Janusz Maszczyk: Cud czy tylko szczęśliwy zbieg okoliczności

[Kopalnia „Kazimierz-Juliusz” w Sosnowcu (zdjęcie z 2009r.).]

Niekiedy za naszego tylko życia zdarzają się takie niezwykłe zjawiska, które nam trudno jednoznacznie zrozumieć i zdefiniować, więc w powszechnych przekazach określamy je różnie. Jedni bowiem traktują je jako co najmniej mało prawdopodobne, inni z kolei wręcz jako cudowne objawienia. W zasadzie jednak większość ludzi nie wierzy ani w cudowne przypadki, ani też w zjawiska paranormalne. Takie nadzwyczajne przypadki, jak mówi przysłowie, że ponoć tylko chodzą po ludziach, zdecydowana większość osób więc jednak traktuje jako obrazy nieprawdopodobne, które rzadko, ale się jednak zdarzają. Taki nieprawdopodobny przypadek, czy dla innych cudowne zdarzenie, autor opisze więc poniżej.

[Powyżej 5. zdjęć autora z 29 marca 2018 roku. Fragmenty dawnej Kopalni „Kazimierz”.]

Były to jeszcze dawne lata, ale odrodzonej już jednak po 1918 roku naszej Ojczyzny – Polski. Mój wujek Stanisław Doros, rodzony brat mojej mamy, Stefani Maszczyk, był wówczas pracownikiem księgowości w Kopalni „Kazimierz”. Kopalnia „Kazimierz” usytuowana była w obrębie dawnej jeszcze osady górniczej, zwanej jako Niemce. Została już tam wybudowana w 1884 roku przez Warszawskie Towarzystwo Kopalń Węgla i Zakładów Hutniczych. Prawdopodobnie Kazimierz Górniczy zawdzięcza więc swą nazwę właśnie tej kopalni węgla kamiennego.

Z rodzinnych opowieści kiedy do tej tragedii doszło, to przypominam sobie, że początkowo ta kopalnia była jeszcze zupełnie odrębną jednostką organizacyjną, nie połączoną administracyjnie i prawami własności z kopalnią „Juliusz”. Połączenie tych kopalń nastąpiło bowiem dopiero w 1938 roku, co zresztą jednoznacznie potwierdzają współczesne źródła1/. Podobno dyrekcja, czy niektóre tylko działy z tej kopalni, a szczególnie biura księgowości mieściły się jednak już wtedy nie w Kazimierzu Górniczym, ale w miejscowości jeszcze wówczas powszechnie określanej jako Niemce, czyli w obecnych Ostrowach Górniczych. Takie przynajmniej przekazy zakodowałem z dawnych jeszcze rodzinnych wspomnień. Jak się okazuje budynek dawnej dyrekcji, w tym przypadku Towarzystwa Kopalń Węgla i Zakładów Hutniczych stoi faktycznie tam jeszcze do dzisiaj. Oczywiście, że na przestrzeni następnych kilkudziesięciu lat zmieniła się zarówno jego dawna bryła architektoniczna, tak jak i jego wnętrza oraz otaczająca go zewsząd infrastruktura.

[Zdjęcie autora z 2016 roku. Budynek w Ostrowach Górniczych dawnego Warszawskiego Towarzystwa Kopalń Węgla i Zakładów Hutniczych.]

[Ostrowy Górnicze (dawne Niemce) – okres II Rzeczypospolitej. W biurze księgowości w Warszawskim Towarzystwie Kopalń Węgla i Zakładów Hutniczych. Od lewej stoi jako pierwszy w kolejności mój wujek – Stanisław Doros.]

[Powyżej zdjęcie z lipca 2016 roku. Ostrowy Górnicze. Budynek dawnego Warszawskiego Towarzystwa Kopalń Węgla i Zakładów Hutniczych. Autorem zdjęcia jest pan Tomasz Grząślewicz.]

[Powyższe dwa zdjęcia autora z 29 marca 2018 roku. Budynek dawnego Warszawskiego Towarzystwa Kopalń Węgla i Zakładów Hutniczych.]

[Zdjęcie powyżej z lipca 2016 roku. Ostrowy Górnicze. Budynek dawnego Warszawskiego Towarzystwa Kopalń Węgla Kamiennego i Zakładów Hutniczych. Autorem zdjęcia jest pan Tomasz Grząślewicz.]

 

[Cztery powyższe zdjęcia autora z 29 marca 2018 r. Zabudowania dawnego Warszawskiego Towarzystwa Kopalń Węgla Kamiennego i Zakładów Hutniczych.]

