Janusz Maszczyk: Był sobie Plac Schoena…

PRAWDA JEST MIARĄ NIEBIOS,

A DĄŻENIE DO PRAWDY – MIARĄ CZŁOWIEKA.

 

Bardzo popularna przez dziesiątki lat stosowana przez sosnowiczan nazwa – „Plac Schoena” – zapewne wielu młodym i przyjezdnym osobom, współcześnie z niczym się już konkretnie nie kojarzy. W przeciwieństwie do znacznie starszego już wiekiem rodowitego pokolenia mieszkańców z Sosnowca. Może więc warto przywrócić to co w tym topograficznym określeniu jest ukryte, zanim ta nazwa już na dobre i ostatecznie nie zostanie wymazana z ludzkiej pamięci?…

 

     Dziewiętnastowieczne tereny Sosnowca, zwane jeszcze wówczas jako Sosnowice, a zwłaszcza pierwsza połowa tego minionego już wieku, to roztaczająca się wprost bajeczna kraina z dziewiczo nieskażoną przyrodą. Większość bowiem tego terytorium pokryte jest jeszcze żywicznymi lasami, szumiącymi łąkami i uprawnymi polami, a płynąca przez te tereny leniwie szerokimi zakolami i rozlewiskami, główna rzeka: Czarna Przemsza i granicząca jeszcze wtedy z Prusami rzeka Brynica są jeszcze wprost krystalicznie czyste i pełne nie tylko przeróżnych ryb, ale i życia biologicznego związanego z tym wodnym środowiskiem. Pośród tej jeszcze nieskażonej przyrody tulą się do ziemi malutkie zabiedzone sioła i zaścianki, z chatami krytymi słomą, oraz paradują się pojedynczo niczym pawie dostojne folwarki i młyny wodne. Miasto Sosnowiec jeszcze wtedy w ogóle nie istnieje. Nabędzie bowiem prawa miejskie dopiero w XX wieku, w 1902 roku1/. Przez zaborcę carskiego te przygraniczne tereny będą jednak nadal traktowane jako typowe zachodnie rubieże swego wielkiego Imperium Rosyjskiego. W dalszym ciągu i to przez wiele, wiele jeszcze następnych lat pozostaną więc tylko  zlepkiem osad, powstających pośpiesznie osiedli fabrycznych i resztek jeszcze dawnych wiejskich terenów, niż jednym wielkim zachodnioeuropejskim nowoczesnym i zurbanizowanym planistycznie miastem.

     Druga połowa XIX wieku, w przeciwieństwie do pierwszej połowy tego okresu, zaowocuje już jednak niespotykaną, nie tylko na tych terenach, ale i przyległych, nieprawdopodobną dynamikę rozwoju przemysłu, handlu i związanej z tymi zagadnieniami zabudowy infrastrukturalnej. Przeobrażenia tych odwiecznych wiejskich terenów dokonują się bowiem w iście amerykańskim stylu. Tym niespotykanym zjawiskiem zaskoczeni są więc nie tylko odwieczni mieszkańcy tej rozległej krainy – Polacy – ale również okupant rosyjski i przedstawiciele innych ościennych państw europejskich. Odkryte niezwykle bogate złoża węgla kamiennego i poprowadzenie linii kolejowej do Sosnowca (dotrze w 1859 roku) jak również czysta rzeczna woda oraz dalekosiężna możliwości komunikacji kolejowej z ościennymi krajami, niewątpliwe przyspieszą dynamikę rozwoju wielobranżowego przemysłu, a polityka celna Rosji carskiej niebawem ten proces inwestycyjny jeszcze znacznie przyspieszy. Już w niedługim więc okresie czasu te rozległe tereny, nazwane też później Zagłębiem Dąbrowskim, staną się więc terytorium zamieszkiwanym przez inne narodowości, głównie jednak przez Polaków. W niektórych miejscowościach, jak na przykład w Sosnowcu, pojawią się też stosunkowo większe skupiska Żydów i Rosjan, ci ostatni będą się jednak wywodzili głównie ze środowisk okupujących rozdartą zaborami naszą Ojczyznę. Później do tych terenów jeszcze dotrą i zadomowią się głównie Niemcy i Górnoślązacy (Polacy i Niemcy), a jeszcze później nawet Francuzi. Początkowo więc wielkimi inwestorami tych terenów będą przede wszystkim fabrykanci niemieccy, ale pojawią się również fabrykanci żydowscy. Ta ostatnia wymieniona narodowość skupi się jednak głównie na handlu sklepowym i karczemnym oraz na budowie na wynajem kamienic i opanuje też w pewnym stopniu sektor bankowo – kredytowy.

****

     Już niebawem w ślad za zagranicznymi inwestorami na te tereny ruszą też jak z przysłowiowego kopyta nieprzeliczone rzesze bezrobotnych polskich chłopów i drobnych rzemieślników. Niektórzy dotrą tu pojedynczo, by po znalezieniu pracy i zadomowieniu się, ściągnąć tu później też swoje rodziny. Inni przybędą tu nawet wraz ze swymi rodzinami, zwłaszcza z pobliskich terenów: z Miechowa, z Myszkowa, z Zawiercia, i z Żarek, itd. Ogromna lawina ludzi dotrze tu nawet z dalekiej Kielecczyzny i innych jeszcze bardziej odległych polskich krain. A głównym celem tej wędrówki ludów, będzie poszukiwanie pracy, pracy i jeszcze raz pracy, i oczywiście też mieszkań oraz zarobku. Tym nadzwyczajnym zjawiskiem – bumu gospodarczego – zafascynowani są więc mimo woli niemal wszyscy Polacy – nawet intelektualiści. Przybędą więc na te zapomniane dotąd przez Boga ziemie też polscy pisarze, poeci, geografowie i historycy, by nasycić wzrok tym metamorficznym zjawiskiem, gdzie wprost na ich oczach dotychczasowe wioski i malutkie zapyziałe osady, nagle jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki przeobrażają się w przemysłową krainę. Wszyscy przybysze są zafascynowani niespotykaną dotąd w Królestwie Polskim taką nieprawdopodobną dynamiką inwestycyjną przemysłu i handlu oraz rozwojem budownictwa. W tym złotym inwestycyjnie okresie czasu dla Zagłębia Dąbrowskiego, w tym i w Sosnowcu, początkowo prawie zaniknie więc problem bezrobocia. Tutaj pracy więc nie brakuje. Brakuje natomiast tylko ciągle pieniędzy, gdyż przepisy z zakresu prawa pracy są wyjątkowo mordercze dla rzeszy niewykwalifikowanych polskich pracowników. W przemyśle włókienniczym i ciężkim, nawet w kopalniach, można bowiem zatrudniać niemal każdego, również kobiety. W innych branżach nawet też dzieci. Rocznik dziecięcy w miarę upływu lat będzie więc oscylował nawet w górnych granicach prawnych określających ten wiek. Wszędzie obowiązuje też niewolniczy system zatrudnienia od 14 do 16 godzin oraz jeszcze cały szereg innych wyjątkowo nieludzkich przepisów, które biją przede wszystkim polskich szeregowych pracowników. Szczególnie dotyczy to niezwykle żebraczych stawek płacowych. Nie dziwmy się więc tym, że po okresie wielkiej fascynacji inwestycyjnej, przychodzi też później kryzys i naród polski podnosi się z klęczek. Wybuchają więc strajki, dochodzi do manifestacji protestacyjnych, a nawet dochodzi też do starać zbrojnych z okupantem rosyjskim. W tych starciach jak to zwykle bywa, niestety ale giną też niewinne osoby.

 * * * *

     Jest Wielkanoc Roku Pańskiego 1879. Pierwszy z zagranicznych niemieckich inwestorów do zagubionej jeszcze wówczas pośród lasów, pól i łąk nad rzeką Czarną Przemszę wsi Sielce, dociera Saksończyk – Franz Schoen. Spadkobierca ogromnej przemysłowej fortuny Christiana Gottliba Schoena. Po przyjeździe, by rozkręcić interes na najbardziej korzystnych dla swojej rodziny warunkach, przyjmuje więc prawie natychmiastowo obywatelstwo rosyjskie. Według jego siostry, pani Fanny Lamprecht (patrz bibliografia i przypisy strona 37) niemal po przyjeździe, za niewielką cenę zakupuje też od Renardów działkę budowlaną (natomiast według Wikipedii A, działkę zakupiono od hrabiego Mortimer – Tschischky’ego). Już niebawem, bowiem z końcem października 1879 roku, w tej urokliwej przyrodniczo nadrzecznej sieleckiej osadzie uruchomi fabrykę przędzalni wełny wigoniowej i farbiarnię. Do tej fabryki w pierwszej kolejności sprowadza z dalekiej Saksonii nie tylko majstrów ale i wykwalifikowanych robotników, którzy mieli przyuczać do tego zawodu miejscowych i przybyłych na te tereny Polaków. Bowiem jak to wspomina jego rodzona siostra pani Fanny Lamprecht2/: – „Ci bowiem (przyp. autora: Polacy) nie mieli pojęcia o tego rodzaju produkcji i inaczej niż moi bracia zakończyliby żałosnym fiaskiem swoje całe przedsięwzięcie….[…]… Przyuczali ich do porządku i czystości, o czym posiadali oni bardzo niewiele pojęcia. Polacy byli jednak jednocześnie zręczni i chłonni na wiedzę oraz zdobywanie nowych umiejętności. Z czasem wyrośli z nich bardzo sprawni majstrzy i robotnicy. Trzeba było jednak do tego dodać niemiecki wysiłek, wytrwałość i sumienność. Tego jest niestety mało w cechach narodowych Polaków”. Jak się okazuje, to pani Fanny Lamprecht miała o nas zbyt surową i jednoznaczną opinię i zaprezentowała nam niezbyt miłą laurkę. W tamtych latach sielecka fabryka była największą tego typu na całym terytorium wielkiego Imperium Rosji Carskiej. Początkowo surowiec sprowadzany będzie kokieteryjnie tylko z Rosji, a później gdy już interes znacznie się rozkręci, to nawet i z dalekich krain: Egiptu, Indii i Ameryki.

