Janusz Maszczyk: Dzieje pogońskiego kasyna

Ta nietypowa i jedyna na Pogoni, a nawet i w Sosnowcu klubo – herbaciarnia ze względu na nowatorskie rozwiązania jak i na odległe już lata międzywojenne, określana była jako „Kasyno Rurkowni Huldschinsky’ego”. Pośród poznanych mi osób na jej temat oprócz pełnego zachwytu konkretnych faktów krążyły też jednak przeróżne półprawdy i mity, które nawet i dzisiaj są nadal powielane. Co więc aż takiego ciekawego kryła w swych luksusowych wnętrzach ta malutka w zasadzie przecież willowa budowla skoro jej wspomnienia przetrwały aż przez minione dziesiątki lat i nadal budzą kontrowersje wśród mieszkańców z sosnowieckiej dzielnicy Pogoń?…

Położona na Pogoni, przy uliczce Nowopogońskiej fabryka w okresie II Rzeczypospolitej Polski urzędowo nosząca wtedy nazwę jako Towarzystwo Sosnowieckich Fabryk Rur i Żelaza Spółka Akcyjna przez jednych w tym okresie czasu była popularnie określana jako „Huta Huldschink’ego”, lub po prostu „Rurkownią Huldschinsky’ego”, natomiast już przez mieszkańców z Urzędniczego Osiedla Mieszkaniowego przy Placu Tadeusza Kościuszki, od zawsze jak tylko pamiętam, jako „Rurkownia Huldczyńskiego” .1/. Autor w dalszej więc części tego artykułu, jako rodowity mieszkaniec z tego właśnie Urzędniczego Osiedla, tą ostatnią wymienioną nazwą będzie się więc tylko posługiwał.

[Rysunek autora – Janusza Maszczyka. Po lewej ciągnące się dawne zabudowania fabryczne „Rurkowni Huldczyńskiego”, a po prawej stronie już poza ozdobnym parkanem w gąszczu drzew niewidoczny budynek dyrekcji z tej huty. Rysunek prezentuje ten fragment ulicy Nowopogońskiej i zabudowań jaki był jeszcze w późnym okresie zaborów Rosji carskiej.]

Urzędnicze Osiedle Mieszkaniowe przy Placu Tadeusza Kościuszki o czym wielu współczesnych mieszkańców z Sosnowca możliwe, że nie wie, w swej centralnej i reprezentacyjnej części składało się jednak wtedy z dwóch zupełnie odrębnych od siebie zabudowań. Pierwsze osiedle niewątpliwie największe pod względem stojących pojedynczo budynków, podobnie jak i liczby lokatorów i ich rodzin oraz zajmowanej powierzchni gruntowej, składało się z trzech podobnych, wręcz nawet bliźniaczo podobnych, trzykondygnacyjnych budynków typu koszarowego. Według autora niezbyt jednak ciekawych pod względem zabudowy architektonicznej. W 2013 roku, gdy treść tego artykułu już wystukiwałem na klawiszach mojego komputera, były to wówczas budynki o numerach: 11, 13 i 15 (oznaczenie od strony Nowego Sielca).

[Zestaw zdjęć z Placu Tadeusza Kościuszki w aranżacji pana Henryka Dormana]

[Rysunek autora Urzędniczego Osiedla Mieszkaniowego, zabudowy koszarowej. Utrwalony z zawieszonego mostu ponad rzeką Czarną Przemszą od strony Nowego Sielca. Od lewej budynki o numerach: 11, 13 i 15. Całkiem w tyle budynek typu willowego o spadzistym dachu to Kasyno.]

[Te same zabudowania dawnego jeszcze Urzędniczego Osiedla Mieszkaniowego typu koszarowego, tylko utrwalone przez autora od strony Placu Tadeusza Kościuszki. Natomiast pocztówki są już własnością pana Pawła Ptak.]

Do drugiego osiedla przy Placu Tadeusza Kościuszki też urzędniczego, jednak już tylko przeznaczonego dla kadry dyrektorsko – kierowniczej zaliczano jeden już tylko stojący budynek i bogatą w wystrój infrastrukturę podwórkową. To drugie jednobudynkowe osiedle charakteryzowało się już znacznie ciekawszym rozwiązaniem architektonicznym, mniejszą liczbą lokatorów i ich rodzin i wprost luksusowym wyposażeniem oraz różnorodnością wnętrz. W tym bowiem dwukondygnacyjnym wprost luksusowym budynku (dzisiaj budynek nr 9), centralnie ogrzewanym, ze spadzistym dachówkowym dachem, już tylko jedna rodzina dysponowała wieloizbowym mieszkaniem (z łazienką i ubikacją oraz pomieszczeniem dla pokojówki) i to na dwóch kondygnacjach + stryszek. Takie wieloizbowe, dwupiętrowe przydziały w tym budynku otrzymywali jednak tylko nieliczni lokatorzy i to tylko w przedziale czasowym od zaborów Rosji carskiej do okupacji niemieckiej.

[Źródło: www.fotopolska.eu. Po prawej stronie fragment drugiego powyżej opisywanego osiedla.]

[Powyżej po lewej stronie zdjęcie autora z 2007 roku. Ten sam budynek urzędniczy co wyżej tylko utrwalony od strony dawnej ulicy 3 Maja. Powyżej pocztówka po prawej stronie – własność pana Pawła Ptak. Plac Tadeusza Kościuszki i fragmenty dwóch Urzędniczych Osiedli Mieszkaniowych.]

Do Osiedla Urzędniczego Mieszkaniowego niektórzy mieszkańcy zaliczali też jeszcze jeden budynek, który jednak stał wtedy, podobnie jak do późnych lat 80. XX wieku, jednak już nie przy samym Placu Tadeusza Kościuszki, ale znacznie dalej w kierunku centrum Sosnowca, przy ulicy 3 Maja, później ulicy zwanej jako Czerwonego Zagłębia. Ten budynek też był zresztą niezwykle ekskluzywnie wyposażony jak ten samodzielnie stojący przy Placu Tadeusza Kościuszki. Z uwagi jednak na jego wyodrębnioną lokalizację nigdy nie był przez mieszkańców zaliczany do typowego naszego osiedla. Traktowany był bowiem przez zdecydowaną większość mieszkańców jako zupełnie odrębna jednostka budowlana, absolutnie nigdy i niczym niezwiązana z samym terenem Placu Tadeusza Kościuszki.

[Zdjęcie z 2009 roku. Urzędniczy budynek (w 2013 roku o numerze 5) „Rurkowni Huldczyńskiego” ale stojący już przy dawnej ulicy 3 Maja, później Czerwonego Zagłębia.]

****

[Zdjęcie autora z 2007 roku. Po prawej stronie willowy budynek o skośnym dachu to dawne Kasyno.]

[Zdjęcie autora z 2014 roku. Kasyno utrwalone od strony uliczki Nowopogońskiej spod wiaduktu Kolei Warszawsko – Wiedeńskiej.]

Osiedle mieszkalne pierwsze – trzybudynkowe, podobnie zresztą jak i to drugie – jednobudynkowe, było już od czasów zaborów Rosji carskiej do 1945 roku,szczelnie ze wszystkich stron ogrodzone i również całodobowo dozorowane. Jednak – jak to wielu mieszkańców z Placu Tadeusza Kościuszki przez lata określało – kryło też ponoć na swym północnym krańcu osiedlowym jakąś tajemniczą willową budowlę. A była nią przez dziesiątki lat klubo – herbaciarnia o nazwie Kasyno. Tak, po prostu Kasyno, i to absolutnie nie oficerskie i nie przedszkole – jak to niektórzy jeszcze dzisiaj tę półprawdę powielają. Przez dziesiątki lat najkrótsza droga do tego nietuzinkowego osiedlowego zabudowania willowego wiodła od strony wiaduktu Kolei Warszawsko – Wiedeńskiej, zawieszonego nad stykami uliczek Nowopogońskiej z Placem Tadeusza Kościuszki. Ale zanim do Kasyna Drogi Czytelniku wreszcie od tej strony dotarłeś to najpierw zmuszony byłeś pokonać metalową fikuśną furteczkę, wplecioną w piękny majestatyczny i długi oraz niezwykle ozdobny parkan, jaki ogradzał fragment tego osiedla od ciągnącej się obok jednej z odnóg uliczki z Placu Tadeusza Kościuszki. Już sam niezwykle ozdobny parkan budził swym majestatycznym wystrojem nie do ukrycia podziw. Zalegał też na stosunkowo dużym odcinku. Fragmencik tego parkanu jest widoczny na poniższym starym już zdjęciu .

[Źródło: pan Paweł Ptak. Na zdjęciu Plac Tadeusza Kościuszki. Poza pomnikiem Tadeusza Kościuszki widoczny malutki fragmencik ozdobnego parkanu jaki się ciągnął od stojącego tam budynku aż do samego Kasyna. Po prawej stronie budynek – obecnie o numerze 13, a po lewej widoczny fragmencik budynku nr 11.]

A zaczynał się od strony północnej, niemal od samego mostku drewnianego łączącego dwa przeciwległe brzegi rzeki Czarnej Przemszy, a kończył się od strony południowej przyklejony niemal aż do elewacji dzisiejszego budynku nr 13. Przy czym, jego fragmencik ciągnący się od metalowej furteczki w stronę Czarnej Przemszy oraz mostku drewnianego i Alejki i uliczki Gampera, w swym wystroju architektonicznym był troszeczkę inny, powiedziałbym nawet mniej strojny i dostojny, niż fragment wiodący w kierunku przeciwnym, czyli w stronę centralnej części Placu Tadeusza Kościuszki. Całość jednak świadczyła o nietuzinkowym wystroju i zabezpieczeniu tej części osiedla oraz oczywiście dodawała też wyjątkowej barwy, uroku i splendoru samemu też reprezentacyjnemu miejskiemu Placowi Tadeusza Kościuszki. Ten ozdobny i zabytkowy parkan, podobnie zresztą jak i większość dawnej infrastruktury z tego placu do naszych czasów już jednak nie przetrwały. W zdecydowanej większości zostały bowiem już unicestwione w latach 60. i 70. XX w. Przy czym skala bezmyślnych wyburzeń i dokonanych byle jakich przeróbek jest tak paraliżująco ogromna, że obecnie nie sposób w formie króciutkiego artykułu ich wszystkich na nowo przywołać w szczegółach.