****

Wujek, podobnie jak i jego siedmioosobowa rodzina, w tym i moja mama, jeszcze wtedy mieszkali na osiedlu mieszkaniowym Huty „Katarzyna”. W tamtych odległych latach, podobnie zresztą jak i w czasach okupacji niemieckiej, a nawet jeszcze w kolejnych kilku latach po 1945 roku, to ostatnimi większymi skupiskami zabudowań na terytorium zaliczanym jeszcze do Katarzyny, to była tylko Huta „Katarzyna”, pomieszczenia straży pożarnej, jej osiedle mieszkaniowe i zaledwie jeszcze kilkanaście pojedynczych zabudowań jakie były usytuowane po dwóch stronach brukowanej „kocimi łbami” ulicy Staszica, która wtedy w stronę Sielca ciągnęła się tylko do masywnego wiaduktu kolejowego pod którym jeszcze wówczas przebiegała bocznica kolejowa z Kopalni „Hrabia Renard” do okolic „Wenecji” (obecne fragmenty ulic Chemicznej i Rybnej), gdzie ostatecznie już łączyła się z główną trasą Kolei Warszawsko – Wiedeńskiej. A tak to od Katarzyny, aż hen, hen w kierunku wschodnim, jak tylko sokoli wzrok sięgał, czyli w stronę Kazimierza Górniczego i Ostrów Górniczych, to zalegały już tylko nie do ogarnięcia ludzkim wzrokiem ogromne obszary pól uprawnych i pastewnych oraz jeszcze dalej już poza horyzontem tylko gęste lesiste tereny, głównie porosłe dorodną sosną. Już z samego więc rana na tych terenach, gdy jeszcze tarcza słoneczna na horyzoncie się nie pojawiła, a wokół dudniła w uszach tylko cisza, to już było słychać z rzadka przerywany śpiew skowronka i klekot bociana. Dopiero jak przybywało dnia, to również przyroda się coraz bardziej ożywiała i wtedy już prawie nie milkły melodyjne świergoty unoszących się ponad polami skowronków i piskliwe odgłosy od szybujących w koszących lotach ponad ziemią jeżyków i jaskółek. Nieodłącznym kolorytem tych nasyconych przyrodą stron były też grupowo tańczące w locie jak baletnice kolorowe motyle, które jednak nie wzbudzały tak jak obecnie wielkich sensacji, gdyż były widoczne na tych terenach niemal wszędzie.

Pierwsze bowiem w miarę gwarne zabudowania pośród tych rozległych kolorowych pól i łąk renardowskich były wtedy usytuowane na tak zwanej „Górce Pekińskiej” – to tereny „Szpitala Pekińskiego” i sąsiadujące z nim kilka zaledwie też zabudowań przyszpitalnych oraz pojedyncze już tylko zabudowania przy ciągnącej się w szczerych polach cały czas pod górkę uliczce Kukułek. Następnymi z kolei skupiskami budowlanymi, to była leżąca już jednak kilka kilometrów dalej w Klimontowie kopalnia i górnicze osiedle mieszkaniowe. A tak to na dalszej trasie, aż do samego prawie Kazimierza Górniczego to już zalegały tylko rozległe uprawne pola, polany pastewne i gęste tereny lasów, a wśród nich dopiero wiły się wąskie ścieżynki i leśne dukty, a dookoła wiało nie do wyobrażenia ludzką pustką.To były bowiem jeszcze wtedy tereny tak nieprawdopodobnie opustoszałe, że najczęściej wędrowało się po nich samotnie, a dopiero po przebyciu kilku kilometrów, „gdy Bóg dał” to spotykało się człowieka. Dopiero w 1921 roku z Kazimierza Górniczego do Juliusza zostanie wybudowana szumnie wtedy określana ulica, a w rzeczywistości była to tylko wąska wiejska piaszczysta droga, którą w późniejszym dopiero okresie czasu utwardzono miałkim kamieniem wapiennym.