     Śladami brata już niebawem podąży też – Ernst Schoen. On z koleina obrzeżach wsi pogońskiej, na Środulce uruchomi w 1886 roku fabrykę przędzalni wełny i bawełny czesankowej oraz przędzalnię wigoniową, której „przedsiębiorstwo macierzyste istniało już w Werdau w 1813 roku”. Podobnie jak jego brat z Sielca, również on do swej fabryki w pierwszej kolejności sprowadzi majstrów i wykwalifikowanych robotników z Werdau. Zabudowania fabryczne zostaną stopniowo rozlokowywane w pobliżu krystalicznie jeszcze wtedy płynącej rzeki Czarnej Przemszy. Na terenie określanym wówczas przez miejscowych jako Środulka3/.Zakłady te w zasadzie poprowadzą już jednak jego synowie Wilhelm, Oskar i Brunon Schoenowie. Właściwie to rozbudowę tych zakładów w 1904 roku, powiększoną o produkcję trykotaży i pończoch, przypisuje się już tylko Oskarowi i Wilhelmowi. Schoenowie wspólnie z rodzinnym klanem Lamprechtów, właścicieli sosnowieckiej papierni, będą też dzierżawili niewielką kopalnię węgla kamiennego „Antoni” w Łagiszy, która będzie na bieżąco zaopatrywała te fabryki w niezbędne paliwo do maszyn parowych. Przędzalnia w Sielcu już wkrótce, dzięki wyjątkowemu popytowi na te wyroby w Rosji oraz bardzo niskim kosztom ich produkcji w „Kongresówce”, przyniesie Schoenom kolosalne zyski, wprost niewyobrażalne dla przeciętnego polskiego mieszkańca z tych ziem. W roku 1907 w sieleckiej przędzalni wigoniowej i w fabryce trykotażu wybuchnie jednak pożar. Podobno w ciągu następnych paru lat zdołano jednak „pierwszy z tych zakładów odbudować, a drugi zamieniono na fabrykę waty higroskopijnej, przędzalnię wełny odpadkowej i wytwórnię ścierek”. Już niedługo łącznie zakłady Schoenów będą zatrudniały około 3 tysiące robotników, głównie Polaków. W tym kobiety oraz podobno też dzieci w górnej ich granicy wiekowej.

     Schoenowie w okresie zaborów Rosji carskiej utrzymywali wprost znakomite stosunki z zaborcą Rosji carskiej. Wdzięczność Rosjan już wkrótce zaowocowała więc tym, że obecna sielecka ulica 1 Maja, otrzymała nazwę ulicy Schoenowskiej4/. O zmianie nazwy ulicy w Sielcu z Schoenowskiej na 1 Maja ponoć dopiero w 1925 roku rozpoczęły się istne boje. Propozycje prezydenta Miasta Sosnowca pana Aleksego Bienia, by nazwą „Schoenowską” ozdobić tylko aleję żwirowej na Środulce jaka się wówczas wiła od przejazdu kolejowego wzdłuż pałaców i parku państwa Schoen, aż do będzińskiego Małobądza była ponoć przez rodzinę Schoenów kategorycznie nieakceptowana 5/.Schoenowie – jako już znani fabrykanci w Sosnowcu – nie wyrażali ponoć zgody ze względów czysto ambicjonalnych. Nie wyobrażali bowiem sobie, by zaledwie tylko żwirowa aleja, do tego jeszcze wijąca się pomiędzy pałacami i parkiem, a torami Kolei Warszawsko – Wiedeńskiej, była ozdobiona ich nazwiskiem. Nieco podobnie jak podczas zaborów Rosji carskiej było też w okresie okupacji niemieckiej. W tym okresie od samej „Wenecji” aż do „Placu Schoena” (do przejazdu kolejowego na Środulce), jak to jest wyraźnie zaznaczone na niemieckiej Mapie Sosnowitz z 1942 roku (przyp. autora: czytaj – Sosnowiec) ciągnęła się ulica, która nosiła nazwę: Christian G.Schoen Strasse. Na dalszym odcinku w kierunku Małobądza ta żwirowa jeszcze wówczas aleja jest wyraźnie zaznaczona jako już jednak absolutnie nieprzejezdna. I tak też było w rzeczywistości. W końcu aleja ta jest różnie w publikacjach i na mapach określana. Dla nas mieszkańców z Sosnowca, zamieszkałych już na tym terenie od drugiej połowy XIX wieku, nie stanowiło to jednak nigdy absolutnie żadnego problemu. Po prostu aleję żwirową, wijącą się od przejazdu kolejowego obok pałaców i parku państwa Schoenów bowiem od zawsze popularnie zwaliśmy „Aleją Schoenowską”, a z kolei tereny nadrzeczne ciągnące się w kierunku Małobądza, położone tuż, tuż poza murami parku nosiły już kolejną nazwę –„Podbędzińską górką”, a jeszcze dalej i dalej, już dla oczu niewidoczne tereny – to „Małobądzkie pola”. Współczesnych mieszkańców Sosnowca te dawne topograficzne sformułowania mogą nie tylko dziwić, ale i irytować. Ale cóż ja mogę na to poradzić. Po prostu takimi wtedy nazwami się posługiwaliśmy, które niezwykle precyzyjnie wskazywały każdą okolicę z terenu Sosnowca.

****

     Pani Fanny Lamprecht z rodziny Schoenów, na wielu stronach swych wspomnień o latach 1857 – 1918 o naszych zaborcach wyraża się z nutą bardzo ciepłego rozrzewnienia. A na stronie 98 cytowanych już wspomnień (patrz bibliografia i przypisy ,pozycja 2) o „Rewolucji 1905 roku w Sosnowicach” pisze nawet tak:- „W Sielcu i na Środulce (przyp. autora: ma na myśli fabryki i pałace Schoenów) stacjonowało około 300 mężczyzn w każdej fabryce (przyp. autora: sprowadzonych Kozaków do ochrony fabryk i tłumienia strajków), w zależności od wielkości i potrzeb. Franz i Emma (przyp. autora: państwo Schoenowie) musieli się starać o odpowiednie zakwaterowanie oficerów. Pomiędzy nimi było jednak sporo miłych ludzi. Można było z nimi przez wiele godzin prowadzić rozmowy. Zrobiono wtedy dużo grupowych i pojedynczych zdjęć, zarówno w domu jak i w ogrodzie, stanowiących wspomnienie tych ciężkich czasów, które jednak nie były pozbawione specyficznego czaru. Wkroczeniu wojska przecież zawdzięczaliśmy to, że poprawiło się nasze samopoczucie i wszyscy uspokoiliśmy się”. Koniec cytatu. Aby tego wątku już nie przedłużać, gdyż to nie jest podstawowym celem tej publikacji, to warto jednak zadać pytanie? Ciekawy jestem jak to samo wojsko rosyjskie wspominały wtedy rodziny zamordowanych i rannych Polaków u bram Huty „Katarzyna” w dniu 9 lutego 1905 roku?

     W okresie I wojny światowej po ustąpieniu Rosjan z Sosnowca, niemieccy żołnierze ponoć w dużym stopniu złupili zakłady schoenowskie, gdyż przypisywali tej rodzinie propolskie inklinacje. Czy faktycznie to było tylko podstawą grabieży jak twierdzą to obecnie niektórzy publicyści? W rezultacie zakłady w Sielcu i na Środulce zamknięto. Sielecki zakład po ponownym uruchomieniu po I wojnie światowej z uwagi na przestarzały park maszynowy, ponownie i definitywnie jednak zamknięto. Prosperowała więc tylko fabryka z okolicy Środulki, która w latach 20. XX w., w okresie II Rzeczypospolitej, ruszy już jednak pełną parą produkcyjną. Wkrótce zostanie też powołana spółka akcyjna pod nazwą Zakłady Przemysłu Włókienniczego C.G. Schoen.

[Zdjęcie nr 1. Integralne tereny Placu Schoena. Poza metalową bramą, po lewej stronie dawna jeszcze zabytkowa z XIX wieku portiernia fabryczna leżąca od zawsze na terenach dawnego „Placu Schoena”. Jedyna wiodąca na tereny fabryczne od chwili tylko wybudowania tego zakładu pracy, aż do lat 50. XX wieku. Z kolei po prawej stronie dawna jeszcze z XIX w. historyczna trasa schoenowskiej fabrycznej bocznicy kolejowej (jest też zaznaczona przez Michała Kleńca na Planie Miasta Sosnowiec z 1907 roku), natomiast z lewej strony to zabudowa torowa, ale już pochodząca z lat 70. – 80. XX w.]

 

[Powyżej dzisiejsza ulica Chemiczna.

Zdjęcie nr 2 to ścisła okolica przejazdu kolejowego, położonego tuż, tuż koło „Placu Schoena”. Widoczna jest też z XIX jeszcze wieku dawna trasa prywatnej bocznicy, która łączyła fabrykę włókienniczą państwa Schoen z trasą Kolei Warszawsko – Wiedeńskiej. Wymieniona trasa Kolei W. – W. przebiega dosłownie obok, tuż, tuż po lewej stronie prezentowanego zdjęcia. Na tym samym zdjęciu, ale po prawej stronie, jest też widoczny współcześnie już jednak postawiony budynek na terenie dawnej Fabryki Przetworów Tłuszczowych „Siła”.

Na zdjęciu nr 3 utrwalono ostatnią lokomotywkę przetokową z dawnej Fabryki „Siła”. Jeszcze po 1945 roku bocznicę dawnej fabryki „Siła” obsługiwał malutki przetokowy parowóz. Do naszych czasów już jednak nie przetrwał, nawet jako zabytek muzealny, gdyż podobnie jak wiele innych tego typu maszyn – w majestacie prawa został zezłomowany.]

[Zdjęcie nr 4 – „Plac Schoena”. Po prawej stronie ta sama z XIX w. zabytkowa portiernia co na powyższym zdjęciu nr 1.]

[Zdjęcie nr 5 i 6 z 2007 roku – dawne integralne tereny fabryczne i stara jeszcze fabryczna zabytkowa zabudowa. Obecnie – jak widać na zdjęciu – poprzez te niedostępne kiedyś dla osób postronnych tereny fabryczne poprowadzono już jednak asfaltową uliczkę. Zdjęcie wykonano od strony dawnej prywatnej żwirowej alei państwa Schoen, a dzisiaj już uliczki Chemicznej.]