W tym samym okresie czasu dokonano też całkowitego unicestwienia wnętrz zabytkowego willowego Kasyna. Autor postara się jednak w dalszej części tego artykułu przywrócić przynajmniej takie wątki historycznych wspomnień, które pozwolą czytelnikowi odtworzyć sobie to co było niezwykle charakterystyczne i wiązało się bezpośrednio z tą przecież kiedyś nietuzinkową klubo – herbaciarnią, określaną jako Kasyno, a po 1945 roku już tylko jako Świetlicą Zakładową Huty Sosnowiec.

[Zdjęcie autora z 2009 roku. Od północnej strony końcowe fragmenty dawnego długiego i wijącego się jak pyton podwórka Urzędniczego Osiedla Mieszkaniowego, typu koszarowego. Z tamtych odległych lat, zarówno same zabytkowe zabudowania jak i swoisty klimat samego podwórka do dzisiaj już jednak w pierwotnej formie nie przetrwały. W głębi, po prawej ze spadzistym dachem i żółtawą elewacją – to dawna klubo – herbaciarnia. Po prostu Kasyno a po 1945 roku „Świetlica”. Całkiem po lewej stronie trzykondygnacyjny odrapany już z tynku budynek nr 15, to dawny jeszcze urzędniczy budynek mieszkalny. Widoczna po prawej stronie już poza rzeką Czarną Przemszą wieża ciśnień, to już nowa budowla wzniesiona w latach 70. XX w. W tym samym czasie zburzono jednak zabytkową wieżę ciśnień wykonaną w całości z metalu, która stała tam już od XIX wieku. Swym specyficznym kielichowym wystrojem była prawdziwą jedyną tego typu perełką architektoniczną w Sosnowcu.] 

****

     Furteczka metalowa wiodąca do Kasyna, o której wyżej już wspominałem, a którą pokonywałem niezliczone razy, była w latach carskich i międzywojennych oraz w czasach okupacji niemieckiej jak jeszcze przez kilka miesięcy po 1945 roku zawsze regularnie i na głucho zamykana pomiędzy godziną wieczorną 22,00, a 6,00 z samego już rana. Jak pamiętam to od czasów międzywojennych zawsze przez tego samego wieloletniego podwórkowego stróża, pana Żelaznego (imię?), znanego zresztą doskonale wszystkim mieszkańcom z Placu Tadeusza Kościuszki. Pan Żelazny w tym okresie czasu pełnił też służbę w kotłowni Kasyna jako palacz, gdyż obiekt ten był centralnie nie tylko ogrzewany, ale dostarczał też ciepłą wodę do tego willowego zabudowania.

Gdy furteczka już była na głucho zamknięta, to do Kasyna można się było dostać tylko poprzez główną bramę, zresztą położoną przy Placu Tadeusza Kościuszki, obok budynku, w którym wtedy mieszkała nasza rodzina. Oznaczonego wtedy numerem 2, obecnie jest to już budynek nr 11. Chociaż i ta niezwykle ciężka żelazna i skrzypiąca przy otwieraniu i zamykaniu dwuskrzydłowa brama, też artystycznie wykonana, była również w tych samych dosłownie godzinach zamykana na klucz, ale z kolei już przez innego podwórkowego stróża. W przeciwieństwie jednak do opisywanej furteczki całkowicie zamarłej od nocnej pory aż do świtu, tę z kolei pozornie na głucho zamkniętą bramę, można już jednak było stosunkowo łatwo pokonać. Wystarczyło bowiem tylko sięgnąć do wiszącego na jednej ze ścian budynku drucianego uchwytu, by poprzez zawieszoną linkę uruchomić ręczny dzwonek jaki przez dziesiątki lat był zawieszony w pobliżu ceglastej stróżówki, która już jednak stała kilkanaście metrów dalej na wprost bramy, ale na samym już podwórku. Na charakterystyczny więc odgłos każdego dzwonka natychmiast u bramy pojawiał się dostojny i wiecznie czujny pan Piątek (imię?) – stróż tej z kolei części podwórka. Wyjątkowo miły i zacny człowiek oraz niezwykle też sympatyczny, zresztą znajomy naszej rodziny. Ten Pan czuwał bowiem przez całe dziesiątki lat, w stojącej na podwórku ceglastej – romantycznej stróżówce. Jak pamiętam, to na odgłos każdego ręcznego dzwonka zawsze energicznie reagował i natychmiast otwierał bramę dla spóźnialskich lokatorów i nieoczekiwanych obcych przybyszy. Oczywiście po uprzednim zainkasowaniu w delikatnie podsuniętą dłoń drobnej groszowej, wręcz symbolicznej jednak zapłaty. Jako z wieloletnim doświadczeniem fachman w swojej dozorczej branży, zwany był wtedy przez mieszkańców z całym szacunkiem – „stróżem podwórkowym”. Człowiek wielkiego taktu, solidności i skrupulatności w zakresie dozorczego fachu. Każdego bowiem nieznanego mu gościa nie tylko dostojnie i z wyszukanymi manierami witał, ale z całą też sympatią, i wyjątkową czujnością odprowadzał jednak aż do samych drzwi zaanonsowanego uprzednio mieszkania. Panu Piątkowi nasza rodzina w okresie okupacji niemieckiej zawdzięczała wiele, a nawet bardzo wiele. To chyba dzięki jego polskiemu sercu i nie gadatliwości, nie trafiliśmy bowiem do obozu koncentracyjnego, a może i na niemiecki wisielczy stryczek. Na pewno bowiem, nie umknęło to jego wiecznie czujnym oczom, że nasza mama w mieszkaniu prowadzi nielegalną, konspiracyjną i tajną naukę polskich dzieci. A to w czasach, gdy Gestapo i ich konfidenccy szpicle gorliwie zerkali na konspirujących polskich patriotów było niezwykle cenne i zasługuje na wielkie uznanie. To jemu bowiem też zawdzięczamy ostrzeżenie, że nasz od lat niby polski sąsiad, z naszego zresztą nawet piętra, pan P. (imię?), który nagle po wrześniu 1939 roku zmienił końcówkę swego nazwiska z „c” na „tz” i podpisał też listę narodowości niemieckiej – „Volkslistę” – coś podejrzliwie wietrzył, że nasza rodzina bierze udział w działalności antyniemieckiej. Ten niby polski sąsiad, by mieć koronnego świadka swych niecnych podejrzeń, pewnego dnia przyprowadził więc nawet pana Piątka pod same drzwi naszego mieszkania, by mu udowodnić, że z naszej kuchennej izby dochodzą charakterystyczne odgłosy jakie ponoć towarzyszą maszynie drukarskiej. A za taki tylko donos do Gestapo, to już wówczas trafiało się przynajmniej tylko na skomplikowane i dociekliwe przesłuchanie, które w przypadku działalności konspiracyjnej naszej mamy, mogło się jednak dla całej naszej rodziny zakończyć wyjątkowo fatalnie, wręcz nawet tragicznie. Ujawnienie tego faktu pozwoliło więc ojcu, z zachowaniem absolutnej dyskrecji skąd pozyskał tę insynuację, poprosić do mieszkania tego węszącego Pana, by mu naocznie udokumentować, że te tajemnicze szmery, to nie praca ukrytego konspiracyjnego powielacza, ale tylko kapiąca woda z nieszczelnego kranu wydaje takie dziwne rytmiczne dźwięki gdy spada do nisko zamontowanego żeliwnego zlewozmywaka. Pan P. – całą gębą Volksdeutsch w czasie okupacji niemieckiej, prawdopodobnie by zatrzeć po sobie swą kolaboracyjną przeszłość, natychmiast po styczniu 1945 roku wyprowadził się jednak z Placu Tadeusza Kościuszki i osiadł gdzieś w innej dzielnicy Sosnowca. Jak pamiętam to uchodził później w Sosnowcu za porządnego i oddanego naszej Ojczyźnie całym swym sercem i duszą Polaka. Więc jak to w życiu najczęściej bywa zarówno jemu, jak i jego rodzinie w sferze materialnej powodziło się za PRL nawet znacznie lepiej niż naszej rodzinie, wiecznie bowiem chorej na niepodległą, wolną i suwerenną Polskę – Ojczyznę naszą.

****

W 1999 roku starałem się pozyskać z fabrycznej administracji Huty im M. Buczka (dawna „Rurkownia Huldczyńskiego”, po 1945 r. Huta „Sosnowiec”) pewne dokumenty związane z budową tego osiedla. Możliwe, żei tym razem sięgnąłem jednak w historyczną przeszłość zbyt późno, gdyż wszyscy znani mi dorośli mieszkańcy z tego osiedla jak i z mojej rodziny już wtedy odeszli z tego świata. No cóż! Za błędy młodości, za brak dociekania, kiedy mogłem pozyskać jak z rogu obfitości całą masę cennych ciekawostek, teraz trzeba było zapłacić taką oto cenę. Trafiłem jak się mi to początkowo jednak wydawało na wyjątkowo wprost sprzyjającą okazję, gdyż jednym ze znaczących pracowników tego działu jak się okazało był mój dawny bliski sąsiad z Placu Tadeusza Kościuszki, i to jeszcze z tego samego nawet dosłownie budynku, i pietra oraz przestronnego entre, gdzie mieszkaliśmy obok siebie przez wiele, wiele ładnych lat po 1945 roku2/. Na początku spotkania uściskom i wspomnieniom nie było więc końca. W trakcie jednak już samej konkretnej rozmowy okazało się, że w archiwach dawnej „Rurkowni Huldczyńskiego” nie zachowały się już jednak żadne konkretne dokumenty, w których z precyzją kierownictwo fabryki odnotowywało kiedy sukcesywnie powstawały na tym wydzielonym Urzędniczym Osiedlu Mieszkaniowym poszczególne zabudowania, typu koszarowego. A przecież wiadomo, że ekipy budowniczych oddawały wtedy administracji fabrycznej budynki mieszkalne sukcesywnie, które przez osobników łaknących takich „luksusów” natychmiast, po otrzymaniu kluczy były zasiedlane.