****

W tamtych latach – jak wspominał to często mój wujek – dotarcie do Kazimierza Górniczego, było jeszcze ogromnie utrudnione, gdyż jedynym publicznym transportem, była wtedy tylko trasa kolejowa,wiodąca z sosnowieckiego Dworca Południowego poprzez Kazimierz Górniczy w kierunku Kielc. Jednak w godzinach rannych i popołudniowych ruchliwość pociągów osobowych na tej akurat właśnie trasie absolutnie nie była czasowo dostosowana do obowiązujących w Kopalni „Kazimierz” godzin zmianowych, podobnie jak i do godzin pracy w urzędniczych biurach w Ostrowach Górniczych. Aby więc dotrzeć do Ostrów Górniczych, do swego biura księgowości, na ściśle ustalony czas pracy, to „budzik nastawiał już na godzinę trzecią z samego rana”. Z kolei samo dotarcie z Katarzyny do położonego jeszcze w Sosnowcu na odludziu kolejowego Południowego Dworca, było jednak wtedy aż tak odległe i tak jednocześnie uciążliwe, że wujek szukał bardziej skutecznych innych rozwiązań transportowych, by tylko na wyznaczony czas zameldować się w kopalnianym biurze. Tym bardziej, że jako wzięty pracownik z tej kopalni bowiem zaliczający się do ścisłego grona „białych urzędniczych kołnierzyków”, musiał się zameldować w biurze księgowości już z samego rana. Od pewnego czasu zaczął więc najczęściej korzystać z transportu rowerowego. Bowiem prawdziwym miejscem jego zatrudnienia były wtedy Ostrowy Górnicze – zwane przez niego jako Niemce – a nie Kazimierz Górniczy, gdzie faktycznie mieściła się kopalnia, bowiem tam w zabudowaniach Warszawskiego Towarzystwa Kopalń Węgla i Zakładów Hutniczych mieściły się wtedy biura księgowości.

W tej sytuacji, przynajmniej w kierunku Kazimierza Górniczego, po mozolnym pokonaniu już „Górki Pekińskiej”, to dalsza droga poprzez Klimontów biegła w zasadzie jak po maśle, bowiem prosto z górki, więc jazda rowerem nie wyzwalała u niego aż takiego niewyobrażalnego wysiłku. O wiele bardziej uciążliwe bywały jednak powroty do jego miejsca stałego zamieszkania, gdyż wtedy „aż poza Klimontowów, to trzeba było niemiłosiernie cały czas pedałować pod górkę”, ale ta trasa to już ponoć „zawsze go jednak niosła jak na skrzydłach”, bowiem już wiodła prosto do osiedla mieszkaniowego Huty „Katarzyna”, do miejsca jego urodzenia i stałego zamieszkiwania.

****

Początkowo jego podróże były uciążliwe, gdyż posiadał prosty rower turystyczny, który na domiar złego jeszcze ulegał w czasie jazdy stosunkowo częstemu uszkodzeniu. Dopiero znacznie później w drodze wyjątkowej koneksji, poprzez swego rodzonego brata, zawodowego kapitana Wojska Polskiego – Franciszka Dorosa, zakupił bezpośrednio z radomskiej firmy, masywny w kolorze czarnym wojskowy rower typu Łucznik”2/. Bowiem o kupnie samochodu osobowego czy nawet motocykla, jak na kieszeń pracownika księgowości, mógł wtedy tylko pomarzyć. Rower więc jeszcze jak na tamte czasy, szczególnie tego typu, był wprost znakomitym środkiem lokomocji do takich dalekich podróży, gdyż oprócz wzmocnionych ram nośnych, wyposażony też został w unikatową jak na tamte czasy piastę, typu „Torpedo”, produkcji niemieckiej firmy3/. Tę kilkunastokilometrową trasę o niezwykle zróżnicowanym terenie i podłożu, pokonywał jednak w ciągu tylko jednego dnia, aż dwukrotnie.

W tamtych przedwojennych latach, pokonywanie tej wielokilometrowej trasy, nie było jednak tak stosunkowo łatwe jak to jest obecnie. Większość bowiem jej wiła się wtedy po wiejskich wertepach i zanurzała się w polne ścieżki, które najczęściej były jednak usiane przeróżnej wielkości kamieniami i poprzegradzane też niekiedy powalonymi konarami drzew. Te ostatnie przeszkody miały jednak miejsce najczęściej po gwałtownych burzach. W tamtych latach w tych zagubionych stronach nie operowano też jeszcze pojęciem ulic, gdyż w praktyce na tych terenach przecież istniały ale tylko wiejskie drogi, które były całkowicie pozbawione chodników, a nawet poboczy, gdyż graniczyły na niektórych odcinkach po dwóch stronach z rowami, a na innych bezpośrednio już tylko stykały się z polami ornymi lub łąkami. Jedynie, jak pamiętam, to w okolicy samego już Klimontowa od strony osiedla górniczego ciągnął się wąziutki prosty chodnik o szerokości najwyżej 1 metra i drugi znacznie szerszy, ale tylko przy samej portierni kopalnianej. Zmiany infrastrukturalne jakie w tych stronach zaszły i to zaledwie na przestrzeni tylko powojennych lat są więc tak niewyobrażalnie gigantyczne, że trudno się obecnie w tym znanym mi kiedyś terenie zorientować. A przecież tę trasę pokonywałem kiedyś wielokrotnie, najpierw z rodzicami jako jeszcze dziecko, a później już samodzielnie jako młodzieniec a jeszcze później z moją nieżyjącą już jednak żoną – Renią. Renia zmarła bowiem nieoczekiwanie 1 sierpnia 2017 roku. Ta piękna pełna uroków trasa była bowiem też kiedyś jedną z naszych rodzinnych romantycznych wycieczkowych dróg wiodących z Placu Tadeusza Kościuszki na tamtejszą malowniczą „Skałkę”, która była położona wówczas opodal krystalicznie czystej rzeki Białej Przemszy, na dalekich tyłach Kopalni „Juliusz”.