[Zdjęcie nr 7 z 2002 roku. Fragment zabytkowej z XIX wieku i pierwszych lat XX w. włókienniczej fabryki. Utrwalony od strony „Placu Schoena”, z kierunku dawnych bulwarów nadrzecznych Czarnej Przemszy. Obecnie te zabytkowe fabryczne zabudowania już jednak nie istnieją. Podobnie jak zdewastowano też bulwary nadrzeczne.]

[Zdjęcia 8, 8A (z 2016, 9 i 10 z 2009 roku. Dawne zabytkowe jeszcze zabudowania fabryczne leżące od zawsze jak tylko sięgam pamięcią w daleką przeszłość poza murami tej fabryki, od strony dawnej prywatnej „Alei Schoenowskiej”, a obecnie nazwanej uliczką Chemiczną. Współcześnie, niektóre z tych zabudowań nie stanowią już jednak integralnej części dawnej fabryki, a dostosowane są już tylko do potrzeb typowo mieszkalnych i podlegają Spółdzielni Mieszkaniowej ,,Locum” z siedzibą przy ul. Chemicznej.]

     Obok Placu Schoena, a konkretnie to raczej tuż, tuż na styku z fabryką na Środulce, niemieccy fabrykanci stopniowo zagospodarują piękny i rozległy park, a w nim postawią też urokliwą zabudowę pałacową. Pałac i park po pewnym już czasie będzie błyszczał niespotykaną dotąd na tych ziemiach  urodą i hrabiowskim wprost przepychem.

[Zdjęcia od nr 11 do nr 15 z 2007 roku. Zdjęcie nr 15 A z 2016r. Fragmenty parku i dawnej głównej bryły pałacu i korytarza wiodącego na piętro pałacowe państwa Schoen.]

[Zdjęcie nr 16 z 2009 roku. Fragmencik parku i tak zwanego „Pałacu Wilhelma”.]

 

[Zdjęcie nr 17 z 2007 roku. Fragmencik dawnego prywatnego parku rodziny państwa Schoen i siedziby ogrodnika zwana „Domkiem ogrodnika”, którego podstawowym zadaniem była nie tylko pielęgnacja samego parku, ale też z dobranymi pomocnikami utrzymanie w należytym stanie przyrody znajdującej się na rozległym terenie Placu Schoena.]

****
      Na ówczesnych XIX – wiecznych  terenach Zagłębia Dąbrowskiego okupowanych przez Rosję carską nie obowiązuje jeszcze wtedy absolutnie żadna planowa urbanizacja, ani osad, ani wiosek, ani też miasteczek, ani nawet większych miast. Najpierw więc w pobliżu istniejących folwarków i wiejskich chałup w pośpiechu stawiane są fabryki, buduje się też liczne kopalnie, glinianki, wapienniki i kamieniołomy, a dopiero później dotrze do nich jeszcze niezwykle skomplikowana sieć kolejowa z licznymi krzyżującymi się bocznicami. Prąd elektryczny do pierwszych mieszkań w Sosnowcu dotrze dopiero w 1909 roku. Zostanie więc przez szczęściarzy powitany niczym dar samego Pana Boga. Ten niemal masowy napływ ludności w stosunkowo krótkim okresie czasu spowoduje, że w nowo uruchamianych fabrykach i kopalniach stawiano bez jakiegokolwiek planu liczne pokraczne i rozdarte domki i prymitywne osiedla. Tę chaotyczną zabudowę zaludni więc głównie polska i żydowska biedota. Józef Płonka, długoletni mieszkaniec Sosnowca, syn górnika, tak wspomina tamte lata:

-„Meble były ‘siewierskie’. Robione w Siewierzu i później sprzedawane na jarmarkach. Były to łóżka, stoły, ławy, i skrzynie z drzewa sosnowego, heblowane i malowane zwykłą farbą koloru wiśniowego, żółtego i zielonego […]… Na honorowym miejscu stał stół od parady, na którym był ołtarz, to jest jakaś figurka z gipsu lub żelazna pasyjka, kupiona na odpuście. […]. Łóżka z pierzynami i stertą poduszek i jaśków stały pod ścianami. Na tych łóżkach sypiała cała rodzina. Na jednym łóżku sypiał ojciec z matką, a jeśli rodzina była liczna, to i z młodszymi dziećmi w nogach lub głowach. Zdarzało się nieraz, że pijany ojciec zgniótł we śnie niemowlę. Na drugim łóżku sypiała starsza dziatwa, gdy było jej więcej. W poprzek łóżka pod nogi podkładano ławy, które były nieodzowne w mieszkaniu. Na ławach tych także jadano, siedząc na stołeczkach. Stół do jedzenia bywał tylko w większych mieszkaniach i już w XX wieku. […]. O szafach nikomu się wtedy nawet nie śniło – wszyscy mieli ogromne kufry lub skrzynie, w których chowano ubrania. Ponieważ te ubrania były półwiejskiej roboty, nikt nie dbał o elegancję: wkładano zmięte, które na plecach się prasowało”6/.

    Kapitalizm drugiej połowy lat XIX i w pierwszych lat XX wieku miał jednak zupełnie inne oblicze niż ten, towarzyszący nam obecnie. Dawni bowiem fabrykanci, by pozyskać do swej fabryki zdolnych i pracowitych oraz wykwalifikowanych i jednocześnie całkowicie im lojalnych oraz bez reszty oddanych pracowników, budowali dla nich w pobliżu swych zakładów pracy nowe osiedla mieszkaniowe. Takie osiedla mieszkaniowe – co jest zupełnie zrozumiałe – wzbudzały wówczas wśród zabiedzonych polskich miejscowych i przybyszy nie lada pożądanie i sensacje, ale to był jak na tamte czasy tylko typowy standard tamtych fabrykancko – kapitalistycznych lat. Takie osiedla wznoszono więc nie tylko w Zagłębiu Dąbrowskim, ale i w całej Zachodniej Europie. Bardziej ciekawe pod względem zabudowy architektonicznej – niż te w Zagłębiu Dąbrowskim – w postaci nawet malutkich miasteczek powstaną więc nawet na pobliskim Górnym Śląsku. Takimi są między innymi dawne osiedla fabryczne w Katowicach, dzisiaj obfotografowywany „Nikiszowiec” i w dużej części wyburzony już „Giszowiec”.

     Tak więc już pod koniec XIX wieku obok środulkowej fabryki Schoenów powstanie też takie darowane pracownikom z tej włókienniczej fabryki, fabrykanckie osiedle mieszkaniowe, zwane popularnie przez starsze jeszcze pokolenie sosnowiczan „Placem Schoena”.

[Zdjęcie nr 18 z 2007 roku. Stary jeszcze zabytkowy z XIX wieku „Domek dróżnika”, a obok niego po lewej stronie typowe jak na tamte lata przydomowe komórki i ogródek. Zadaniem dróżnika był nie tylko nadzór nad tak zwanym przejazdem przez tory kolejowe (przejazd pojazdów i przejście dla pieszych), ale sprawna też obsługa trzech kolejowych bocznic fabrycznych: fabryki Schoena, fabryki Fitzner i Gamper oraz stykającą się niemal z Placem Schoena fabryczki szkła. Podobno ten wyjątkowo zabytkowy „Domek dróżnika” nie tak dawno temu, bowiem kilka lat po jego utrwaleniu przez autora – podpalono. A później spychaczem wszystkie widoczne na zdjęciu kolejowe zabudowania zrównano z ziemią.]

****

     Plac Schoena w takiej barwnej krasie jak to bywało w okresie II Rzeczypospolitej i za moich jeszcze sentymentalnych i romantycznych dziecięcych lat oraz jeszcze zaraz po 1945 roku, do współczesnych nam lat, już jednak nie przetrwał. Myślę, że warto do tamtych odległych lat jednak jeszcze raz powrócić i przybliżyć młodemu pokoleniu naszą sosnowiecką przeszłość, która nie zawsze była tak łatwa i usłana różami jak to wielu może dzisiaj sądzić. Bo w końcu cóż jest warte życie – życie każdego człowieka – bez pielęgnowania pokoleniowej przeszłości. Podobne zresztą porównanie występuje też w każdym cywilizowanym społeczeństwie. Natomiast te społeczeństwa, co na co dzień z pietyzmem nie pielęgnują swej wielopokoleniowej przeszłości, a nawet z premedytacją, czy pod wpływem obcych impulsów je z tej pamięci wymazują, czy nawet pewne fragmenty tylko negatywnie koloryzują, nie mają absolutnie żadnych szans by przetrwać w rywalizacji z innymi państwami silnymi i bardziej przebojowymi. Zanurzmy się więc teraz wspólnie w powracającą falę sosnowieckich sentymentalnych i romantycznych wspomnień, które w rzeczywistości nie zawsze jednak dla wszystkich mieszkańców z tej ziemi były wtedy sielskimi i anielskimi darami łaski…

[Zdjęcie nr 19 z 2007 roku. Zdjęcie wykonano od strony Konstantynowa (dawnej Fabryki Fitzner i Gamper). Po prawej stronie na Środulce widoczny jeszcze dawny z XIX wieku „Domek dróżnika”.]

     Jak obecnie topograficznie określić, gdzie zaczynał się „Plac Schoena”? Zanim przejdę do bardziej szczegółowych opisów związanych z samym już tylko „Placem Schoena”, to najpierw na podstawie powyższego współczesnego zdjęcia nr 19 określmy jak te tereny nazywali przez dziesiątki lat mieszkający tu sosnowiczanie. Widoczny przejazd kolejowy i przejście dla pieszych od zawsze było dla wszystkich mieszkańców terenem neutralnym. Po prawej stronie, u podnóża Środuli, w stronę Nowego Będzina już od czasów zaborów Rosji carskiej, od przejazdu kolejowego ciągnęła się ulica Piotrkowska. Natomiast po drugiej stronie przejazdu kolejowego wzdłuż pałacu państwa Schoenów i parku wiła się z kolei wąska w zasadzie wyłącznie tylko prywatna aleja żwirkowa państwa Schoen. Zwana więc była popularnie „Aleją Schoenowską”. Według mojej rodziny do 1945 roku pokonywały ją wyłącznie tylko pojazdy z tej rodziny. Z kolei jak ja pamiętam, to identyczna sytuacja była w okresie lat 1939 – 1945. Natomiast po 1945 roku do pierwszych lat 50. XX w. ten odcinek żwirowej alei absolutnie już nie był przejezdny dla nikogo. Bowiem do Nowego Będzina ruch kołowy w tej okolicy był poprowadzony już wyłącznie tylko ulicą Piotrkowską. Natomiast już przy samym widocznym przejeździe kolejowym w żwirową „Aleję Schoenowską” wbito wysokie na około 1 metra cztery lub pięć słupków żelbetowych, które skutecznie udaremniały jakikolwiek ruch kołowy po dawnej „Alei Schoenowskiej”. Naprzeciw widocznego na zdjęciu przejazdu kolejowego, zaczynały się w tej okolicy tereny „Palcu Schoena”. Natomiast po prawej i lewej stronie były tereny Środulki. Nazwą uliczki Chemicznej raczej się wówczas nie operowało, chociaż na niektórych mapach jest oznaczona ale wyłącznie tylko na odcinku od „Wenecji” aż do widocznego przejazdu kolejowego. 