Kiedy więc został wybudowany budynek, zwany później Kasynem?… Wszystkie gwiazdy na niebie, nie mówiąc już o logicznym toku rozumowania wskazują, że Kasyno osiedlowe zostało oddane do użytku, jako klubo – herbaciarnia w pierwszych latach już odrodzonej, wolnej i suwerennej Polski – II Rzeczypospolitej. Przynajmniej oddane zostało do użytku w takim stanie technicznym, że natychmiast zaczęło spełniać swą przewidzianą w statucie założycielskim misję użyteczności. Jak na owe czasy, gdy Polska dopiero co dźwigała się z kolan zaborczych, był to w tym rejonie Sosnowca, nietuzinkowy obiekt budowlany. Troszeczkę dla wielu jednak jakby tajemniczo usytuowany, o ciekawej jak na tamte lata architekturze i niebywałym też zakresie działania. Mimo woli więc podsycał i wzbudzał zainteresowanie oraz w wielu przypadkach rodził też mity i półprawdy, i to nie tylko wśród mieszkańców z biednej Pogoni (obecnie oznakowany jako Plac Kościuszki nr 17). Historia i misja jaką ten budynek na przestrzeni dziesiątków lat spełniał zrodziła takie niesamowite wśród mieszkańców Sosnowca legendy, że nawet obecnie wśród osób przyjezdnych i młodych osobników nie są więc one przekazywane zgodnie z prawdą obiektywną.

Z kolei u maluchów podwórkowych z tego osiedla, jeszcze w czasie okupacji niemieckiej, dziecięce wizje ciekawości budziły nie tylko niedostępne na co dzień same wnętrza tego ekskluzywnego Kasyna, ale również i przylegający doń pełen ukrytych tajemnic ogródek, który jak na ironię naszego dziecięcego losu był w zasadzie jednak dla nas prawie nigdy niedostępny, gdyż dodatkowo był jeszcze pilnowany przez stróża podwórkowego pana Żelaznego. Ten w gruncie rzeczy niewielki ogródek pełen palety różnorodnych kolorowych kwiatów, pachnących malin, jeżyn oraz wiśni i czereśni usytuowany był na tyłach Kasyna. Od strony północnej stykał się już niemal swym parkanem z zawieszonym tam mostkiem drewnianym ponad Czarną Przemszą. Ogródek, który był integralną własnością Kasyna wyjątkowo czarował i pobudzał naszą wyobraźnię szczególnie wiosną, gdy obsypywały go już wtedy kolorowe kwietniki i różnorodnie kwitnący drzewostan. Natomiast latem bywał pełen dziecięcego pożądania, gdyż na rozłożystych krzakach dojrzewały już słodkie jak miód jeżyny i maliny oraz kwaskowe porzeczki i agrest, a na drzewach pojawiały się też urokliwe kolorowe wiśnie i czereśnie. Klubo – herbaciarnia właśnie z tego ogródka, nie wiem dlaczego ale w mych oczach prezentowała się więc wtedy jako bajkowa niedostępna willa. Możliwe, że dlatego gdyż ozdobiona była do tego jeszcze spadzistym kafelkowym dachem w kolorze czerwonej wiśni, kolorową elewacją i wielkimi pełnymi dziecięcych tajemnic weneckim oknami. 

****

Kasyno zasadniczo powstało z przeznaczeniem dla wszystkich pracowników zatrudnionych w pobliskiej „Rurkowni Huldczyńskiego” i ich rodzin. Jednak tak na co dzień, to garnęły się doń wyłącznie tylko urzędnicze białe kołnierzyki i oczywiście ich najbliżsi z rodziny. Dotyczyło to szczególnie godzin południowych, co było zrozumiałe, gdyż wtedy ponoć serwowano – znakomite pańskie dania – urzędnikom z pobliskiej „Rurkowni” i zapraszanym tam na lśniące parkiety w wyjątkowych też sytuacjach ich rodzinom. Taki funkcjonował wówczas tok urzędniczej pracy w „Rurkowni Huldczyńskiego”. W porze bowiem południowej sjesty, ciszy i niemal powszechnego urzędniczego lenistwa, prawie dwie godziny były zawsze w dni robocze wolne od pracy. A fabrykant, by pracownik był jeszcze bardziej wydajny w swej pracy, przeznaczał je wtedy, ponoć ku zadowoleniu samych pracowników, na spokojne spożycie obiadu i ewentualną też pogawędkę, czy nawet poplotkowanie w doborowym towarzystwie. Oczywiście, że te dziwne humanistyczne przywileje dotyczyły tylko urzędników, gdyż robotnicy jak wspominał to zawsze z goryczą mój ojciec, w tym samym czasie „tyrali w fabryce od jednej do kolejnej zmiany, którą przeraźliwie obwieszczała syrena hutnicza”.

Kasyno oprócz wyżej wymienionej klasycznej restauracji fabrycznej, spełniło też jednak w godzinach późno popołudniowych rolę klubo – herbaciarni. Podobno nawet z bardzo szeroko pojętą formą społeczno – integracyjną, do jakiej tam wtedy dochodziło pomiędzy pracownikami z „Rurkowni Huldczyńskiego”. Bowiem w ekskluzywnych i ciepłych salonach tego willowego budynku istniała wtedy też możliwość nie tylko skorzystania z serwowanych pachnących ciasteczek i aromatycznej kawy, która ponoć ożywiała przygnębiające samopoczucie, ale ucięcia też pogaduszek z innymi bywalcami. Jednak prawdziwym aromatycznym specjałem w Kasynie, była ponoć nie kawa, ale serwowana znakomita i aromatyczna herbata. Niezmiernie wtedy popularna, określana nawet w legendach Kasyna, a później nawet w urzędniczych osiedlowych mieszkaniach i plotkarskim maglu usytuowanym obok klubo – herbaciarni oraz nawet na podwórkach – „jako boski herbaciany napój”.

Podobno podawana herbata w Kasynie dodawała każdemu delikwentowi taki wzrost cudownej siły i metaforycznych przemian w jego organizmie, że w mig stawiała na nogi nawet wyjątkowo rozklekotanych, czy ponurych osobników. Jej filozofia parzenia sprowadzała się jednak ponoć do trzech podstawowych zasad. Odpowiedniego dobrania znakomitej porcji herbaty, później wlania dobrej i świeżej wody oraz równoczesnego zastosowania odpowiedniej temperatury jej parzenia. Przy czym samo już parzenie dokonywane było w bulgoczącym i buchającym parą tulskim samowarze. Według mojej mamy ponoć jeszcze za jej sentymentalnych i romantycznych lat w okresie II Rzeczypospolitej Polski można się było w Sosnowcu delektować aż kilkoma smakowymi rodzajami herbat, które uzależnione jednak były od stopnia fermentacji i naparu oraz koloru zakupionych ziół herbacianych.

Z kolei jak wspominał to jeszcze tęsknie za czasów PRL mój ojciec, gdy sklepy najczęściej świeciły już wtedy tylko pustymi pułkami z jedynym tylko rarytasowym rodzajem herbaty, to ponoć atutem tak parzonej w okresie międzywojennym herbaty była jej wyjątkowa smakowa różnorodność. Ta receptura była właśnie znana też naszej rodzinie. Chyba więc dlatego lśniący mosiądzem samowar, po 1945 roku już całkowicie wygaszony, stał jednak zawsze jako ciekawy eksponat na czołowym i honorowym miejscu w naszej izbie kuchennej.

Będąc przy wiodącym temacie warto chyba też wyjaśnić półprawdy jakie powielają współcześnie niektórzy sosnowieccy publicyści. Rozsiewają bowiem mit, jakoby to Sosnowiec, już w czasach zaborów Rosji carskiej, były kawiarnianym eldoradem. A to jest nieprawda! W Sosnowcu bowiem, podobnie jak i w innych miastach Królestwa Polskiego, tak jak i w Rosji carskiej, napojowym rarytasem w lokalach była przede wszystkim herbata. Kawa naturalna na tych terenach była jeszcze wtedy prawie nieznana i to przez wiele, wiele jeszcze dalszych lat. Zresztą klasycznych lokali typu kawiarnianego, gdzie można było w odpowiedniej półmrocznej i cichej atmosferze zakosztować tego znakomitego aromatu było wtedy mikroskopijnie niewiele. Na Pogoni popularne były bowiem wtedy nie kawiarnie ale tylko restauracje. W rzeczywistości spełniające jednak charakter pijackich knajp! Jedna była usytuowana na styku ulic: Czeladzkiej i Będzińskiej, a druga przy uliczce Nowopogońskiej (patrz poniżej przypisy, nr 1). Temat doskonale zresztą znany nie tylko mojej rodzinie, ale wszystkim tym, których korzenie rodzinne sięgają jeszcze tych stron XIX wieku.

****

     Nie zapominajmy też o tym, że w tamtych przedwojennych jeszcze latach zgodnie z ówczesną tradycją, prawdziwie wykwintną kuchnią mógł tylko zarządzać mężczyzna. Niezwykle mile widziani w tym zawodzie byli ponoć jednak szczególnie Francuzi. W Kasynie więc głównym kucharzem został niezwykle małomówny, ale z solidnym wynagrodzeniem i do tego jeszcze rodowity Francuz, sprowadzony ponoć nawet po protekcji – jak to wspominał ojciec – „z dalekiego i zaprzyjaźnionego z Polską kraju”. Podobno z początku miał kłopoty nie tylko z samą asymilacją, ale w rozmowie niemiłosiernie plątał się też jego język.

Zamawiane przez urzędników wielodaniowe obiady, pachnące francuskie ciasteczka i wyszukane torciki oraz przeróżnej jakości lody i inne jeszcze pachnące specjały oraz trunki, donosili już jednak do salonów specjalnie dobierani i odpowiednio wystrojeni kelnerzy. Oprócz wykwintnych dań, raczono też gości tradycyjnym polskim jadłem. Na ukwiecone stoliki trafiała więc też wtedy nieznana w innych regionach Polski zalewajka, czyli zupa z ziemniaków i kiszonego barszczu czerwonego z grzybami. Smakołyki z kuchni donosili na stoliki „wybrakowani” kelnerzy, którzy najczęściej dostojnie i majestatycznie schodzili z tymi daniami z górnego piętra po wypolerowanych szerokich i drewnianych schodach. Wielką ponoć sztuką w ich fachu było noszenie tych dań na wielkiej tacy, którą zręcznie trzymano na dłoni, na sztywnie wysuniętej przed siebie ręce.