****

Na tej trasie dla rowerzysty szczególnie jednak uciążliwe bywały powroty, co już wyżej zasygnalizowałem, gdyż trzeba się było wtedy niejednokrotnie z mozołem piąć i piąć pod stromą górkę. Najbardziej więc znośną trasą, bowiem już jako tako ubitą, była wiejska droga, która wtedy wiodła poprzez Klimontów. Jednak powrót z samych Ostrów Górniczych, szczególnie w takie dni, gdy pogoda absolutnie już nie dopisywała, a wręcz nawet z nieba lało jak z cebra, a polne i leśne ścieżki i droga zamieniały się wtedy w grząskie masło, to rowerzysta musiał się już wtedy wykazać nie lada znakomitą techniką jazdy. Kto tej dawnej karkołomnej, kilkunastokilometrowej trasy jednak na rowerze nie pokonał w takich właśnie anormalnych warunkach, to nie jest nawet sobie w stanie obecnie wyobrazić, jaką wtedy trzeba się było wykazać wprost rowerową ekwilibrystyką i kondycją fizyczną. Najczęściej więc w kierunku Ostrów Górniczych wybierał trasę wiodącą poprzez Klimontów, gdyż przez spory odcinek drogi wiodła ona z górki, a później po przejechaniu zaledwie jeszcze tylko kilku kilometrów, to już zanurzał się w zalegające tu gęste i rozśpiewane szczególnie wiosenną porą ptasim śpiewem lasy. Te kolorowe i rozśpiewane lasy ponoć bowiem „nasycały jego organizm taką niesamowitą energią, że w biurze nie odczuwał już absolutnie trudów podróży”.

Pewnego jednak dnia, już późną porą popołudniową, gdy definitywnie zakończył już pracę biurową, to jak zwykle zawzięcie pedałował w swe rodzinne strony, by tylko przed wieczorem jak najszybciej jeszcze dotrzeć do swego mieszkania na Katarzynę. Szybkość z jaką się wtedy poruszał dzisiejszą ulicą Wileńską, była podobno znaczna. Gęste lasy, które jeszcze otaczały tę drogę ciągnęły się jeszcze wtedy, a nawet po 1945 roku, aż do samej widocznej na poniższym zdjęciu krzyżówki. W tym samym czasie od strony funkcjonującej jeszcze wówczas Kopalni „Juliusz”, dawną wiejską króciutką drogą, która zaledwie na odcinku od 300 do 500 metrów ciągnęła się wtedy wzdłuż murów kopalni, a obecną asfaltową ulicą Minerów, pędził w stronę dzisiejszej ulicy Wileńskiej dwukonny ciężki pojazd. Była to typowa dla sosnowieckich i zagłębiowskich terenów wysokoburtowa furmanka, nadbudowana ze wszystkich stron dodatkowymi jeszcze do tego deskami. Na domiar jeszcze tego po same brzegi załadowana węglem. Zamyślony woźnica siedzący okrakiem na koźle i poganiający batem konie, być może i nawet już bardzo przemęczony całodniową ciężką pracą, naruszając jednak przepisy prawne, wjechał więc nagle na wąskie jeszcze wtedy skrzyżowanie dróg i całym pędem, nie zatrzymując się absolutnie na skrzyżowaniu dróg, staranował, czy wręcz rozjechał jadącego od strony lasów rowerzystę. W wyniku tej nagłej i niespodziewanej katastrofy, do tego jeszcze zaistniałej w szczerym pustkowiu, jedynym wtedy tylko w miarę przytomnym człowiekiem był właśnie do ostatnich granic przerażony woźnica, bowiem wujek już wtedy leżał bezwładnie na drodze i nie dawał absolutnie jakichkolwiek znaków życia. Zanim więc wezwano pomoc i ciężko rannego rowerzystę odtransportowano do szpitala, który się wówczas mieścił na sosnowieckim „Pekinie”, to jego stan zdrowotny był już po prostu wtedy beznadziejny. Lekarze po pierwszych już oględzinach przywiezionego w nieprzytomnym stanie pacjenta nie rokowali więc zatrwożonej rodzinie absolutnie żadnych nadziei, by mogli tak zmasakrowanemu człowiekowi z uszkodzonym do tego jeszcze kręgosłupem i licznymi też uszkodzonymi innymi organami oraz z dużym jeszcze do tego ubytkiem krwi, uratować życie.