     „Plac Schoena” od zawsze jak tylko pamiętam, to rozciągał się w nieskończoność na stosunkowo rozległym terenie, niczym powyginana na wszystkie strony i pełzająca anakonda. Zaczynał się bowiem, od bramy przy środulkowym przejeździe Kolei Warszawsko – Wiedeńskiej i wił się dalej i dalej, aż poprzez stosunkowo długie robotnicze osiedle mieszkaniowe, a w dalszej części wtapiał się jeszcze w bajecznie urokliwą aleję i bulwary nadrzeczne, by wreszcie po pokonaniu drewnianego romantycznego mostka nad rzeką Czarną Przemszą zakończyć już definitywnie swe rozległe terytorialnie obszary, na zadrzewionej i dwustronnie zabudowanej żwirowej alei, która w swej końcowej fazie stykała się już z wąską i klepiskową oraz wymarłą jeszcze wtedy ulicą Będzińską. Do środka tego wielkiego workowatego osiedla robotniczo – urzędniczego, do jego serca zamieszkania i terenów rekreacyjnych, prowadziły dosłownie tylko dwa wejścia, do tego jeszcze całodobowo dozorowane. Główne, reprezentacyjne wejście od zawsze wiodło tylko od strony widocznego na zdjęciu nr 19 środulkowego przejazdu Kolei Warszawsko – Wiedeńskiej, a drugie znacznie już mniejsze, wręcz mikroskopijne, i nie tak już dostojne jak to poprzednie, od strony wymienionej już jednopasmowej drogi, a później niezaludnionej i jakby wiecznie wymarłej ulicy Będzińskiej. Taki stan permanentnego zabezpieczenia osiedla w zasadzie utrzyma się jeszcze co najmniej do końcowych lat 40. XX w.

     Główne wejście na tereny „Placu Schoena” i do włókienniczej fabryki państwa Schoen – jak tylko sięgam pamięcią w głęboką przeszłość – od zawsze ozdabiała niezwykle wówczas modna i o stosunkowo też o wyjątkowo dużych wymiarach, wykonana solidnie i stylistycznie, drewniana dwuskrzydłowa brama oraz po lewej jej stronie tkwiąca dla pieszych malutka, wręcz niepozorna, jednoskrzydłowa furtka. Brama i furtka całodobowo były dozorowane przez specjalnie dobieranych i lojalnych fabrykanckich stróży. Z kolei już kilkadziesiąt metrów dalej od tej kolorowej bramy, ale też jednak na „Placu Schoena”, usytuowana była już od XIX wieku druga jeszcze brama, a obok niej portiernia (zdjęcie nr 1 i 4). Ta z kolei brama i portiernia, wiodły już tylko na tereny rozległej włókienniczej fabryki. Obok głównej bramy, ale przez tereny „Placu Schoena”, poprowadzono już w XIX wieku od trasy Kolei Warszawsko – Wiedeńskiej prywatną bocznicę kolejową, poprzez którą wagonami dostarczano surowiec i wszelkie inne potrzeby związane z fabryczną produkcją oraz zamówione też przez rodzinę Schoenów wszelkiego typu większe gabarytowo towary. Tą samą dosłownie, trasą bocznicową wywożono też z fabryki wyprodukowany już towar, który później trafiał na różne rynki, nawet te leżąca już daleko poza Rosją carską (zdjęcie nr 1 i 2).Dopiero przy roboczej zakładowej bramie, leżącej też na terenie „Placu Schoena”, usytuowana była od XIX wieku jedyna portiernia poprzez, którą docierało się na rozległe tereny fabryki (zdjęcia 1 i 4).

     Dzisiaj już trudno autorowi rozwikłać szeptaną tajemnicę przez dawnych mieszkańców z „Placu Schoena”,a dotyczącą, jak mawiano, tajemniczych podróży państwa Schoen. Okazuje się bowiem, że w trakcie swych wielu eskapad, zawsze byli ukryci za firaneczkami w swych mercedesowych wyścielanych atłasem karetach i nie korzystali wyłącznie tylko ze swego prywatnego szlaku, który wiódł od ich bajecznie pięknego pałacu, poprzez tylko żwirową „Aleję Schoenowską” (obecnie fragment uliczki Chemicznej), gdzie w murze okalającym tajemniczy park wmontowana była reprezentacyjna dwuskrzydłowa drewniana brama?… Tylko bardzo często w trakcie swych podróży znacznie wydłużali trasę swego przejazdu, pokonując kręte drogi jakie się wówczas jeszcze wiły pomiędzy zabudowaniami fabrycznymi, by dopiero w końcowej fazie poprzez zakładową, a później jeszcze po kilkudziesięciu metrach przejazdu przez główną kolorową drewnianą bramę już na dobre opuścić „Plac Schoena”. Możliwe, że takie zamienne i tajemnicze przemieszczanie się dwukonną karetą z modnie odzianym stangretem, raz poprzez fabryczną roboczą bramę, a innym z kolei razem już na skróty poprzez pałacową bramę i aleję żwirową, wynikały z powodów czysto psychologicznych. Być może, że kierowano się bezpieczeństwem, gdyż w 1905 roku podczas służbowej podróży poprzez ulicę Konstantynowską (obecny fragment ulicy Staszica na Konstantynowie), w okolicy Huty „Katarzyna” został zamordowany przez nieznane bojówki syn Brunona Schoena, pan Oskar Schoen. Morderców nigdy nie ujęto i nie zidentyfikowano. A takie przypadki rodzinne zakodowują się w psychice ludzkiej na zawsze i nie sposób ich najczęściej już wymazać z pamięci, aż do śmierci. Bo jak inaczej i logicznie to zjawisko obecnie sobie wytłumaczyć.

* * * *

     Jak już wyżej wspominałem obok kolorowej dwuskrzydłowej bramy wiodącej ze Środuli na „Plac Schoena” i malutkiej furtki, tkwiącej po lewej stronie idąc z zewnątrz od dzisiejszej uliczki Chemicznej, zawsze stała stróżówka, przeznaczona wyłącznie tylko dla osiedlowego dozorcy, a wówczas po prostu zwanego stróżem. Dzisiaj już mam poważne kłopoty z precyzyjnym określeniem, czy była wykonana cała z cegły, czy z cegły i z dodatkiem drewna, w stylu pruskiej zabudowy. Obecnie już zawód podwórkowego stróża na moich oczach wymarł, więc myślę, iż warto pewne jego aspekty przypomnieć. Co było zatem w tym zawodzie niezmiernie ciekawe?… Ano to, że pełniący tam służbę dozorcy nie zawsze bowiem tylko dbali z pietyzmem o utrzymanie porządku osiedlowego i sprawowanie też nadzoru w wyznaczonej im stróżówce, jak jednoznacznie określały to dozorcze przepisy, ale ponoć niejednokrotnie współpracowali też z tajną policją polityczną – Ochraną. Możliwe, że nie dosłownie wszyscy szpiclowali i kolaborowali, gdyż taka jednoznaczna opinia na pewno byłaby dla niektórych osób wysoce niesprawiedliwa i krzywdząca. Jednak bardzo wielu z tej grupy zawodowej już podczas zaborów Rosji carskiej taką agenturalną rolę jednak pełniła, o czym ze zgrozą i zaskoczeniem w swych pamiętnikach wydanych w II Rzeczypospolitej Polsce wspominał nawet sam Naczelnik Państwa – Marszałek Józef Piłsudski. Jaką z kolei rolę większość z nich spełniała w okresie okupacji niemieckiej, to można też teraz już tylko snuć różne wizje, ale absolutnie nie można wykluczyć podobnych agenturalnych powiązań. Taki przynajmniej realistyczny tok rozumowania jak mi się wydaje, powinien też towarzyszyć każdemu rozsądnemu człowiekowi, który dokonuje teraz analizy tamtych jakże już odległych lat. Temat – o ile się nie mylę –  powinien być jednak  doskonale znany, przynajmniej tym historykom co na co dzień  interesują się przeszłością Sosnowca.

****

Wchodząc na tereny „Placu Schoena” od strony Środulki, już po przekroczeniu furtki, zaledwie kilkanaście metrów dalej, tuż po lewej stronie, ciągnęły się szeregowo usytuowane na wysokość około 4 metrów, a może i ciut, ciut wyżej, dwukondygnacyjne zabudowania komórkowe. Zabudowane były w kształcie wielkiego kilkudziesięciometrowego  podłużnego prostokąta. Obok tych komórek od strony zachodniej na całej długości wił się wąski klepiskowy plac, zwany potocznie „podwórkiem przykomórkowym”, z jedynym, a może tylko z dwoma  żeliwnymi stojącymi na tym odcinku hydrantami, skąd mieszkańcy ze stojących obok zabudowań z muru pruskiego czerpali pitną wodę. Dotarcie wtedy do komórek, nawet furmanką, było niezwykle proste, nie wymagało bowiem nawet specjalnych karkołomnych kombinacji. Zabudowania komórkowe nie były jednak zbyt wysokie. Jak wspominała to jedna z bliskich mi osób, z moje rodziny, a konkretnie to mój nieżyjący już dzisiaj kuzyn Zbigniew Doros, który podczas okupacji niemieckiej mieszkał w jednym na poniższym zdjęciu trzykondygnacyjnym ceglastym budynku, to – „patrząc z pierwszego piętra ceglastego budynku, dostrzegał tylko z muru pruskiego mieszkalne budynki. Natomiast ciąg zabudowań komórkowych był już absolutnie niewidoczny”.