Przy dużych jednak grupowych zamówieniach, wykwintne dania opuszczane były już z kuchennych górnych pomieszczeń na parter, specjalnie skonstruowaną tak zwaną kuchenną windą. Stąd dopiero były donoszone przez szarmanckich kelnerów na poszczególne ukwiecone stoliki usytuowane w przytulnych wielkich salonach. Winda uruchamiana była ręcznie korbowodowym urządzeniem, na który się pomalutku nawijała lub rozwijała stalowa linka. W dół, na parter sunęła prawie bezszelestnie po specjalnie do tego celu skonstruowanych prowadnicach. Stacją końcową na parterze tej niecodziennie kuchennej windy, często zresztą podziwianej przez bywalców kasyna, była w głównym holu zainstalowana na parterze, specjalnie dyskretnie ukryta malutka wnęka, z białymi drzwiczkami zamykanymi na ozdobny haczyk. Niektóre z tych ekskluzywnych klubo – herbacianych kuchennych urządzeń – jak pamiętam doskonale – to przetrwały jeszcze do końcowych lat 40. XX wieku.

****

Kasyno w okresie II Rzeczypospolitej Polski oferowało bywalcom jak na owe sentymentalne i romantyczne czasy wiele też wysublimowanych przekazów informatyczno – kulturowych i patriotycznych. Przede wszystkim wyposażone było w bogatą liczącą co najmniej kilka tysięcy woluminów bibliotekę i czytelnię aktualnej prasy, o czym więcej w dalszej części artykułu. Natomiast w dwóch pozostałych pomieszczeniach przeprowadzano też fachowe odczyty z dziedziny nie tylko polskiej kultury i geografii, ale słano też zgromadzonym klubowiczom patriotyczne przekazy zwłaszcza z historii polski. A w godzinach już przedwieczornych, dla osobników z zakodowaną kondycją intelektualnosportową organizowano dodatkowo jeszcze różne gry. Szczególnym zwłaszcza zainteresowaniem cieszył się wówczas bilard. Może jako ciekawostkę pozwolę sobie przekazać informację, że ten sprzęt bilardowy w pełnym komplecie: stół bilardowy wraz z kijami i kulami (kule zwane popularnie „bilami”) oraz grzybkiem, przetrwały do późnych lat 50. XX wieku i też cieszył się dużym zainteresowaniem zwłaszcza wśród młodzieży męskiej.

Powracając jednak do lat międzywojennych. Można też było porównać swe błyskotliwe i intelektualne umiejętności z drugim partnerem grając z nim przy stoliku w szachy i warcaby, czy nawet w domino. Natomiast w niedziele i dni świąteczne organizowano najczęściej grupowe majówkowe wycieczki krajoznawcze na łono przyrody i do pobliskich miast naszej Ojczyzny. Dewiza była jedna i prosta oraz niezwykle wychowawcza. Zwiedzanie pobliskich miejscowości zagłębiowskich, małopolskich, śląskich, a nawet kieleckich o jakże charakterystycznej w tamtych latach różnorodnej małomiasteczkowej architekturze nasiąkniętej jeszcze wtedy wielokulturowym i wielonarodowym folklorem, polskim, rosyjskim, niemieckim i żydowskim. Podziwiano też i pojono naszą duszę jakże bajkową polską przyrodą: kolorowymi łąkami, wśród nich tulącymi się do ziemi bielonymi strzechą krytymi chatami, pasmami ciągnących się pól przesiąkniętych śpiewem skowronków, klekotem boćków i lasami pełnymi ptactwa. Organizowano nawet dalekie podróże furmankami do Jury Krakowsko – Wieluńskiej i nieistniejącego już dzisiaj cudu europejskiej natury, czarującej piaszczystej krainy – Pustyni Błędowskiej. Jedynej takiej, do tego jeszcze pełnej uroków, tajemniczości i „fatomorganowych” zjawisk pustyni w Europie. Przede wszystkim nasycano jednak dusze i serca dumą narodową i wszystkim tym co już nam mogła zaoferować wolna, niepodległa i suwerenna Polska. To były bowiem dla Polaków takie radosne i pełne szczęścia lata, że nie dzielono wówczas Polski na małe i duże ojczyzny, czy prywatne podwórka, dzielnice, miasta, tylko scalano to wszystko co cudem po dziesiątkach lat uratowano i znowu powróciło na Ojczyzny łono.

Organizowano też w sobotnie popołudnia– jak to wtedy tę porę dnia określano – bale taneczne dla pracowników fabrycznych wraz z ich zacnymi małżonkami oraz przeróżne loterie fantowe, często też przeznaczane na cele dobroczynne. Huczne i strojne zabawy w zasadzie jednak najczęściej organizowano w karnawale. Wtedy to bardzo popularne stały się też bale maskowe, zresztą zapoczątkowane już na ziemiach polskich w XVIII wieku. Organizowano też różne inne rozrywki. Deklamowano więc poezje znanych polskich wieszczów oraz przytaczano też ciekawsze wątki i epizody ze znanych historycznych utworów naszych wybitnych pisarzy, głośno czytano rozprawy i prowadzono też dysputy polityczne. W końcu po prostu przy stolikach zwyczajnie plotkowano. Popularyzowano też pieśni patriotyczne i ludowe oraz muzykowano i to w szerokiej formie. Głównie jednak popularyzowano grę na skrzypcach, akordeonie i fortepianie. Przypominam sobie, że według przekazów rodzinnych bardzo popularne w Noc Świętojańską było też tradycyjne puszczanie ukwieconych i oświetlonych świeczką wianków na toczącej swe wody zaledwie kilka kroków obok Kasyna rzece Czarnej Przemszy. Rzece, która jeszcze wtedy nie była uregulowana, ale za to była pełna życia biologicznego. W tych ostatnich tradycyjnych wręcz pokoleniowych polskich uroczystościach brali już udział wszyscy dosłownie mieszkańcy z tego osiedla. Szczególnym zainteresowaniem, co było widoczne, cieszyły się jednak z tego dzieci. Po prostu wszystkie dzieci! Niezależnie od pochodzenia społecznego i narodowego, czy wykształcenia.

****

Nie znam zasadniczej przyczyny ale według przekazów rodzinnych wysublimowany nastrój tej klubo – herbaciarni kasynowej raczej jednak peszył rodziny robotnicze, niż zachęcał je do częstego odwiedzania, a głównie przyciągał natomiast rodziny urzędnicze. To było po prostu – jak mawiał mój ojciec – widoczne w fabryce dla wszystkich nawet gołym okiem. Chociaż bywanie tam niektórych robotników z czasem mogło przecież rodzić bliższe znajomości z urzędnikami i w konsekwencji przybierać w fabryce cechy nobilitacyjne tych osobników. Z logicznego nawet punktu widzenia powinni więc być raczej zachęceni do częstszego odwiedzania tej klubo – herbaciarni i nawiązywania koleżeńskich stosunków z urzędnikami. Jednak na co dzień to integracyjne zagadnienie wyglądało zupełnie inaczej. Z tym zjawiskiem wiele osób, w tym i moja rodzina, a szczególnie ojciec będący wtedy urzędnikiem w „Rurkowni Huldczyńskiego”, nie mogła się nigdy absolutnie pogodzić. Uważano bowiem, że nowo wybudowana klubo – herbaciarnia powinna mieć charakter integracyjny całego polskiego społeczeństwa, a nie tylko kastowej urzędniczej nomenklatury. Jedności pokoleniowej po latach niewoli potrzebowała bowiem wtedy cała Polska, a nie segregacji społecznej. Dzisiaj już trudno dociec konkretnych przyczyn, dlaczego do Kasyna nie garnęli się jednak masowo ludzie ze wszystkich środowisk społecznych. Możliwe, że wówczas, w tych odległych jeszcze latach, dopiero co wybudzone spod snu zaborowego społeczeństwo dzieliła jednak jeszcze spora i niewidzialna bariera intelektualno – kulturowa, której w tak krótkim okresie czasu nie zdołali jej jednak wszyscy przeskoczyć. Istniały przecież nie do ukrycia wyraźne podziały pomiędzy inteligencją, a innymi klasami społecznymi. Nie zapominajmy też jednak o szerzącej się biedzie i bezrobociu, które jednak też dalej dominowały w jakże wielu polskich rodzinach. Mimo bowiem widocznego interwencjonizmu państwowego w sprawach gospodarczych, były to nadal jednak lata żarłocznego kapitalizmu, gdzie bezrobocie, analfabetyzm i bieda nie tylko zaglądały, ale nawet gościły w wielu polskich domach i mniejszościach narodowych. W tych sentymentalnych i romantycznych latach II Rzeczypospolitej Polski – jak to po latach nawet z goryczą wspominał ojciec – Ojczyzna nasza nie dla wszystkich była więc dobrą i kochającą matką, bywało niestety i tak, że postrzegano ją jako niedobrą macochę. Podobną zresztą ocenę o tamtych latach pozyskałem też od mojego teścia, ku memu zresztą zaskoczeniu i nieukrywanemu zdziwieniu, gdyż swe korzenie wywodził z wyjątkowo bogatej śląskiej rodziny. Natomiast w przypadku ojca ta ocena o tyle mnie po 1945 roku jednak jeszcze dodatkowo zaskakiwała, że nigdy raczej, w przeciwieństwie do mojej mamy, nie pozostawał wtedy bez pracy, a na niskie zarobki raczej też nie mógł narzekać. Ale to kolejny temat już tak skomplikowany i tematycznie tak niesamowicie rozwlekły, że aby go chociaż połowicznie teraz opisać, to wymaga już jednak odrębnego artykułu.

****

Do dwukondygnacyjnego budynku Kasyna, a raczej do zadaszonego ganku od zawsze, czyli od chwili tylko jego wybudowania, wiodły typowe zgodne z ówczesnym ekskluzywnym wzornictwem szerokie i dostojne kamienne schody, gdzie dopiero na ich szczycie znajdowały się drewniane drzwi dwuskrzydłowe. Niestety ale nie dla wszystkich były one zawsze szeroko otwierane przez umundurowanego dyżurującego tam portiera. Stałych bywalców, najczęściej spośród kadry urzędniczej rozpoznawał natychmiast, czego dowodem było czapkowanie i pokorny szeroki uśmiech. Natomiast inne nieznane mu na co dzień osoby, zmuszone były okazać fabryczną legitymację. Już, po przekroczeniu progu, we wnętrzach poza gankiem rozciągał się ogromny i przestronny główny hol, którego podłoga była starannie w jasnych kolorach wykafelkowana. W jego przestronnych, wręcz ogromnym czeluściach do licznych pomieszczeń na górne piętro wiodły po prawej stronie półkolisto wyprofilowane i szerokie drewniane eleganckie schody, a obok nich wiła się błyszcząca pełna prowadnic oraz pionowych prętów wypolerowana do połysku poręcz. Na górnym już piętrze mieściły się bowiem pomieszczenia służbowe i administracyjno – bufetowe oraz archiwum Kasyna. Tych pomieszczeń było tam co najmniej kilkanaście o niezwykle zróżnicowanej powierzchni i przeznaczeniu. Tam w dwóch pomieszczeniach znajdowały się kuchenne piece opalane węglem kamiennym, a na półkach zalegały dziesiątki garnków, talerzy, mis, itd., czyli dosłownie to wszystko co było ściśle związane z zastawą kuchenną oraz przygotowaniem dla klienteli różnorodnego jadła.

