ulicy Stefana Żeromskiego. Całość tych pnących się majestatycznie schodów i drewnianej lśniącej poręczy, podobnie jak i zawieszonego zręcznie pod sufitem balkoniku, wykonane były z tego samego mahoniowego gatunku drewna. Nie mogłem tego zjawiska absolutnie nigdy pojąć, ale w tych przestronnych wręcz hrabiowskich  pomieszczeniach, gdzie osoba ich nieznająca mogła się nawet zagubić, jedyną dosłownie sekretarką już od połowy lat 50. XX wieku była moja koleżanka klubowa, znakomita zresztą lekkoatletka, pani W. M. A tak, to te wszystkie hrabiowskie pomieszczenia usytuowane na górnych piętrach, a przyznane od tak sobie klubowi „Włókniarz”, całymi miesiącami wionęły przeraźliwą i krzyczącą pustką, wołającą o rozsądek do nieba, poza chyba tylko sporadycznie dzwoniącym telefonem o numerze: 629-47 i szeptanymi doń informacjami mojej koleżanki klubowej.

Strony: 1 2 3 4 5 6 7

Bear