[Powyżej zdjęcie autora z 2016 roku utrwalone od strony Klimontowa. Miejsce gdzie doszło do opisywanej katastrofy drogowej. Na wprost obecnie asfaltowa ulica Wileńska. Dawniej polna droga z lekka tylko utwardzona miałkim kamieniem wapiennym. Po lewej stronie ulica Ignacego Łukasińskiego. Po prawej stronie też dawna droga, a dzisiaj już ulica Minorów, przy której mieściła się Kopalnia „Juliusz”. Woźnica kierujący furmanką jechał od prawej strony, ulicą Minorów. Z kolei rowerzysta poruszał się wtedy lesistą ulicą Wileńską w kierunku Klimontowa.]

Jeden z tych lekarzy ponoć wtedy z ogromną powagą i nieukrywanym smutkiem nawet oświadczył jego przerażonym rodzicom, mamie i ojcu, a mojej babci i dziadziusiowi, że tylko modlitwa i cud Pana Boga, mogą ich synowi uratować życie. Co było jednak w tej drogowej katastrofie zastanawiające?… Rower w wyniku tego wypadku został całkowicie zmiażdżony, podobnie jak rozerwana została też na strzępy umocowana na rurce skórzana teczka oraz zrolowany urzędniczy garnitur i biała urzędnicza koszula, które tkwiły na bagażniku. Ocalał tylko, bowiem nie został nawet absolutnie uszkodzony znajdujący się w tej skórzanej teczce malutki, bowiem o wymiarach 15 x 20 cm obrazek z Matką Boską Częstochowską. Nie uległo więc nawet stłuczeniu szkło, ani nie zaobserwowano też ani jednej rysy na gipsowej kolorowej ramce otulającej ten obrazek. Wujek po wielu miesiącach leczenia w końcu powrócił do zdrowia, jednak pozostał już do końca swego życia bardzo poważnie okaleczony. Po dojściu do siebie, kiedy się już mógł jako tako poruszać, to za zaleceniem lekarzy korzystał wielokrotnie z sanatoriów. Podobno niekiedy jego towarzyszami w sanatoriach byli też koledzy z tej samej dyrekcji i z kopalni Niemce. Posiadam w moich dokumentach rodzinnych kilka zdjęć z tych przedwojennych uzdrowisk, ale niestety są skąpo opisane. Możliwe więc, że ktoś po przeczytaniu tego artykułu rozpozna w nim swoich znajomych, a może i bliskich ze swojej rodziny. Oto poniżej te unikatowe zdjęcia.

[Zdjęcie powyżej. Mój wujek – Stanisław Doros, stoi w drugim rzędzie, pierwszy od lewej strony, obok osoby w kapeluszu.]

[Zdjęcie powyżej. Mój wujek – Stanisław Doros – w trzecim rzędzie stoi jako czwarty od lewej strony (bez nakrycia głowy). Powyższe dwa zdjęcia pochodzą z okresu II Rzeczypospolitej Polski. Opis zdjęcia na odwrocie – „IWONICZ – ZDRÓJ „EXCELSIOR”.]

[Zdjęcie powyżej nie zostało opisane. Po ubiorze można jednak snuć domysły, że są to jednak też sanatoryjne pobyty w okresie II Rzeczypospolitej Polski. Na odwrocie zdjęcia są trzy odręczne wręcz kaligraficzne podpisy, które by świadczyły, że osoby te wielokrotnie już je dokonywały. Prawdopodobnie więc można przyjąć, że byli to urzędnicy. NN, Franciszek Kuźnia, H. Mierzwiński.]