****

W tym samym głównym holu na parterze jednak po lewej stronie, zaraz po wejściu do Kasyna, umiejscowiono kancelarię dyrektora, zwaną też Gabinetem Dyrektorskim – przetrwała w niezmienionym wyglądzie do późnych lat 40. XX w. W gabinecie tym stało zazwyczaj duże biurko z wieloma szufladami, a obok stół otoczony z trzech stron malutką galeryjką. Całość pokryta była czarną ceratą, a poza biurkiem umiejscowiono jeszcze głęboki i opasły miękki fotel, a obok niego stała jeszcze malutka oszklona biblioteczka, która po 1945 roku wypełniona już była tylko różnymi dokumentami administracyjnymi i propagandowo – ideologicznymi.

Po prawej stronie na parterze w tym samym przestronnym główny holu mieściły się też wykafelkowane i pachnące dla Pań i Panów kabinowe ubikacje, a w nich obok były zawieszone na kafelkowych ścianach białe jak śnieg umywalki z ciepłą i zimną wodą, i osobno obok ubikacji, jednak już w oddzielnych pomieszczeniach były natryski z bieżącą ciepłą i zimną wodą. Poza głównym holem i ruchomymi dwuskrzydłowymi oszklonymi drzwiami, rozciągał się dopiero długi na około od 10 – 20 metrów rzęsiście oświetlony korytarz, a po dwóch jego stronach mieściły się wypolerowane do połysku trzy ogromne powierzchniowo gościnne salony. Do wymienionych i zawsze pachnących pastą klinkierową salonów, wyposażonych w szerokie przestronne i dostojne weneckie okna, delikatnie zasłonięte muślinowymi firanami, można się było dostać bezpośrednio z tego długiego korytarza. Istniała też jednak możliwość przemieszczania się z jednego salonu do drugiego i kolejnego, poprzez wyjątkowo szerokie i ruchome wieloskrzydłowe oraz harmonijkowe białe jak śnieg drzwi, nasączone malutkimi kryształowymi szybkami.

[Zdjęcie autora z lat 50. XX wieku. Jedno z pomieszczeń salonowych. Po lewej autor, a po prawej mój przyjaciel podwórkowy – Adaś Zajaś (nie żyje od kilkudziesięciu lat).

„Istniała też jednak możliwość przemieszczania się z jednego salonu do drugiego i kolejnego, poprzez wyjątkowo szerokie i ruchome wieloskrzydłowe oraz harmonijkowe białe jak śnieg drzwi, nasączone malutkimi kryształowymi szybkami”…]

Wszystkie te ogromne pomieszczenia, podobnie jak całe Kasyno były centralnie ogrzewane, pokrycie podłóg klinkierowe, a ściany do wysokości mniej więcej 1,5 metra ponad podłogą pokryto ozdobną, wyprofilowaną drewnianą białą płytą. Takie ekskluzywne i pełne rzęsistego światła oraz drewnianego ciepła wyposażenie wnętrz, było wówczas na co dzień sosnowieckim mieszczuchom nigdzie niedostępne, sprawiało więc ponoć na niektórych oszałamiające wrażenie. Nawet jak to wspominał po latach mój ojciec na osobnikach, którzy raczej takim wyglądem wnętrz nie powinni być absolutnie zaskoczeni, a tym bardziej nie powinni ich podziwiać aż z tak szeroko otwartymi ustami. W zasadzie swym wyglądem zewnętrznym i wewnętrznym, poza zmianami piwnicznymi, Kasyno w niezmienionej krasie przetrwało do późnych lat 40. XX wieku. Wtedy to poznałem niemal wszystkie jego zakamarki, z wyjątkiem pomieszczeń piwnicznych. Znaczne, a raczej kolosalne zmiany w tym willowym budynku, przypominające prawdziwe już trzęsienie ziemi nastały jednak dopiero w latach 60. XX wieku. Wtedy to Kasyno zamieniona już wyłącznie tylko na budynek mieszkalny, tworząc w nim o różnym pokroju wiele typowych jak w każdym budynku izb. W ten sposób zatracił on już całkowicie i na zawsze, swój dotychczasowy pierwotny ekskluzywny wystrój.

****

Sierpień 1939 roku był miesiącem wyjątkowo ciepłym, słonecznym i prawie pozbawionym opadów. W dniu 4 września 1939 roku aura słoneczna była porównywalna do tej sierpniowej. Jeszcze wówczas ja i mój brat oraz nasza mama nie mogąc na skutek całkowitego paraliżu komunikacji, pod koniec sierpnia 1939 roku powrócić do Sosnowca, przebywaliśmy więc dalej na wymuszonym przez niezwykłe okoliczności losu letnisku we wsi Pazurek koło Rabsztyna, oczekując tęsknie całymi dniami na przybycie naszego ojca3/. Ojciec bowiem miał nas przetransportować do naszego mieszkania w Sosnowcu przy Placu Tadeusza Kościuszki. Wtedy już jednak do Sosnowca wkraczały niemieckie oddziały z pułku SS Germania.

Budynek Kasyna już w pierwszych dniach okupacji niemieckiej został zajęty przez trudną do zinterpretowania grupę Niemców. Byli jednak wśród mieszkańców osiedla i tacy osobnicy, którzy twierdzili, że spoza weneckich okien zasłoniętych białymi firanami dostrzegali poruszające się tam sylwetki nie cywilnych lecz umundurowanych żołnierzy niemieckich. Nie potrafiono jednak nigdy określić z jakiej pochodzili formacji wojskowej. Oficjalnie jednak władze niemieckie rozgłaszały wśród mieszkańców z tego osiedla informacje, jakoby ten budynek zamieniono wyłącznie tylko na magazyn, w którym gromadzone są meble, które zostały przejęte przez nową władzę w wyniku eksmisji polskich rodzin. Wielu mieszkańców jak to czasami w takich tragicznych sytuacjach bywa te szeptane plotkarskie informacje, a raczej dezinformacje potraktowała więc jako niepodważalną prawdę obiektywną. Tym bardziej, że faktycznie już od pierwszych tygodni po zajęciu Sosnowca przez wojsko niemieckie, przystąpiono do planowego usuwania z mieszkań z Urzędniczego Osiedla Mieszkalnego przy Placu Tadeusza Kościuszki niektórych mieszkańców narodowości polskiej.

Jednocześnie budynek Kasyna był całodobowo pilnowany i nikt z Polaków od września 1939 do stycznia 1945 roku już nie miał do jego wnętrz absolutnie żadnego wstępu. Dotychczasowy stróż pan Żelazny (imię?), który teraz przejął obowiązki palacza w podziemnej kotłowni w dawnej klubo-herbaciarni też tajemniczo milczał i nie przekazywał mieszkańcom z tego osiedla absolutnie żadnych informacji co się we wnętrzu tego tajemniczego willowego budynku dzieje. Dzisiaj jako stary już człowiek to milczenie rozumiem i całkiem je popieram. Wielu bowiem wtedy moich rodaków – „gadułów”, otwarte szeroko i niekontrolowane usta zaprowadziły bowiem nie do wiecznego raju, a do niemieckiego obozu koncentracyjnego, lub na wisielczy okupacyjny niemiecki sznur.

****

     Dla Polaków światłych zastanawiające było jednak to, że ten obecnie funkcjonujący niby magazyn mebli jest jednak w zimnych porach roku systematycznie i całodobowo ogrzewany. Dowodem na to było wielokrotne w ciągu jednego tylko roku dostarczanie do kotłowni znacznej ilości koksu i dym jaki się wtedy też wydobywał z centralnego komina kotłowni oraz wieczorne i nocne prześwity w szczelnych czarnych roletach jakie obowiązywały do zasłaniania okien w czasie okupacji niemieckiej. Rozgłaszane przez Niemców dezinformacje o magazynie mebli zapewne jednak spowodowały uśpienie u wielu zamieszkujących to osiedle Polaków. W rezultacie więc nikt wtedy nie rozszyfrował co się jednak faktycznie takie tam działo. O niewiedzy Polaków może świadczyć niżej przytoczony przez autora epizod.

Jeszcze kilka lat temu, bowiem około 2005 roku wywodząca się z dawnej, znanej w Sosnowcu patriotycznej rodziny włoskiej, moja koleżanka Terenia Wiprzycka (z rodziny Patello) opowiadała autorowi, że kiedy po zwolnieniu ich z obozu pracy z mamą i babcią dotarły wreszcie do Placu Tadeusza Kościuszki, to okazało się, że ich dotychczasowe mieszkanie jest już zajęte przez nieznaną im rodzinę niemiecką. Otrzymali jednak wtedy na skutek wyjątkowej koneksji od dyrekcji z „Rurkowni Huldczyńskiego”, malutkie mieszkanie zastępcze przy Placu Tadeusza Kościuszki (obecny budynek osiedlowy koszarowy nr 11). Jednak całkiem pozbawione mebli. Wtedy ponoć ktoś z domowników z tego osiedla zasugerował im by się udali do Kasyna, gdyż tam ponoć zmagazynowane są duże ilości mebli jakie przejmowali Niemcy po dokonywanych eksmisjach Polaków. Podobno mamie mojej koleżanki szczególnie zależało na odzyskaniu utraconego rodzinnego pokoleniowego pokojowego okrągłego stołu. Trudno mi teraz ocenić rozsadek tej decyzji, ale skierowanie się do Kasyna po rodzinny stół było wyjątkowo wtedy ryzykownym krokiem i to w sytuacji gdy jedna osoba z tej rodziny, pan Kazimierz Patello był już członkiem patriotycznej organizacji Związku Walki Zbrojnej (ZWZ) i na dodatek był już wtedy też ścigany przez Gestapo4/. Podobno jej mama i babcia płynnie jednak posługiwały się mową niemiecką i to ponoć w końcu zadecydowało o podjęciu tej karkołomnej decyzji. Już wkrótce jednak zaowocowało to tym, że władze niemieckie wyraźnie zainteresowały się tą polską rodziną. Na szczęście były to jednak już ostatnie miesiące pobytu okupanta niemieckiego na tym terenie, bowiem już w styczniu 1945 roku w popłochu opuścili Sosnowiec. Moja koleżanka w trakcie rozmowy wspominała, że w Kasynie według rozeznania jej rodziny nie mieścił się tam wtedy żaden magazyn mebli tylko przebywało„tam jakieś dziwne i wyjątkowo trudne do rozszyfrowania niemieckie towarzystwo”.