     Szkielety tych budynków stanowiły drewniane solidne belki, a ściany wypełniono prostą cegłą. Te elementy z kolei pokrywano pobielanym tynkiem, który w miarę upływu lat niestety nie odnawiany, przybrał więc już kolor brudno – szary, lub całkowicie odpadał i odsłaniał cegłę. Ten typ budowli jak na owe lata stanowił na terenie nieistniejącego jeszcze wtedy miasta Sosnowca znaczny jednak postęp budowlany, gdyż najczęściej tego typu drewniane szkielety budynków dotąd wypełniano w zasadzie tylko chrustem, czy w najlepszym przypadku kruszywem kamiennym, który następnie oblepiano gliną, lub stawiano też zabudowania całkiem drewniane i pokryte strzechą. Wszystkie opisywane budynki z muru pruskiego, jak już wyżej zasygnalizowałem, były usytuowane na planie wielkiego podłużnego kilkudziesięciometrowego prostokąta. Dzisiaj mniej więcej w tym samym miejscu rozciąga się już tylko szeroki pas trawnika, a na nim zalegają fabryczne blaszaki i z dala tulący się do nich parterowy otynkowany budynek. Przypominam sobie, że jeszcze w czasach okupacji niemieckiej i co najmniej kilkanaście miesięcy po 1945 roku jako pierwszy od strony środulkowej bramy i furtki stał tam jeszcze stosunkowo duży budynek, ale jednak z większą ilością elementów drewniany niż te pozostałe w stylu pruskim budowle. W nim oprócz kilku malutkich administracyjnych pomieszczeń mieściła się też solidna gabarytowo przestrzenna sala. Określana przez miejscowym popularnie mianem osiedlowej robotniczej świetlicy. Jak pamiętam to w okresie okupacji niemieckiej funkcjonowało tam też okresowo propagandowe kino niemieckie, a po 1945 roku salka konferencyjna i teatrzyk dla osiedlowych dzieci.

 

[Zdjęcie nr 20 z 2002 roku. Niewielki fragmencik „Placu Schoena”. Po prawej stronie ceglaste robotnicze osiedle. Zdjęcie wykonano od strony trasy dawnej Kolei Warszawsko – Wiedeńskiej. Po lewej stronie, obok ceglastych budynków, poza widocznym utwardzonym pasem (dawne klepiskowe podwórko) w jasnym kolorze, mniej więcej na widocznym trawniku, stały jeszcze z kolei po 1945 r. wymienione wyżej budynki mieszkalne z muru pruskiego, a obok nich wąskie podwórko przykomórkowe i ciąg wymienionych wyżej w tekście komórek.]

[Zdjęcie nr 21 z 2002 roku. Fragment „Placu Schoena”. Te same zabudowania co na zdjęciu nr 20, tylko zdjęcie wykonano od strony dawnej fabryki i portierni Schoena.]

[Zdjęcie nr 22 z 2002 roku. Fragment Placu Schoena. Te same zabudowania co na zdjęciach nr 20 i 21, tylko że zdjęcie wykonano od strony dawnych bulwarów nadrzecznych Czarnej Przemszy.]

     Prawdopodobnie zastosowanie cegły jako bardziej nowoczesnego jak na tamte czasy budulca i pokrycia dachów tych budynków papą smołowaną, wynikało zarówno z ówczesnych bardziej już rygorystycznych przepisów przeciwpożarowym, jak i zachodnioeuropejskiej modzie, którą ci zachodni fabrykanci na Środulkę już wtedy ze sobą dowieźli. Podobno budynki z tak zwanego muru pruskiego, bardziej niskie niż te z cegły wznoszono według modły zachodniej korzystając głównie z pomocy wyspecjalizowanych przyjezdnych majstrów murarskich oraz ich czeladników, a nawet i uczniów. Natomiast te bardziej już pańskie z solidnej cegły – jak mawiano – wznosiła już specjalistyczna firma antreprenerska, która pod pewnymi zasadami była odpowiednikiem współczesnych firm deweloperskich. Nadzór budowlany sprawował natomiast plenipotent rodziny państwa Schoen, pan Oderman. Prace budowlane prowadzono zgodnie z zatwierdzonymi już wcześniej przez właściciela projektami architektonicznymi i ustalonym kosztorysem. W tym konkretnym przypadku wynajęty antreprener nie tylko więc ponosił odpowiedzialność za wykonane zlecenie, ale musiał też zadbać o fachowców i materiały budowlane. Obecnie każdy z tych „ekskluzywnych” jak na tamte czasy budynków oznakowany jest podwójnymi symbolami: pierwszy budynek od środulkowego przejazdu kolejowego: Chemiczna 12/IA i 12/IB, drugi budynek Chemiczna 12/IIIA i 12/IIIB, oraz trzeci budynek Chemiczna 12/IVA,12/IVB.

     Trzy jeszcze kolejne ceglaste budynki, nieco jednak smuklejsze i wyższe niż te postawione szeregowo, a utrwalone na zdjęciach nr 23 i 24 stoją jeszcze dalej, bowiem już w okolicy dawnych bulwarów, ale już nieuszeregowane jak te poprzednie, a tylko swobodnie osadzone w przestrzeni nadrzecznej Czarnej Przemszy. Według przekazów pozyskanych od moich zaprzyjaźnionych koleżanek, wówczas jeszcze licealistek z Liceum Ogólnokształcącego TPD ze Środuli (ze skrzyżowania ulic: Staszica i Okrzei), to w tak zwanym „ Domu Odermana”, jak go określały, mieszkał kiedyś wieloletni plenipotent Schoenów, a wg pozyskanych informacji od spotkanych w 2002 roku lokatorów z jednego z szeregowo usytuowanych budynków, to w tym samym budynku, ale już za czasów PRL mieściło się też ambulatorium. Z kolei w tak zwanym „Wysokim domu”, gdzie mieszkały w czasach PRL moje koleżanki, to w czasie I wojny światowej mieścił się szpital; ponoć taką też rolę pełnił ten budynek również w okresie wojny polsko – bolszewickiej.

[Zdjęcie nr 23 z 2002 roku. „Plac Schoena” – trzy po prawej stronie wyżej wymienione budynki usytuowane w okolicy bulwarów nadrzecznych. Jeden z nich to tak zwany „Dom Odermana”, a drugi to „Wysoki dom”. Widoczne po lewej stronie zabytkowe z XIX jeszcze wieku zabudowania fabryczne już w majestacie prawa budowlanego i prawa własności wyburzono. O ile się nie mylę to po 2007 roku. A przecież można je było dostosować na potrzeby użyteczności mieszkalnej i różnych instytucji. Tak jak to czyni się w wielu zachodnich państwach, gdzie kultura społeczna jednak dominuje nad interesem i prywatą.]

****

     Przydział mieszkania na tym wielkim schoenowskim osiedlu w XIX i w początkach XX wieku, podobnie zresztą jak i znacznie, znacznie później, gdyż nawet zaraz po 1945 roku, był traktowany przez wielu mieszkańców z Sosnowca, szczególnie zwłaszcza przez tych z pobliskich zabiedzonych dzielnic: Konstantynowa i Środuli, czy nawet z Pogoni jako wyjątkowy dar niebios. Pamiętam bowiem doskonale takie przypadki jak moi znajomi z tych właśnie robotniczych dzielnic – jeszcze nawet po 1945 roku – z utęsknieniem wzdychali, by tylko zamieszkać w tym wymarzonym przez nich ponoć „osiedlowym raju na ‘Placu Schoena”. Bowiem ich klitkowate i niskie zabudowania, podobnie zresztą jak i kamieniczki, najczęściej pozbawione były nowoczesnych standardów wyposażenia. W niektórych bowiem brakowało prądu elektrycznego i wodociągów oraz kanalizacji, a deskowa ubikacja, zwana „wychodkiem”, co było zresztą wtedy w Sosnowcu cywilizacyjną normą, zawsze mieściła się na zewnątrz budynku pod chmurką, w środowisku, gdzie dominował nie do zniesienia fetor. Wodę z kolei najczęściej czerpano tylko ze studni, lub w ramach postępu socjalnego z postawionego już przez właściciela żeliwnego hydrantu. O wiele już znacznie lepszym wtedy standardem powierzchniowym i wyposażeniem wnętrz prezentowały się natomiast  ceglaste schoenowskie zabudowania. Nawet te wzniesione z urokliwego muru pruskiego, mimo tego iż też pozbawione były mieszkaniowych wodociągów, kanalizacji i ubikacji. Ta ostatnia na przykład wymieniona „wygódka” mieściła się bowiem z reguły tylko pod chmurką, w ciągu dwukondygnacyjnych zabudowań komórkowych, a podwórkowy zbiorowy, ale ponoć już dostojny żeliwny hydrant na wodę wmontowano przed tymi budynkami, o czym już wyżej wspominałem. Z kolei marzeniem tych ostatnich mieszkańców były już wzniesione dosłownie obok nich na wyciągnięcie ręki, jednak już bardziej pańskie, trzy szeregowo usytuowane ceglaste zabudowania, które są miedzy innymi utrwalone na zdjęciach nr 22,21 i 22. A ponieważ ludzkie marzenia w wielu przypadkach nie mają się końca i są nieodłącznie związane niemal z każdym człowiekiem, więc lokatorzy z trzech szeregowych ceglastych budynków wzdychali i zazdrościli z kolei tym, którzy już mieszkali troszeczkę dalej, w głębi osiedla, w oazie zieleni i ciszy na nadrzecznych bulwarach Czarnej Przemszy. Też zresztą w takich samych pod względem wyposażenia ceglastych budynkach. Wprawdzie i ceglaste budynki pozbawione były typowych współczesnych łazienek, jednak po 1909 roku wyposażono je już w prąd elektryczny, wodociągi, kanalizację i ubikację  (sieć wodociągowa w korytarzu, a ubikacja wspólna dla kilku rodzin na piętrze). Były to izby przejściowe pozbawione przedpokoju, a mieszkania dwuizbowe i trzyizbowe, a dla wybranych szczęśliwców  nawet i czteroizbowe. Wszystkie ogrzewano prostymi piecami węglowymi. Podłogi były pokryte sosnowymi deskami, a tylko w niektórych mieszkaniach zostały pomalowane brązowym lakierem, a bardziej już „luksusowe” pokryte były linoleum. W kuchni zainstalowano typowe węglowe piece kuchenne, a w pozostałych izbach proste, ale już tak zwane pokojowe piece kaflowe. O modnych wtedy piecach z kafli porcelanowych, z białych i lśniących kafli o wysokiej jakościowej polewie – zwanych  popularnie „berlińskimi” – mogli więc tylko pomarzyć lokatorzy z tych budynków, gdyż one instalowane były tylko w tak zwanych urzędniczych budynkach, leżących już jednak w znacznie, znacznie w dalszej części „Placu Schoena”, opodal już ulicy Będzińskiej. Podobno w niektórych budynkach ceglastych w wyniku generalnych remontów, za zgodą administracji fabrycznej, niektóre izby pod względem standardu dostosowywano do tych jakie były w budynkach urzędniczych.