****

     Znaczny rozwój tej starej osady górniczej zahamował już jednak wybuch II wojny światowej. Kazimierz Górniczy podobnie jak i inne miejscowości z Zagłębia Dąbrowskiego został bowiem wtedy wcielony organizacyjnie do III Rzeszy Niemieckiej. Kazimierz Górniczy w okresie okupacji niemieckiej nosił nazwę Kasimir bei Sosnowitz. Z kolei już połączone kopalnie “Kazimierz” i „Juliusz” podlegały Głównemu Urzędowi Powierniczemu Wschód. Po 1942 roku przejął je we władanie pruski koncern Prussische Bergwerksund Hutten – AG Preussag.

     Przez cały okres okupacji niemieckiej mój wujek, który doskonale znał język niemiecki, to dalej jednak pracował w księgowości. Przypominam sobie, że wielokrotnie wówczas by wykonać nałożone nań dodatkowe zadania, to ogromne płachty zanotowanego urzędniczego papieru przywoził też wtedy do swego rodzinnego mieszkania na Katarzynę. W takich roboczych dniach, to w mieszkaniu moich dziadków, już czuło się specyficzny zapach palonego tytoniu. Papierosy jednak wykonywał sam. Zakupiony bowiem tytoń umieszczał w bibułce, a końcowy efekt w postaci papierosa uzyskiwał w specjalnej maszynce do kręcenia papierosów. W tym celu w sklepie, lub po znajomości kupował wyłącznie tylko tytoń i bibułkę solali, bowiem – jak mawiał – „w bibułce solali to najlepiej się pali”. Takim domowym sposobem wykonany już papieros dopiero umieszczał w fantazyjnie wygiętej rurce określanej jako „fifka”, lub „lufka”. Najczęściej więc w trakcie odwiedzin moich dziadków, gdy widywałem go wieczorem, to był wtedy niezwykle zapracowany, z nieodłączną jednakszklaną „lufką” w ustach oraz z zawieszonymi nisko na nosie okularami, jak klęcząc na poduszce leżącej na krześle, coś tam w rozłożonych na całym stole płachtach dokumentów poprawiał, coś tam podkreślał, a niekiedy i wygumowywał. Podobno zakres pracy był wówczas już tak niewyobrażalnie obszerny, że w zasadzie prawie nigdy nie był w stanie jej sprostać w samym tylko biurze, zaliczał więc też pracowicie nie tylko tygodniowe wieczorne pory, ale nawet od samego rana dla innych też wtedy wolne niedziele. Bowiem niewywiązanie się z obowiązku mogło być wówczas potraktowane przez okupanta niemieckiego jako przejaw sabotażu. A za sabotaż to karało się wtedy śmiercią, a szczęśliwców kierowano do obozu koncentracyjnego, który w większości przypadków też kończył się śmiercią. Pamiętam, że posiadał ogromne zbiory znaczków z całego niemal świata, które były tematycznie wklejane do specjalnych albumów. Dzięki tym znaczkom już jako dziecko poznałem więc wiele egzotycznych krajów, oczywiście w ogromnym uproszczonym opisie. Jednak tak zdobytą wiedzą imponowałem na podwórku nie tylko moich koleżankom i kolegom, ale wprawiałem nawet w osłupienie niektóre nauczycielki ze szkoły podstawowej. Przypuszczam, że wobec mnie i mojego brata czuł jednak jakieś głębsze rodzinne uczucia, gdyż wielokrotnie w czasie okupacji niemieckiej i po 1945 roku, aż do śmierci, wielokrotnie niby tylko przypadkowo, ale jednak wychwytywał nas spośród bawiących się kolegów na podwórku przy Placu Tadeusza Kościuszki i w trakcie ciekawych pogawędek częstował nas wtedy cukierkami, a na zakończenie jeszcze wręczał nam w torebce papierowej, zwanej „tytką” sporą ich ilość „na później”.