****

Dzisiaj już trudno dociec dokładnej daty. Pewnego jednak letniego dnia, a był to jeszcze okres okupacji niemieckiej, udało się autorowi jako malcowi towarzyszyć panu Żelaznemu, palaczowi z kotłowni z Kasyna do leżącego tuż, tuż poza Czarną Przemszą renardowskiego kompleksu browarnego. Wtedy to po raz pierwszy nie pokonując już nielegalnie płotów bardziej dokładnie i w miarę spokojnie spenetrowałem rozciągającego się tam tereny browaru i fabryczki sztucznego lodu. Nie o tym jednak teraz pragnę wspominać, ale o tym co wtedy przypadkowo w trakcie pobytu na terenie browarnym odkryłem.

Byłem wtedy zaskoczony, że palacz załadowywał do taczki nieznane autorowi wielkie wypolerowane bloki zmrożonego krystalicznego lodu. Te stosunkowo pokaźne bloki, bo o wymiarach mniej więcej 25x30x100cm, przy naszej obecności zawijano najpierw w białe sukno, a później dopiero załadowywano na taczkę. Dopiero po dokonaniu wszystkich formalności, znacznie już obciążoną dwoma lub trzema blokami lodu i chyboczącą się niemiłosiernie na boki taczkę, ten sam palacz transportował do dawnego Kasyna. Podczas okupacji niemieckiej temu samemu dosłownie palaczowi towarzyszyłem tam jeszcze co najmniej kilkakrotnie, zawsze po kolejne porcje bloków lodu. Te bloki lodu już wtedy według moich rodziców raczej świadczył o tym, że w Kasynie nie funkcjonuje żaden magazyn polskich mebli, jak to nagłaśniają Niemcy polskim mieszkańcom, ale całkiem możliwe, że funkcjonuje tam nieznana nam Polakom jakaś faszystowska organizacja, lub goszczeni są nieznani nam jacyś niemieccy funkcjonariusze bezpośrednio związani z produkcją wojskową jaka miała wtedy miejsce w pobliskiej „Rurkowni Huldczyńskiego”. Lód bowiem stosowano wtedy do schładzania napojów, lub też do konserwowania posiłków. Te rodzinne sugestie skojarzyłem już jednak znacznie, znacznie później, gdy byłem już w pełni dorosłym człowiekiem, a na rynku w PRL pojawiły się pierwsze lodówki. Wtedy to dopiero w pełni przypomniałem sobie okupacyjną rozmowę moich rodziców i uświadomiłem też sobie głęboki podtekst rozmowy ojca z moją mamą na ten temat.

Otóż. W Kasynie podczas okupacji w utajnionej formie na pewno przebywali bliżej nam Polakom nieznani osobnicy niemieccy, a magazyn mebli był tylko zręczną ich dezinformacją. Jacy tam jednak przebywali niemieccy osobnicy, lub jaka tam wtedy funkcjonowała ukryta przed Polakami niemiecka organizacja, czy formacja wojskowa, to pozostanie to już chyba na zawsze tajemnicą. Całkiem jednak możliwe, że gościli tam wysokiej klasy niemieccy specjaliści z dziedziny wojskowości, gdyż w tym czasie w okolicznej fabryce produkowano wyjątkowo szeroki asortyment wojskowych wyrobów dla Wehrmachtu i Luftwaffe. W wielu przypadkach te produkty zanim trafiły na front do armii niemieckiej, to najpierw były wielokrotnie testowane, a przyjezdni specjaliści z tego co wiem od mojego ojca, wtedy pracownika w tej fabryce, to osobiście przeprowadzali też wielodniowe wizytacje w fabryce i kontrowali jak te produkty są bezpośrednio obrabiane na zainstalowanych tam maszynach. Tematykę tą opisałem stosunkowo drobiazgowo w moim artykule:- „KOCIMI ŁBAMI ULICZKĄ NOWOPOGOŃSKĄ”.

[Zdjęcie autora z 2009 roku. Po prawej stronie dawne Kasyno, całkowicie już jednak przebudowane. Widoczne dwuskrzydłowe metalowe drzwi kiedyś wiodły do podziemnej kotłowni tego willowego kiedyś budynku. Dawniej drzwi były wykonane z drewna, a do kotłowni schodziło się kilkanaście metrów w dół po wyjątkowo stromych schodach. Dzisiaj już nie pamiętam tego dokładnie, ale po jednej ze stron schodów, lub w ich środku,  wmontowane były prowadnice po, których można było swobodnie i bez kłopotu w dół zjechać taczką, czy wózkiem. Koks opałowy dostarczano natomiast do kotłowni wyłącznie z powierzchni klepiskowej podwórka, poprzez ruchome metalowe klapy, które były usadowione w miejscu gdzie obecnie jest widoczny metalowy parkan.] 

****

W dniu 27 stycznia 1945 roku do Sosnowca wkroczyła Armia Czerwona. W przeciwieństwie jednak do innych budynków publicznych i zakładowych, Kasyno nie zostało jednak przez nią zarekwirowane. Mimo, iż przez pewien okres czasu wszystkie wysokiej klasy maszyny z pobliskiej „Rurkowni Huldczyńskiego” były już pośpiesznie demontowane pod nadzorem NKWD i wywożone do Związku Radzieckiego, co w pewnym stopniu doprowadziło do tego, że produkcja w hucie zanim przyspieszyć to raczej kulała. Do wnętrz budynku dawnego Kasyna, dotarłem więc dopiero w 1946 roku, gdy przyjęło już wtedy nową oficjalną nazwę – „Świetlicy Zakładowej Huty „Sosnowiec”. Budynek ten w miarę jednak upływu czasu stopniowo stawał się typowym dla okresu stalinowskiego domem kultury. Identycznym zresztą jak inne tego typu placówki w PRL z rozbudowanym jednak niebotycznie programem ideologiczno – komunistycznym, który zdecydowanej większości Polakom był dotychczas zupełnie nieznany i przez dużą część społeczeństwa również nieakceptowany. Te strukturalne w wielu dziedzinach przemiany nie nastąpiły jednak w tym budynku natychmiast, ale wprowadzano je z wyrachowaniem, wyjątkowo elastycznie, stopniowo i tylnymi drzwiami, niekiedy nawet poprzez kościelną zakrystię. W tym samym niemal czasie „modernizowano” też z duchem czasu, a raczej demolowano dawne urzędnicze salony i zamykano też te pomieszczenia, które w jakimkolwiek tylko sensie mogły się nowym bywalcom kojarzyć z dawną jeszcze niepodległą Ojczyną – II Rzeczypospolitą Polską. W pierwszej kolejności – jak dobrze pamiętam – zlikwidowano więc w holu całkowicie dawne damskie i męskie pomieszczenia z natryskami oraz zamknięto też na głucho wszystkie pomieszczenia do których docierało się z głównego holu na górne piętro dawnego Kasyna. Zmieniono też pospiesznie szyld dawnego „Gabinetu Dyrektorskiego” na „Sekretariat Świetlicy”, itd., itp.  

Odtąd Świetlicą, czy raczej Domem Kultury nie zarządzał już pan dyrektor, tak jak to bywało dawniej, tylko z duchem czasu obywatel kierownik – M. (imię?). Osoba zresztą doskonale znana naszej rodzinie, podobnie jak i jego 3. osobowa rodzina. Małżonka pana kierownika jak pamiętam po pewnym już okresie czasu została mianowana w Świetlicy bibliotekarką. Co ciekawe?… Zaczęła też wtedy funkcjonować tak jak za dawnych przedwojennych jeszcze lat sama biblioteka. Wyposażono ją nawet w kilka tysięcy woluminów pamiętających jeszcze tamte odległe sentymentalne i romantyczne czasy. Do dzisiaj nie mogę jednak rozszyfrować konkretnego ewenementu, jakim cudem te polskie przedwojenne jeszcze księgi przetrwały przez cały okres terroru i jakże krwawej okupacji niemieckiej, by ponownie trafić pod polskie strzechy?… Dzisiaj ogromnie tego żałuję, że nigdy nie dociekałem, gdzie i przez kogo przez te okupacyjne lata były przechowywane. Książki ideologiczno – komunistyczne w tym jeszcze okresie czasu w bibliotece fabrycznej były traktowane jako białe kruki. Nawet ich nie widziałem. Biblioteka w zasadzie nie była licznie odwiedzana, głównie bowiem docierali do niej osobnicy wywodzący się z rodzin inteligenckich. Zresztą już niedługo! Wszystkie bowiem książki z okresu przedwojennego, pewnego dnia zostały zapakowano do worów i przygotowano je do spalenia. Na półkach pozostały więc już tylko nieliczne „postępowe arcydzieła” ideologiczno – komunistyczne i tolerowane przez władze dawne jeszcze niektóre dzieła. W ten sposób nagle ogołocona biblioteka w konsekwencji prawie zamarła. Dzięki wyjątkowemu zbiegowi okoliczności i oczywiście wyjątkowej też znajomości, udało się jednak autorowi i jego bratu przed nieuchronnym spaleniem, uratować i to w ostatniej niemal chwili, dosłownie tylko dwie książki. Były to niezwykle popularne książki Ferdynanda Antoniego Ossendowskiego ze znakomitego zresztą podróżniczego cyklu: Cuda Polski – „Puszcze Polskie” i „Polesie”… Tego znienawidzonego przez komunistów polskiego pisarza cudem uratowane książki niestety ale już wtedy nie były w najlepszym stanie. Zdobią jednak do dzisiaj na honorowym miejscu moją domową bibliotekę i gdy na nie patrzę już starczymi oczami to podświadomie przypominają mi się tamte jakże zakłamane i zwariowane czasy…