     Po jednej stronie trzech ceglastych budynków rozciągał się długi klepiskowe pas podwórkowy (zdjęcie 20 i 22). Natomiast od strony zachodniej, czyli od strony fabryki (patrz zdjęcie nr 21), był teren o charakterze wybitnie już tylko reprezentacyjnym. Przy samym parkanie fabrycznym ciągnęła się wiec jeszcze dodatkowo usytuowana wąska płytkowa alejka. Natomiast wzdłuż znacznej części fabryki powstanie nieskończenie długi, na około kilkaset metrów i wysoki na ponad 3 metry zwarty drewniany parkan z bardzo szczelnie dopasowanymi do siebie deskami. Przed zamontowaniem deski najpierw powleczono specjalnym impregnatem w kolorze brązowo – ciemnym. Ten ozdobny jak na owe czasy fabryczny parkan ciągnął się niemal od samego końcowego terenu, gdzie stał trzeci w kolejności ceglasty budynek, skutecznie tym samym oddzielając na tym odcinku końcowe tereny fabryczne od robotniczego osiedla mieszkaniowego i skąpane w soczystej już zieleni bulwary nadrzeczne. Natomiast definitywnie kończył się już obok fikuśnego zawieszonego jeszcze wtedy drewnianego mostku ponad rzeką Czarną Przemszą, w pobliżu dzisiejszej uliczki Śnieżnej. Dzisiaj w tym miejscu jest też mostek, ale już wykonany z żelbetonu, co zostało utrwalone na zdjęciu nr 32. Dalej wzdłuż nurtu rzeki, ale już w kierunku północnym (w stronę małobądzkiego Będzina) ciągnęły się już tylko niedostępne i całodobowo strzeżone oraz pełne też tajemnic tereny prywatnego parku rodziny państwa Schoen.

     Osiedle robotnicze było zawsze bardzo starannie utrzymane, a podwórka codziennie zamiatane przez miejscowego stróża. Prawdziwa jednak oaza ciszy i przyrody zaczynała się dopiero z chwilą dotarcia do nadrzecznych bulwarów. Obecnie te podwórka już jednak nie lśnią taką czystością jak to bywało dawniej. Zabrakło bowiem nie tylko tradycyjnej miotły, ale i dawnego dbającego o porządek stróża. Szczególny zwłaszcza bałagan jest widoczny w końcowej fazie zabudowań robotniczych, a na środku dawnej reprezentacyjnej bulwarowej nadrzecznej promenady, zalegają już obecnie tylko nieestetyczne i szpetne ciągi parterowych garaży. A panoszący się wokół bałagan i brud tylko do reszty uzupełniają ten jakby zapomniany teraz przez ludzi teren (wizyta w 2002 roku).

     Jak już zasygnalizowałem całe robotnicze osiedle w zasadzie przeznaczone było tylko dla wyselekcjonowanej i wykwalifikowanej firmowej kadry robotników oraz majstrów, wraz z ich rodzinami. Chociaż zdarzały się też przypadki, dzisiaj już niezwykle trudne do prawidłowego zinterpretowania, gdyż w tych ceglastych budynkach mieszkali też i niektórzy urzędnicy. Jeden z tych urzędników ponoć zatrudniony był nawet w firmie schoenowskiej na stanowisku kierowniczym i na co dzień miał kontakt z dyrektorem fabryki i prawdopodobnie też mimo woli z rodziną państwa Schoen. Przynajmniej jeden taki przypadek z autopsji zapamiętałem, o czym znacznie więcej w dalszej części tego artykułu. W miarę jak jednak nieubłaganie mijały lata, to oczywiście zmieniali się też lokatorzy w tych budynkach. W środkowym ceglastym budynku, na pierwszym piętrze, w jednym z mieszkań, już w okresie II Rzeczypospolitej Polski i po 1945 rok mieszkała bardzo nam bliska czteroosobowa rodzina, ze strony mojej mamy, Stefani Maszczyk. Teściowa brata mojej mamy – pani Bieniecka (imię?) – która jednocześnie była też właścicielką tego lokum i trzy osoby Dorosów w charakterze sublokatora, gdyż w tym okresie ich stałym miejscem zamieszkania było Załęże Szlacheckie7/. W innych ceglastych budynkach mieszkali też bliżsi i dalsi znajomi autora oraz bardzo wielu, wielu znanych mi kibiców sportowych z lat 40. i 50. XX wieku, którzy dopingowali drużynę koszykarską i piłki ręcznej KS. „Włókniarz”, gdy staczaliśmy jeszcze sportowe boje w pobliskiej hali sportowej – dawnej schoenowskiej ujeżdżalni koni. Trochę jeszcze dalej, ale już w pobliży bulwarów nadrzecznych, w latach 50. XX wieku, w jednym z  wyższych kondygnacyjnie budynku, co już wyżej zasygnalizowałem, mieszkały też moje doskonale mi znane i niezwykle też dorodne koleżanki. Licealistki z pobliskiego ogólniaka TPD, leżącego na pograniczu Środuli i Konstantynowa. Ten okazały budynek stoi tam zresztą do dzisiaj.

[Zdjęcie 24 z 2007r. Zdjęcie wykonano już z dawnych bulwarów nadrzecznych zaliczanych też do „Placu Schoena”. Po prawej stronie poza drzewami płynie już w kierunku Placu Tadeusza Kościuszki uregulowana rzeka Czarna Przemsza.]

****    

     Jak już wyżej wspominałem z tym wielkim obszarowo „Placem Schoena” związany więc jestem wieloma nićmi o charakterze rodzinnym i sentymentalno – romantycznym. Nie pora jednak bym wszystkie frapujące z przeszłości historie, w tym jednym, jedynym artykule teraz jednocześnie przytoczył, gdyż zapewne sam tylko ich opis, nie licząc już publikacji zdjęć, przybrałby postać tasiemcowego przekazu. A tego ze względów technicznych na tym portalu nie mogę dokonać. Spośród wielu jak mi się wydaje wątków ,pozwolę więc sobie teraz w drodze subiektywnej selekcji zaprezentować zaledwie tylko kilka wspomnień. Oto one.

     W latach 70. XX wieku całkiem przypadkowo, w wyniku tajemniczo szeptanych informacji, dowiedziałem się, że podczas okupacji niemieckiej w jednym z tych trzech teraz już szarych szeregowo usytuowanych ceglastych budynków, mieszkał wraz ze swoją rodziną sosnowiecki inspektor Armii Krajowej, pan Stefan Nowocień, pseud.: „Prawdzic”, ”Sztygar”. Bardzo zresztą ciepło i z ogromnym też szacunkiem oraz uznaniem wspominają o nim, zarówno były sędzia i prokurator jak i późniejszy adwokat oraz członek Armii Krajowej ze Śląskiego Okręgu AK, pan Juliusz Niekrasz8/, podobnie jak i sam Komendant Śląskiego Okręgu Armii Krajowej, wtedy jeszcze w stopniu p.pułkownika, pan Zygmunt Walter Janke9/. Państwo Nowocień mieszkali, na „Placu Schoena” w sąsiedztwie bardzo bliskiej rodziny autora, w budynku obecnie oznaczonym jako Chemiczna 12/IV A (zdjęcie nr 27; numeracja budynku z 2002 roku). W tym samym czasie, gdy jeszcze pełnił funkcję sosnowieckiego Inspektora AK był też ponoć zatrudniony w leżącej w zasięgu wzroku schoenowskiej fabryce jako kierownik działu administracyjno – gospodarczego. W dniu 7 grudnia 1943 roku – jak to wynika ze współczesnych dziennikarskich publikacji – na skutek dokonanej „wsypy agenturalnej” został aresztowany przez Gestapo. Aresztowany został w swoim mieszkaniu przez zaskoczenie, w trakcie choroby, leżąc do tego jeszcze z gorączką w łóżku. Gestapo już po jego aresztowaniu i założeniu kajdanek, trzymała też cały czas na celowniku jego zrozpaczoną żonę. Jednocześnie w mieszkaniu utworzono tak zwany „kocioł”, by dokonać przez zaskoczenie jeszcze dalszych aresztowań, przynajmniej tych konspiratorów co nieświadomi o grożącym im niebezpieczeństwie zawitają pod ten „spalony” już adres. Pani Nowocień– jak to wynika z publikacji Dziennika Zachodniego – w trakcie utworzenia przez Gestapo zasadzki, ponoć już po uśpieniu swojego malutkiego synka o imieniu Leszek, zażyła silnie trujący w kapsułce cyjanek potasu10/. Śmierć mamy Leszka Nowocienia nastąpiła więc natychmiast. Osieroconym dzieckiem zajęła się więc ponoć dalsza rodzina. Pan por. Stefan Nowocień tymczasem jak to wynika z powojennych już cytowanych powyżej publikacji historycznych został zamordowany w publicznej egzekucji we wrześniu 1944 roku w Tychach.

     Co jest jednak w tej publikacji ciekawe i wręcz nawet niezmiernie też frapujące. Ano to, że po pierwsze z synem inspektora AK panem Leszkiem Nowocieniem, uczęszczał po 1945 roku do tej samej klasy gimnazjalnej III c (Gimnazjum i Liceum ogólnokształcące im. B. Prusa) mój brat – Wiesław Maszczyk –wówczas, gdy ta placówka oświaty funkcjonowała jeszcze wtedy w Sielcu przy ul. Legionów (ceglasty budynek dawnego szpitala). Leszka mój brat wspomina zresztą bardzo miło i z dużą dozą sympatii oraz sentymentu. Leszek – jako bliski kolega klasowy mojego brata jednak nigdy nie wspominał, że jest sierotą i opiekuje się nim tylko jego rodzina. Brat z kolei coś widział o powiązaniach jego rodziny z Armią Krajową, ale to były takie czasy, że na ten temat się raczej ze znajomymi nie dyskutowało.