****

Jak pamiętam, to mój wujek był kulturalnym i niezwykle inteligentnym człowiekiem. Jako kawaler przez całe swe życie zawsze też mieszkał z rodzicami w jednym z budynków osiedlowych Huty „Katarzyna” (po 1945 r. Huta im. M. Buczka). Utrzymywał jednak niezwykle towarzyskie kontakty ze środowiskami kulturotwórczymi, szczególnie z sosnowieckimi muzykami i śpiewakami, o czym nawet świadczą odziedziczone po nim zdjęcia. Był też rozkochanym fotografem, stąd w moich zbiorach posiadam co najmniej kilkadziesiąt jego starych jeszcze przedwojennych zdjęć. W okresie II Rzeczypospolitej bardzo dużo podróżował po Polsce. Jednak szczególnie kochał wprost nieograniczoną tęsknotą miłości nasze Zakopane i jego okolice, co też z pasją utrwalił aparatem fotograficznym na wielu zdjęciach. Posiadał też jak na tamte czasy sporą prywatną biblioteką. Część jego przedwojennych bibliofilskich zbiorów już po jego śmierci, trafiła też pod moją strzechę, teraz powiększone przeze mnie i moją żonę o nowe zakupy, liczą już w bibliotece kilka tysięcy woluminów. Był wyjątkowo nieśmiały. Po wypadku na jego ciele pozostały widoczne zniekształcenia kręgosłupa i szczęki oraz znacznie też wystająca łopatka. Możliwie więc, że to było głównym powodem iż na wielu fotkach prawie zawsze stoi z tyłu za innymi pozującymi do zdjęcia. Był jednocześnie człowiekiem niesłychanie dobrodusznym i kochającym braterskim uczuciem szczególnie moją mamę. Nota bene niezwykle religijną i już wtedy dyplomowaną katechetkę religii rzymskokatolickiej. Dlatego jak przypuszczam, to właśnie jej za swego jeszcze życia – biorąc pod uwagę opinię swoich rodziców – a nie innym z rodzeństwa, podarował ten niezwykły cudowny obrazek Matki Boskiej Częstochowskiej, który jak zawsze twierdził uratował mu życie. Ten cudowny obrazek przetrwał w naszej rodzinie kilkadziesiąt lat. Zaginał jednak w 1996 roku w trakcie likwidacji mieszkania po nagle zmarłej mojej mamie. Do dzisiaj nie potrafię sobie racjonalnie odpowiedzieć jak jednak do tego mogło dojść. Możliwe, że tą nagłą śmiercią, tak bliskiej mi osoby, byłem wówczas tak potwornie przerażony, że gdzieś w trakcie sprzątania mieszkania ten cudowny obrazek jednak zawieruszyłem. Do dzisiaj nie mogę więc sobie tego darować. Wujek – Stanisław Doros – ukochany braciszek mojej mamy, spoczywa na sosnowieckim „Cmentarzu Pekińskim” w jednym grobie z moimi rodzicami. Tego sobie życzyła i o oto też prosiła jeszcze przed swą śmiercią moja mama. Życie mojego wujka, mimo widocznego kalectwa, było jednak tak bogate i tak różnorodne, że w tym króciutkim artykule nie jestem tego w stanie wszystkiego szczegółowo opisać czego dokonał. Mimo tego, że żył zaledwie tylko 48 lat.

****

W wyniku odszkodowania za doznane trwałe kalectwo otrzymał jednak wówczas taką masę pieniędzy, że w Pińczowie za namową mojego ojca, Ludwika Maszczyka, zakupił 12 mórg ornego pola, które później notarialnie podzielił pomiędzy swe rodzeństwo i rodziców4/. Sobie natomiast nie pozostawił absolutnie nic! Jak się później okazało kilka mórg tego zakupionego pola kryło w swych wnętrzach wyjątkowo drogocenny wapienny kamień, który przez ubiegłe lata w okolicznych kamieniołomach był już wykorzystywany przez artystów do kamiennych rzeźb. Ale o tym niesamowitym odkryciu dowiedzieliśmy się już znacznie, znacznie później, bowiem dopiero po upaństwowieniu tej darowizny. Podobno „wapień pińczowski to kamień o najdłużej w Polsce nieprzerwanej tradycji eksploatacji i wykorzystywany jest w rzeźbie i w architekturze”. Już bowiem zastosowano go w murach preromańskiego kościółka w Wiślicy w X wieku. Wapień, który ponoć popularnie jest zwany „pińczakiem” to kamień o białej lub kremowej barwie, który w miarę upływu lat pokrywa się piękną patyną. Z tego kamienia wzniesione są w Pińczowie i w okolicy liczne przydrożne urocze piękne krzyże i rzeźby sakralne. Podziwiałem te niesamowicie urokliwe rzeźbiarskie dzieła sztuki z moją mamą i bratem wielokrotnie, gdy jako dziecko przebywałem tam jeszcze na wczasach w pierwszych latach po II wojnie światowej, a później w latach 80. XX wieku tymi urokliwymi rzeźbami zachwycała się też moja ukochana żona – Renia. Jak wieść niesie, to podobno ten niezwykły pińczowski kamień zastosowano też do pewnych elementów i rzeźb w „darowanym nam Polakom” przez Związek Radziecki – Pałacu Kultury i Nauki w Warszawie. Pińczowski kamień zaraz po wydobyciu jest ponoć wyjątkowo łatwo podatny na rzeźbienie, cięcia można więc nawet wykonywać lekkim, ale ostrym narzędziem. Dopiero bowiem po wielu godzinach od jego wydobycia z ziemi twardnieje jak granitowa skała. Wydobycie jednak tego kamienia przez prawowitego właściciela ze swoich ornych pól i jego dowolna sprzedaż była  jednak za PRL zabroniona. Zakupiona ziemia na terenach Pińczowa została jednak w końcu przejęta przez władze PRL. Poniżej prezentuję stosowany dokument, który został w 1953 roku skierowany do Franciszka Dorosa już po śmierci jego rodzonego brata Stanisława Dorosa i oczywiście też do mojej mamy. W moim domowym archiwum posiadam jeszcze jeden podobny z tamtego samego okresu dokument o przejęciu zakupionych mórg ornego pola przez państwo, który już jednak jest zaadresowany z kolei do mojej babci, Marii Doros. Władze państwowe za wywłaszczone morgi naszej rodzinie w latach 60. XX wieku jednak w końcu coś zapłaciły. Były to jednak jak pamiętam wprost groszowe sumy.