****

Jeszcze w tym czasie, podobnie jak na całym terytorium PRL, stwarzano pewne pozory harmonii i braterstwa narodowego, w duchu jeszcze przedwojennej Polski. Temat dzisiaj doskonale zresztą znany, wystarczy tylko zerknąć do historycznych publikacji, czy skorzystać z przekazów internetowych. O szerokiej gamie publikacji książkowych to nawet już nie wspominam. Przez pierwsze więc lata powojenne, gdzieś do 1949 roku, w „Świetlicy” odbywały się też corocznie Świąteczne Jasełka Bożonarodzeniowe, w których gremialnie brały udział dzieci ze wszystkich środowisk społecznych, a wyróżnionymi gośćmi bywali też księża z kościoła – rzymskokatolickiego, dyrekcja z „Rurkowni Huldczyńskiego” i sekretarze partii z komunistycznych organizacji PPS i PPR, a później nawet z PZPR z tego samego zakładu pracy przy ulicy Nowopogońskiej. Przypominam sobie, że jedno z takich występów odbyło się już w 1946 roku, z okazji obchodów rocznicy 1 Maja. Byłem jednym z dziecięcych „aktorów” wystawianej wtedy sztuki pod tytułem „O krasnoludkach i sierotce Marysi”. Pod względem sceniczno – organizacyjnym samą imprezę przygotowywano w „Świetlicy”, ale już same występy artystyczne miały się odbyć zaraz po zakończonej manifestacji pierwszomajowej w jednej z hal produkcyjnych w pobliskiej „Rurkowni Huldczyńskiego”. Aby zachęcić pracowników do licznego udziału w pochodzie 1 Maja, metodą plotkarską poinformowano więc już ich wcześniej, że zaraz po pochodzie pierwszomajowym odbędą się najpierw występy dziecięce, a później dyrekcja fabryki z tej okazji zafunduje też wszystkim widzom darmowy obiad. W rezultacie prawdziwą sensacją stały się nie tyle nasze dziecięce popisy, ale zakupione już wcześniej przez dyrekcję Huty „Sosnowiec” na ten cel cielę, z której to ponoć mięso pojawiło się później na ściągniętych ze stolarni fabrycznych stołach. Kiedy więc wygłodniałych dorosłych widzów i przemycone też przez niektórych pracowników ich niedożywione dzieci, już po występach poczęstowano tym hrabiowskim darowanym mięsnym obiadem, to burzliwych oklasków radości i niekrytego entuzjazmu nie było widać końca. Bowiem pierwsze lata po 1945 roku, mimo powszechnego dostępu do pracy i upadku bezrobocia, dla wielu jednak obywateli z naszej Ojczyzny były dalej pełne biedy i drżącego z głodu żołądka.

Tego typu imprezy kulturalno – oświatowe, jak te wymienione wyżej miały jednak zdecydowanie króciutki żywot. Po pewnym bowiem już okresie czasu ze sceny całkowicie zniknęły nie tylko same jasełka, ale zawieruszyli się też gdzieś ponoć uzdolnieni aktorzy, którzy dotychczas z taką ochotą i publicznie deklarowali swe dawne narodowo religijne ideały. PRL bowiem konsekwentnie i z podniesioną przyłbicą już bezpardonowo wkraczał bowiem na inną ścieżkę ideologiczną, zdecydowanie prosowiecką i antynarodowo – religijną.

* * * *

     Pewnego więc dnia w pomieszczeniach biblioteki zaczęła też nagle funkcjonować, jak to wtedy szumnie na Pogoni określano i nagłaśniano – „czytelnia postępowej prasy”. Mieściła się ona w tym samym pomieszczeniu co biblioteka. W początkowym okresie była w celach propagandowych tylko często i zręcznie obfotografowywana. Propagandowe zdjęcia później umieszczano, jako prawdę obiektywną w lokalnej sosnowieckiej prasie i na kolportowanych wśród załogi fabrycznej ulotkach. Zdjęcia te były jednak z góry zręcznie wyreżyserowane. Ilekroć bowiem obfotografowywano tę czytelnię to na ten cel by stworzyć pozory wielkiego zainteresowania komunistyczną prasą sprowadzano też z innych pomieszczeń Świetlicy różnych osobników, którzy swą obecnością mieli tworzyć tłum ludzi łaknących wielkiej proletariackiej wiedzy. Przyciągniętych osobników najczęściej usadawiano przy kilku stolikach, na podstawionych im uprzednio z wielką pompą i niby życzliwością drewnianych składanych krzesełkach. Zgodnie z zaleceniem fotografa przyjmowali wtedy pozy wyjątkowo skupionych i niby zatopionych w czytaniu podanej im uprzednio „postępowej proletariackiej prasy”. Reporterzy i fotografowie popełniali jednak komedianckie błędy. To było nawet dla mnie jako jeszcze stosunkowo młodego człowieka widoczne. Aby bowiem stworzyć pozory dużej liczby zainteresowanych tą formą ideologicznej komunistycznej wiedzy sprowadzano więc nawet z korytarza stojące tam postronne osoby, czy wręcz nawet wyciągano z innej sali analfabetów – bo i takie kuriozalne przypadki się wówczas zdarzały, którzy w tym czasie brali udział w kursie nauki czytania i pisania.

W tym samym bowiem prawie okresie czasu ruszyły też w „Świetlicy” kursy analfabetyczne, co należy podkreślić z ogromnym jednak uznaniem. Dopiero wtedy naocznie przekonałem się, ku memu zresztą osłupieniu, jaką potężną armię analfabetów, nie potrafiących ani pisać ani też czytać – tylko na samej Pogoni – tworzyli ci osobnicy. Wśród nich jakże wielu było znanych mi doskonale starszych już wiekiem mieszkańców z tej tylko dzielnicy miasta. Dzięki podobnym oświatowym akcjom już w niedługim okresie czasu jednak całkowicie wyeliminowano analfabetyzm, jaki niestety jednak się ciągnął w Sosnowcu jeszcze od czasów zaborów Rosji carskiej.

****

W tym samym czasie, czyli we wczesnych już latach powojennych, pojawiły się też dotychczas mi absolutnie nieznane inicjatywy. Przy Hucie „Sosnowiec” został bowiem powołany klub sportowy, jako filia Klubu Sportowego „Stal” Sosnowiec z Alei Mireckiego. Jak wtedy wszystkie tego typu organizacje sportowe klub miał być wielosekcyjny. Powołano więc do życia sekcje: siatkówki, tenisa stołowego, szachową i koszykówki. W zasadzie z tego wymuszonego tworu, profesjonalnie funkcjonowała wtedy tylko jedna sekcja, a była nią dosłownie tylko koszykówka. Temat wyczynowej koszykówki w tym klubie sportowym jest jednak niesłychanie tematycznie rozległy wiec aby go opisać wymaga już jednak odrębnego artykułu5/. Autor w tym artykule skupi się więc tylko na tym zagadnieniu, które pośrednio ale jednak na trwałe związane było z funkcjonowaniem tej sekcji. Już w pierwszych dniach, gdy zostałem koszykarzem w tej sekcji, to okazało się, ku memu zresztą ogromnemu zdziwieniu, że lokale koszykarskie mieszczą się w nieznanych mi dotychczas podziemiach Kasyna. Dotąd bowiem tylko znałem luksusowe wnętrza Kasyna i podziemia lokalnej kotłowni, która poprzez centralną instalację ogrzewała cały ten budynek. Bywałem tam zresztą jeszcze w czasach okupacji niemieckiej wielokrotnie, co już wyżej zasygnalizowałem. Teraz nagle okazało się, że lokale sekcji koszykówki mieszczą się w kilku hermetycznie zamykanych podziemnych boksach, profesjonalnie wykonanego przeciwlotniczego niemieckiego schronu. Już po pokonaniu w dół kilku schodów aby się dalej dostać, to należało otworzyć specjalnie zamontowane hermetyczne pancerne drzwi. Dalej wiódł wąski na około 2 metry wybetonowany tunel. Po jednej jego stronie, a od strony Kolei Warszawsko – Wiedeńskiej – jak zapamiętałem – znajdowały się chwilowo niedostępne nam lokale, każdy z nich hermetycznie zamykany pancernymi drzwiami. Po ich udostępnienie okazało się, że te boksy były stosunkowo przestronne. Przypominam sobie, że w jednym z nich mieścił się magazyn sportowy, a w innych: pomieszczenie administracyjne, szatnia, liczne prysznice, z ciepłą, wręcz nawet gorącą i zimną wodą.

[Zdjęcie autora z 2009 roku. Te malutkie okratowane okienka dawnego klubo – herbacianego Kasyna (kraty pochodzą jeszcze z czasów okupacji niemieckiej), to dawne jeszcze okna poza którymi mieścił się jeden z boksów niemieckiego przeciwlotniczego schronu. Jeszcze wiele lat po 1945 roku, od tej strony, w odległości około 20 – 30cm okna były przysłonięte specjalną wysoką i grubą na około 30cm ścianką żelbetową – przeciwodłamkową. Pokrywy, czy pancerne dwuskrzydłowe zabezpieczenia tych okien, były umieszczone we wnętrzach tych schronowych boksów.]