     Jak już wyżej wspominałem to nasza bardzo bliska rodzina, ze strony mojej mamy, przez cały okres okupacji niemieckiej mieszkała na „Placu Schoena”, a jej sąsiadami byli wówczas państwo Nowocień. Dzisiaj z tej czteroosobowej schoenowskiej rodziny, żyje już tylko mój kuzyn, Zbigniew Doros (dane z 2002r.). Pana Stefana Nowocienia – jak mnie poinformował telefonicznie, to raczej nie pamięta. Natomiast przypomina sobie doskonale jego żonę i ich syna. Absolutnie jednak nie kojarzy żadnych ciekawych okupacyjnych historii związanych z tą rodziną, poza jednym, jedynym incydentem, który mi przekazał w 2008 roku. Podobno mama Zbyszka Dorosa, a moja ciocia, Władysława Doros, bratowa mojej mamy Stefani Maszczyk (rodowe nazwisko Doros), niezwykle kulturalna, bystra i inteligentna osoba, w dniu 28 lub 29 stycznia 1945 roku spotkała na „Placu Schoena”, całkiem zresztą przypadkowo swoją dobrze znaną sąsiadkę z czasów okupacji niemieckiej, a była nią nie kto inna jak właśnie żona sosnowieckiego Inspektora Armii Krajowej pana Stefana Nowocienia, która jak wynika z publikacji Dziennika Zachodniego od roku 1943 miała się już ponoć pożegnać na zawsze z tym światem, po zażyciu kapsułki z cyjankiem potasu. Wówczas, tym spotkaniem moja ciocia nie była jednak absolutnie zaskoczona, ani też zbytnio zdziwiona. Bowiem przez okres okupacji niemieckiej, tak jako sąsiadki z „Placu Schoena”, widywały się wielokrotnie. Pani Nowocień podobno w trakcie tego przypadkowego spotkania z ogromnym wprost żalem opowiadała wtedy mojej cioci, Władysławie Doros, że „ogromnie ubolewa, iż jej mąż Stefan nie doczekał się tej radosnej chwili kiedy armia niemiecka i cały hitlerowski aparat represyjny już opuściły Sosnowiec, gdyż został zamordowany przez Niemców we wrześniu 1944 roku”. Moja ciocia dopiero wówczas dowiedziała się, że pan Stefan Nowocień już od 1944 roku nie żyje. Oczywiście, że wtedy tą niespodziewaną i pełną tragedii wiadomością była niezmiernie zaskoczona. Jednak udało się jej opanować swe uczucia i taktownie o szczegóły śmierci jej męża już dalej panią Nowocień jednak nie dopytywała. Nasza rodzina z „Placu Schoena” nie miała też wtedy absolutnie żadnego pojęcia, że pan Stefan Nowocień podczas okupacji niemieckiej był nie tylko członkiem, ale że również pełnił bardzo ważną funkcję w patriotycznej i narodowej organizacji jaką była wówczas nasza Armia Krajowa. Moja ciocia, natychmiast więc po powrocie do własnego mieszkania, tę nieprawdopodobną i bądź co bądź, ale tragiczną też informację, zaraz po przekroczeniu tylko progu mieszkania swojej rodzinie przekazała. Właśnie świadkiem tego sensacyjnego przekazu był wtedy mój kuzyn Zbigniew Doros.

[Zdjęcie 25 i 26rok 1948, lub 1949 – awers i rewers zdjęcia. Gimnazjum i Liceum Ogólnokształcące im Bolesława Prusa z Sielca, z ulicy Legionów. Uczniowie z klasy IIIc z Gimnazjum. W środku, w pierwszym rzędzie z czapką na kolanach – dyrektor dr Antoni Ledwos, obok matematyk i wychowawca klasy III c z Gimnazjum , pan G. (imię ?)… W pierwszym rzędzie , drugi od lewej strony, brat autora – Wiesław Maszczyk (trzyma pieska). W drugim rzędzie, czwarty od prawej strony, kolega mojego brata – Leszek Nowocień – syn inspektora sosnowieckiego Armii Krajowej, pana porucznika  Stefana Nowocienia, pseud. „Prawdzic”, „Sztygar”.]

[Zdjęcie 27 z 2008r. Budynek Chemiczna 12/IVA,12/IVB. To podobno w tym budynku, na parterze (5 kolejnych okien – framugi w kolorze białym), mieszkał kiedyś bohaterski i legendarny inspektor sosnowiecki Armii Krajowej pan por. Stefan Nowocień. Opiewany przez Juliusza Niekrasza i p. pułkownika AK – Zygmunta Waltera Jankego (późniejszego gen. brygady) w wielu powojennych publikacyjnych i ogólnodostępnych kartach wspomnień.

W dali widoczne z XIX wieku zabudowania fabryczne, które już niestety nie istnieją. Zostały bowiem wyburzone kilka lat temu.]

     Dlaczego jednak o tym incydencie z takimi szczegółami wspominam?… Ano tylko dlatego, iż kłóci się on z wersją publikacyjną z Dziennika Zachodniego, że pani Nowocień w dniu 7 grudnia 1943 roku, niemal zaraz po aresztowaniu męża w swym mieszkaniu popełniła samobójstwo poprzez zażycie cyjanku potasu. Tę nieprawdopodobną zagadkę, z oczywistych powodów starałem się więc rozwikłać. Czyniłem więc starania by nawiązać kontakt z panem Leszkiem Nowocieniem, podobnie zresztą jak i mój brat. Zatelefonowałem więc z Katowic do fabryki kaliskiej, w której ostatnio pan inż. Leszek Nowocień był zatrudniony. Niestety podany przez pracownicę z Działu Kadr numer jego domowego telefonu, całymi dniami głucho jednak milczał. Ponownie więc zatelefonowałem do Kalisza, czy czasem nie podano mi nieprawdziwego telefonu. Wówczas to kierowniczka z kaliskiego Biura Kadr stwierdziła, że już kilka lat temu gdy pan Leszek odchodził na rentę, lub emeryturę, to już wtedy niestety, ale nie cieszył się zbyt dobrym zdrowiem. Był ponoć nawet ciężko chory. W tej sytuacji w latach 2007 – 2009 kilkakrotnie publicznym autobusem linii numer 154 docierałem z Katowic do „Placu Schoena”. Starałem się bowiem w miejscu jego urodzenia dalej tę niesamowitą zagadkową, czy zagmatwaną tylko sprawę, do końca jednak wyjaśnić. Bowiem nie dawała mi absolutnie spokoju. Pewnego dnia, jak mi wskazali mieszkańcy z tego osiedla, w końcu jednak dopadłem ponoć jedynego jeszcze najstarszego i żyjącego tu mieszkańca z „Placu Schoena”. Reszta to już byli ponoć ludzie przyjezdni z pobliskich i odległych stron, lub pochodzący z przeprowadzki po masowych wyburzeniach jakich dokonywano na Środuli w latach 70. XX wieku. Tym mężczyzną, który mógł coś jeszcze dodatkowego i konkretnego wnieść do tej zagadkowej sprawy był wtedy w znacznie już podeszłym wieku mężczyzna. W pierwszej chwili wydawało mi się, że trafiłem nawet na wyjątkowo szczęśliwą okazję, gdyż tą osobą był jeszcze dawny gospodarz schoenowskiej ujeżdżalni koni, a raczej już z hali sportowej KS „Włókniarz”, gdzie autor uprawiał sport wyczynowy w latach 40. i 50. XX wieku. W trakcie przeprowadzonej sentymentalnej rozmowy na ławce podwórkowej obok ceglastego budynku, gdzie kiedyś mieszkali państwo Nowocień  okazało się jednak, że ta osoba już w 1940 roku została zesłana na tak zwane „przymusowe roboty” do III Rzeszy Niemieckiej. Do Polski z wygnania powrócił więc dopiero po 1945 roku, ale zmuszony był osiąść na Środuli, a nie w swoim dotychczasowym mieszkaniu przy „Placu Schoena”, gdyż jego przedwojenne jeszcze mieszkanie było już wtedy zajęte przez nieznanego mu lokatora. Poza znajomością  państwa Nowocień i wskazaniem miejsca ich zamieszkania, to jeszcze sprzed 1940 roku, nic nowego więc nie mógł wnieść do sprawy. Ciekawe, czy tę niesamowitą zagadkę, podobnie jak wiele jeszcze innych z okresu okupacji niemieckiej będziemy jednak dzisiaj jeszcze w stanie wyjaśnić?… Mimo woli ta wyjątkowo jednak zagmatwana sprawa budzi też wiele jeszcze innych pytań?… Dlaczego pan Stefan Nowocień, jako szanowany i ceniony przez dyrekcję fabryki kierownik schoenowskiego działu administracyjno – gospodarczego mieszkał w niekomfortowym budynku typowo robotniczym, a nie w bardziej luksusowo usytuowanych, typowych urzędniczych budowlach, położonych w głębi „Placu Schoena”- w pobliżu ulicy Będzińskiej?…

     Dlaczego taka wielka postać akowskiego ruchu oporu w Sosnowcu nie została jak dotąd w ogóle upamiętniona żadną konkretną tablicą pamięci na „Placu Schoena”, w miejscu jego zamieszkania i aresztowania?… Po prostu po znanym bohaterskim człowieku, który przecież przez wiele lat mieszkał na tym schoenowskim osiedlu i poniósł śmierć za Naród i Ojczyznę zapadła grobowa cisza zapomnienia! O powyższej zagadce i braku tablicy pamięci jeszcze w roku 2008 i kilka razy później, ze szczegółami powiadomiłem telefonicznie jednego ze znanych mi sosnowieckich działaczy Światowego Związku Żołnierzy AK… Jednak odpowiedzią na me sugestie i pytania jest tylko głuche i tajemnicze milczenie… Co jest tego powodem?…