[powyżej akt wywłaszczeniowy z 25.X.1953r.]

     Kopalnia „Kazimierz Juliusz” była ostatnim w dziejach Zagłębia Dąbrowskiego przedsiębiorstwem górniczym, gdyż w dniu 29 maja 2015 roku po wydobyciu na powierzchnię ostatniej tony węgla została bowiem definitywnie unieruchomiona. Według prasowych i telewizyjnych informacji likwidacja tego górniczego zakładu trwała jednak jeszcze do końca 2016 roku, a do 2018 roku nastąpi już ponoć jej całkowita likwidacja.

…………………………………………………………………………………………

Artykuł jest już trzecią jego wersją, tym razem znacznie poszerzoną o nowe pozyskane fakty i zdjęcia. Pierwsza publikacja, bowiem pochodzi z września 2014 roku i ukazała się tylko na portalu Klubu Zagłębiowskiego, którego redaktorką jest Szanowna Pani Ania Urgacz- Szczęsna.

Serdecznie dziękuję panu Tomaszowi Grząślewiczowi za wyrażenie zgody na bezinteresowne opublikowanie dwóch zdjęć.

Bibliografia i przypisy:

 

1 – J. Jaros: Słownik historyczny kopalń węgla na ziemiach polskich, Śląski Instytut Naukowy 1984, s. 64.

2 – Franciszek Doros był w tym czasie zawodowym żołnierzem, adiutantem dowódcy 80 Pułku Piechoty im. Strzelców nowogródzkich w Słonimiu. Jednocześnie w tym samym też czasookresie był etatowych wojskowym pracownikiem Wywiadu II Oddziału Sztabu Generalnego WP w referacie „Wschód”.

3W okresie II Rzeczypospolitej znanym i zarazem największym producentem rowerów była Fabryka Broni w Radomiu. Na główce ramy umieszczony był napis – Państwowe Wytwórnie Uzbrojenia w Warszawie i inicjały F.B. oraz charakterystyczny też rysunek Łucznika, którego twórcą był malarz głównie akwarysta pan Władysław Skoczylas. Fabryka ta produkowała różnego rodzaju rowery. Jednym z nich był model oznaczony numerem 35 (Typ XX Wojskowy). Wujek zakupił rower oznaczony jako Typ XXI, który był repliką wojskowego modelu, pozbawioną jednak specjalnego uchwytu na karabin.

 [Model roweru Łucznik” oznaczony numerem 35 (Typ XX Wojskowy) ze specjalnym uchwytem na karabin.]

4 – Jedna morga uprawnego pola = mniej więcej 1/2 dzisiejszej powierzchni 1 hektara

5Wspomnienia własne i rodzinne.

Uprzejmie przypominam, że wszystkie artykułu autora jak do tej pory są publikowane bezinteresownie. Z tego tytułu nie korzystałem więc dotąd nigdy i nie czerpię też nadal żadnych korzyści materialnych, ani też innych jakichkolwiek profitów, poza satysfakcją autorską.

 

Wszelkie prawa zastrzeżone. Żadna część tej publikacji nie może być reprodukowana, przechowywana w systemach przetwarzania lub odzyskiwania danych, ani przekazywana w jakiejkolwiek postaci elektronicznej, odbitki kserograficznej, nagrania lub jakiejkolwiek innej bez uprzedniej pisemnej zgody autora tego artykułu.

 

Katowice,  kwiecień 2018 rok

 

                                                                      Janusz Maszczyk

Bear