W głównym korytarzu podobnie jak też w każdym innym podziemnym schronie przeciwlotniczym, sufity były specjalnie wzmocnione stalowymi konstrukcjami dwuteownika. Okna zabezpieczone zostały pancernymi dwuskrzydłowymi otwieranymi drzwiczkami. Na zewnątrz przed każdym okienkiem zabudowano z konstrukcji żelbetowej wysokie i szerokie ścianki przeciwodłamkowe. W niektórych pomieszczeniach wisiał jeszcze na ścianach specjalny wojskowy sprzęt przeciwpożarowy, a w jednej z drewnianych skrzyń znalazłem nawet wojskową niemiecką maskę przeciwgazową. Dzisiaj niestety ale już nie pamiętam ile tych pomieszczeń się tam wówczas znajdowało. Oszołomiony bowiem byłem nie tyle samą pancerną konstrukcją tych pomieszczeń, gdyż podobnych na terenie Sosnowca było kilka, ale niesamowitym odkryciem tego pomieszczenia. W pierwszej więc chwili zadawałem sobie pytanie kiedy Niemcy zdołali wybudować te schrony przeciwlotnicze i jak tego dokonali skoro Polacy z Urzędniczego Osiedla Mieszkaniowego z Placu Tadeusza Kościuszki nie mieli o tych budowlach absolutnie żadnego pojęcia. A przecież w tamtej okolicy wraz z kolegami polskiego pochodzenia bawiliśmy się przez okres okupacji niemieckiej niemal całymi dniami. I nikt z nas nic nie dostrzegł, a przecież oczy przynajmniej polskich dzieci w okresie okupacji niemieckiej były zawsze niezwykle szeroko otwarte. Tym odkryciem o tyle byłem jeszcze zaskoczony, nie tylko zresztą sam autor, ale i mój ojciec, gdyż również i on wiecznie ponoć czujny, dyskretny i małomówny, okupacyjny urzędnik z tej fabryki, absolutnie też nie wiedział o tych podziemnych pancernych zakamarkach. To była w pewnym stopniu jak na tamte powojenne lata pewna sensacja dla miejscowych Polaków. Prawdopodobnie schrony przeciwlotnicze były przeznaczone tylko dla nieznanego nam personelu z Kasyna. Możliwe, że również też dla ludności niemieckiej jaka mieszkała w tym od strony Pogoni rejonie, jednak przy Palcu Tadeusza Kościuszki. Stąd zapewne w okresie, gdy je drążono i wyposażano taką tajemnicą owiano ich budowę. Polacy bowiem w przypadku alianckiego nalotu bombowego zgodnie z zaleceniem okupanta niemieckiego mogli się tylko ukryć w prymitywnych piwnicach swoich urzędniczych domów, gdzie stropy wykonane były tylko z drewnianych bali. Aby jeszcze hipotetycznie uspokoić polskie obawy, to w ciągach piwnicznych korytarzy przebito stosunkowo duże otwory, tak, że można się było przez nie przecisnąć z jednego segmentu budynku, do drugiego. Te awaryjne przeciwlotnicze zabezpieczenia jeszcze się zachowały do późnych lat 50. XX wieku. Te piwnice i przekopy były niemieckim darem dla ludności polskiej, ponoć nawet zbawczym panaceum przed ewentualnym alianckim bombowym atakiem lotniczym. Dzisiaj te same piwnice są już w wyjątkowo opłakanym stanie. Stropy w korytarzach piwnicznych, by się nie zawaliły lokatorom na głowę, podparte są obecnie dziesiątkami drewnianych stempli i swym wyglądem żywcem przypominają walące się chodniki górnicze, niż hole piwniczne i boksy kiedyś ponoć ekskluzywnego osiedla urzędniczego, a w czasach okupacji – schrony przeciwlotnicze.

W końcowych latach 50. XX wieku, jak już wyżej zasygnalizowałem, to „Świetlicę” gruntownie już przebudowano i zamieniono na zwykły wielorodzinny budynek mieszkalny. W jednym z przydziałowych fabrycznych mieszkań – jak to wtedy określano – zamieszkał nawet ze swoją rodziną mój późniejszy podwórkowy przyjaciel z młodzieńczych jeszcze lat, Zenek Nowak. Bardzo mile i z dużą dozą sentymentu zresztą zawsze go wspominam.

Od czasu przebudowy Kasyna już jednak nigdy do wnętrz tego budynku nie wstąpiłem. Co jest jednak ciekawe?… Minęły dziesiątki lat, a historia dawnego Kasyno dalej jednak wyzwala wśród niektórych osobników zainteresowanie, tworząc przy tym półprawdy i mity. O ich skali nich świadczy następujący prozaiczny przypadek. W trakcie sesji zdjęciowej w 2013 roku, czyli niemal w stulecie od wybudowania Kasyna, gdy fotografowałem ten obiekt w towarzystwie mojej żony Reni, to jedna z pracownic, z usytuowanej w jej wnętrzach firmy, specjalnie wybiegła z tego budynku i obsypała mnie wieloma zagadkowymi pytaniami ponoć związanymi z tajemniczą przeszłością tego budynku. Moje pośpieszne merytoryczne informacje jak zauważyłem, nie tylko, że nie wyjaśniły sprawy, ale jeszcze wywołały wiele dalszych znaków zapytania u tej nieznane mi kobiety.

****

To wprost niepojęte, że tylko sam budynek dawnego Kasyna do dzisiaj wyzwala wśród mieszkańców z Pogoni, aż takie jeszcze emocjonalne wspomnienia. Natomiast z drugiej strony bardzo poważny i tragiczny temat związany tylko z tą okolicą jest jednak już pomijany całkowitym milczeniem. Nawet przez współczesnych znanych historyków i publicystów sosnowieckich. Dotyczy on dziwnych i nagłych tragicznych zgonów do jakich dochodziło w pobliżu tej pełnej tajemnic budowli w trakcie jak pędzono Żydów z sosnowieckich szopów do środulskiego Getta. To były wówczas takie okrutne i pełne niemieckiego terroru czasy, że na ulicach najczęściej widziało się tylko ludzi, ale trudno było niekiedy odnaleźć w całym tego słowa – człowieka.

[Zdjęcie autora z 2009 roku. Dawniej mostek był drewniany. To po jego prawej stronie w nurtach rzeki Czarnej Przemszy odbywała się ta sadystyczna niemiecka ceremonia.]

Wbrew własnej woli bywałem wtedy przy tym drewnianym mostku co najmniej kilkakrotnie. Podobnie jak i kilkanaścioro też innych dorosłych i dziecięcych polskich mieszkańców, których esesmani zawsze wyłapywali na naszym podwórku, lub wyciągali ich siłą z mieszkań. Tam przy samym już mostku, obok Kasyna, byłem świadkiem makabrycznych scen do jakich tam wtedy dochodziło, jednak zawsze w godzinach już późno popołudniowych. Wyławiano wtedy z rzeki Czarnej Przemszy, a konkretnie to ze sztucznego progu przedzielającego to nieuregulowane jeszcze wtedy koryto rzeczne, martwych już Żydów, którzy wraz ze spadającą wodą z wysokiego wodospadu przewracali się w jego spienionym i bulgoczącym nurcie, niczym bezwolne kłody drewna. Wydobywano ich z rzeki długim bosakiem zakończonym wygiętymi w dwie strony stalowymi hakami. Po prostu bez jakichkolwiek ceregieli z pozbawieniem wszelkich zasad moralnych i ludzkich, wchodzono do rzeki i wbijano hak w topielca oraz ciągnięto później zwłoki aż do samego brzegu. Te bosaki pozyskiwano właśnie z kotłowni Kasyna. Były wtedy podobno własnością organizacji niemieckiej – Luftschutz. Z kolei na ciągu wiodącym poprzez ten sporej długości mostek i jeszcze dalej na Alei Gampera, stała wtedy kilkudziesięcioosobowa kolumna umęczonych i udręczonych Żydów, a obok nich wrzeszczeli i przeklinali oraz wymachiwali rękami strzegący ich z kijami ubrani po cywilnemu jacyś osobnicy i niemieccy mundurowi oprawcy. Później ociekające jeszcze wodą i krwią zwłoki topielca, dźwigali w kierunku środulskiego Getta wytypowani z kolumny czterej Żydzi.

Wprawdzie znany pisarz Kazimierz Gołba, m.in.: autor pięknej i wzruszającej książki o polskiej obronie Katowic w dniu 4 września 1939 roku, pt.: „Wieża spadochronowa”, w jednym ze swych sosnowieckich wspomnień coś wspomina o dokonywanych przez niemieckiego okupanta w ścisłej okolicy Placu Tadeusza Kościuszki kilkunastu mordach na Żydach, ale jego relacje są jednak wyjątkowo niedokładne co do konkretnego miejsca, a opisy wręcz nawet enigmatyczne. Ale ten temat – zapewne ostatniego żyjącego już świadka tych tragicznych wydarzeń – jest jednak tak rozległy, że aby go bardziej szczegółowo opisać to wymaga już odrębnego artykułu. Może na zakończenie tej ostatniej pełnej tragedii sekwencji pozwolę sobie jeszcze wspomnieć, że o powyższych przypadkach tajemniczych zgonów, a być może i wyrafinowanych sadystycznych mordach, jakich tam wtedy dokonywano na Żydach, już po 2000 roku kilka razy pozwoliłem sobie pisemnie powiadomić  znane i wiodące prym sosnowieckie portale internetowe. Obecnie już nie istnieją. Ostatni – jak mi się wydaje – zawiesił już swą działalność w 2013 roku. Jednak do dzisiaj, mimo moich opisów i komentarzy internetowych, nikt w Sosnowcu tą ludzką tragedią się nawet głębiej nie zainteresował. Po prostu nikt kto jak żyje…

…………………………………………………………………………………………………………..

Artykuł w stosunku do pierwotnie opublikowanego w październiku 2013 roku został obecnie znacznie poszerzony tematycznie i uzupełniony o nowe pozyskane zdjęcia.

Przypisy:

1 – Więcej na temat tej starej jeszcze z XIX wieku fabryki, a raczej zakładu hutniczego oraz uliczki Nowopogońskiej w moim artykule: -„KOCIMI ŁBAMI ULICZKĄ NOWOPOGOŃSKĄ”.

2 – Entre – wspólny korytarzowy przedpokój dla trzech lokatorów z tego samego drugiego pietra, o długości mniej więcej około 10 metrów i szerokości około 3 metry.

3 – Więcej na ten temat w moim artykule: – „PAZURKOWYM JURAJSKIM SZLAKIEM”.

4 – Więcej na ten temat w powyższym artykule, którego tytuł jest dostępny w powyższym przepisie nr 1.

5– Więcej o tematyce sportowej z tamtych lat w moim artykule:- „KOSZYKARZE Z RURKOWNI HULDCZYŃSKIEGO”.

6 – Wspomnienia autora i rodzinne, szczególnie ojca, Ludwika Maszczyka, przedwojennego jeszcze pracownika „Rurkowni Huldczyńskiego”.

Serdecznie dziękuję Szanownemu Panu Pawłowi Ptak znanemu redaktorowi portalu „Sosnowiec Archiwum”, pasjonatowi przeszłości Sosnowca i fotopolska.eu za możliwość publikacji zdjęć.

Uprzejmie przypominam, że wszystkie artykułu autora jak do tej pory są publikowane bezinteresownie. Z tego tytułu nie korzystałem więc dotąd nigdy i nie czerpię też nadal żadnych korzyści materialnych, ani też innych jakichkolwiek profitów, poza satysfakcją autorską. 

Wszelkie prawa zastrzeżone. Żadna część tej publikacji nie może być reprodukowana, przechowywana w systemach przetwarzania lub odzyskiwania danych, ani przekazywana w jakiejkolwiek postaci elektronicznej, odbitki kserograficznej, nagrania lub jakiejkolwiek innej bez uprzedniej pisemnej zgody autora tego artykułu.

Katowice, kwiecień 2018 rok

 

                                                                                                                Janusz Maszczyk

Bear