****

     Kolejna zagadka jest z kolei związana z osobą Komendanta Śląskiego Okręgu AK, jeszcze wtedy p.pułkownika Zygmunta Waltera Janke (później gen.brygady). Otóż pan Walter Janke w swych kilku publikacjach z lat 80. XX w. z dużą dozą sympatii wyrażał się też o rodzinie Schoenów. Twierdził nawet, że dysponował specjalnie wręczonym mu kluczem do korzystania z okupacyjnej „meliny”. I to ponoć z „meliny” usytuowanej w ich prywatnych pałacowych pomieszczeniach. Nie podaje jednak konkretnego miejsca, gdzie ta „melina” się wtedy w pałacowych pomieszczeniach znajdowała. Aby tego tematu teraz znacznie już nie rozbudowywać warto jednak wspomnieć, że cała posiadłość państwa Schoen była całodobowo bardzo drobiazgowo strzeżona zarówno przez specjalnie wyselekcjonowanych dozorców jak i umundurowaną oraz uzbrojoną niemiecką straż ochrony przemysłowej – Werkschutz. O utajnionych też niewątpliwie gestapowskich agentach wśród służby pałacowej i gawiedzi osiedlowo – fabrycznej, to nawet już nie wspominam. Należy też wyraźnie podkreślić, że z chwilą utworzenia na pobliskiej Środuli żydowskiego getta ilość penetrujących te tereny gestapowców, policjantów i żandarmerii oraz konfidentów znacznie się zwiększyła. Te tereny były więc wtedy wyjątkowo i całodobowo czujnie strzeżone. A nasza mama już w tym czasie od kilku lat prowadziła nielegalnie tajne i konspiracyjne nauczanie polskich dzieci. W tej sytuacji woleliśmy już nawet na zimne dmuchać… Tak, że w trakcie licznych powrotów z „Cmentarza pogońskiego”, zamiast tak jak dawniej iść do naszego mieszkania na skróty poprzez będzińską furtkę wmontowaną w parkan „Placu Schoena”, to zawsze omijaliśmy tę dawną spokojną i urokliwą trasę wielkim łukiem. Woleliśmy więc nawet znacznie nadrobić drogę, pokonując ulicę Rybną i „Wenecję” aby jednak w miarę bezpieczniej dotrzeć do naszego stałego miejsca zamieszkania, przy Placu Tadeusza Kościuszki. Jaką więc niebotyczną ostrożnością i wieczną czujnością powinien się wtedy kierować Komendant tak wielkiego ugrupowania konspiracyjnego jakim był niewątpliwie Śląski Okręg AK?… I jeszcze dwa ciekawe, ale nie zweryfikowane do dzisiaj pytania?… Po pierwsze. W jakich konkretnie pomieszczeniach pałacu państwa Schoen miał wtedy swą „melinę” Komendant AK i jak się tam poprzez okalający wysoki na 3 metry mur i parkany dostawał? I po drugi. Kto umożliwił nawiązanie kontaktu Komendantowi Śląskiego Okręgu AK z rodziną państwa Schoenów?… Czy tym zagadkowym i tajemniczym pośrednikiem nie był czasem sosnowiecki Inspektor AK pan Stefan Nowocień, sprawujący już wtedy też funkcję kierownika działu administracyjno – gospodarczego w „środulkowej” fabryce Schoena?… Na zakończenie tych rozważań pozostaje też jeszcze jedno zagadkowe pytanie, które zasygnalizowałem już wyżej, a teraz jak przypuszczam warto je jeszcze raz powtórzyć, gdyż ma związek z opisywaną sprawą. Dlaczego sosnowiecki inspektor AK, pan Stefan Nowocień mieszkał z rodziną w takich prymitywnych warunkach, niż inni kierownicy z tej samej przecież fabryki?… Wszak ponoć był nietuzinkowym i cenionym przez państwa Schoen urzędnikiem, gdyż sprawował nawet funkcję kierownika działu administracyjno – gospodarczego… Czy to miało jakiś związek jednak z konspiracją?

****

     „Plac Schoena” o tyle wspominam jeszcze miło, a nawet z dużym sentymentem i nostalgią, gdyż począwszy od końcowych lat 40. XX w. do końca lat 50. XX w. pokonywałem go przynajmniej czterokrotnie i to każdego tygodnia w miesiącach wiosennych, późno jesiennych i zimowych, by dotrzeć do pobliskiej hali sportowej KS „Włókniarz”. Podobnie tę samą trasę pokonywałem po zajęciach sportowych, by dotrzeć do mojego miejsca stałego zamieszkania, na Plac Tadeusza Kościuszki. Halą minimalnie tylko dostosowaną do celów sportowych była wtedy jeszcze dawna schoenowska ujeżdżalnia koni. Stamtąd setki razy wraz z kolegami klubowymi w ramach tak zwanych marszobiegów i uzupełniających sprawność fizyczną ćwiczeń sportowych pokonywaliśmy prawie wszystkie ścieżki i alejki tego wielkiego obszarowo terenu. Docieraliśmy więc nawet wtedy do niezwykle tajemniczego parku i położonych na jego terenie pałaców rodzinnych państwa Schoen. Bowiem zawsze tereny parku i pałace zanim na zawsze państwo Schoenowie je opuścili, były wyłącznie tylko ich własnością prywatną i wstęp do nich miała tylko wyselekcjonowana służba oraz śmietankowa garstka wybrańców. Park poznałem więc jeszcze wtedy kiedy lśnił dawnym burżuazyjnym blaskiem. Pałace były wtedy jeszcze zamknięte na klucz i strzegli ich już nie stróże ale zgodnie z nową terminologią – dozorcy. Dzisiejszy ich wygląd zewnętrzny i wewnętrzny, podobnie jak i parku, absolutnie już nie jest jednak porównywalny do stanu z końcowych lat 40. XX wieku. Ale ten temat jest już na tyle obszerny, że aby go bardziej szczegółowo opisać to wymaga już odrębnego tekstu.

[Zdjęcie 28 z 2008r. Wykonane z dawnych bulwarów nadrzecznych; w tyle po prawej stronie, końcowe nadrzeczne bulwarowe zabudowania.]

[Zdjęcie 29 z 1945 lub 1946 roku. Tereny dawnych nadrzecznych zielonych bulwarów – zaliczane też do „Placu Schoena”. Po prawej stronie za widocznymi zaroślami toczy swe wody jeszcze wtedy nieuregulowana rzeka Czarna Przemsza. Jeszcze w tamtych latach takie piękne okazy drzew rosły tuż nad samą rzeką. Do czasów współczesnych już jednak nie dotrwały, gdyż zostały wycięte…]

****

Jak wspominano w naszej rodzinie, to bulwary nad zakolami Czarnej Przemszy o krystalicznej jeszcze wtedy czystej wodzie, której dno pokrywał żółty niczym płomyk lampy karbidowej piach, wyglądały niezwykle urokliwie i to jeszcze w pierwszych latach XX wieku. Już więc w popołudniowe soboty nad brzegami tej urokliwej rzeki siedzieli na rozpostartych  kocach, ręcznikach, czy nawet na trawie, całymi rodzinami mieszkańcy z okolicznych schoenowskich zabudowań. Dzieci korzystały z wielu zabaw ruchowych nie wymagających specjalnych akcesoriów. Najulubieńszymi igraszkami były ślepa babka, niebo i piekło, wilk i gęsi, czy gonitwa w chowanego. Śmiechów i zabaw nie było więc widać końca. Starsi i dziatwa bez obaw brodzili też w rzece, gdyż tocząca tu swe wody Czarna Przemsza nie była głęboka. Starszym sięgała bowiem w najgłębszych miejscach zaledwie tylko do bioder. Mężczyźni i dzieci w spodenkach kąpali się więc w rzece, a kobiety zgodnie z ówczesną jeszcze tradycyjną mieszczańską modą odziane w długie sukienki tylko brodziły w jej przybrzeżnych nurtach i to tak by czasem tylko nie zamoczyć swego stroju. Słońce, żółty piach i niezliczona rzeczna flora i fauna zachęcała nie tylko do brodzenia ale i zbieractwa. Później te niezwykłe trofea w zależności od zainteresowań umieszczano bądź w pielęgnowanym akwarium, lub z pietyzmem kolekcjonowano. Nadrzeczna część kolorowych bulwarów pokryta była soczystą zieloną trawą, a obok wzdłuż wysokiego fabrycznego drewnianego parkanu ciągnęła się szeroka i posypana drobniutkim ciemnym żwirkiem bajeczna szeroka aleja. Natomiast wzdłuż rzeki pięły się do góry wysoko rosnące i jak parasol rozgałęzione topole. Nie brakowało też ozdobnych krzewów, a wśród nich ukrytych tajemniczych drewnianych ławeczek.

     Już poza zakrętem tej bajkowej bulwarowej alei, idąc jednak w kierunku ulicy Będzińskiej, znajdowała się wielka i niedostępna „pospólstwu miastowemu” ogromna ujeżdżalnia koni, gdzie rodzina państwa Schoenów uprawiała jeździectwo i ćwiczyła też swe dorodne konie. Budynek ujeżdżalni koni pod względem usytuowania, zewnętrznego wyglądu i specyficznego wyposażenia jego wnętrz, był prawdziwą perełką architektoniczną, absolutnie niespotykaną w innych miastach Zagłębia Dąbrowskiego11/. Około 1911 roku jak to wspomina w cytowanej już publikacji pani Fanny Lamprecht (patrz bibliografia i przypisy, pozycja nr 2,na stronach 104 i 104 oraz 125):– „Założono w Sosnowicach klub jazdy konnej, dla którego firma CG.Schoen na Środulce, na jej terenie, zbudowała budynek na maneż z koniecznym wyposażeniem stawiając go do dyspozycji członków klubu (przy. autora: dotyczy to wspomnianego wyżej budynku ujeżdżalni koni). Willy został jego prezydentem, a elita sosnowieckiego towarzystwa tam właśnie się spotykała. Sprawnie jeździły także panie. Poza cotygodniowymi wieczorami jeździeckimi odbywały się latem niekiedy bardzo interesujące przedstawienia, takie jak: jazda kadrylowa, szkoła jazdy, a przede wszystkim święto jeździectwa. Emma była wówczas genialną gospodynią tych imprez podczas całej inscenizacji święta, którym wszyscy bardzo się entuzjazmowali. Aleksander odznaczał się podczas tej imprezy dzięki tresurze swoich koni Doggen i Pony, podczas której fotografowano rożne pozy i postawy….[…]… Spotykała się tam tylko naturalnie elita towarzyska, w tym Else, Erna, młode Dietlówny, baronowa von Mirbach, które były najbardziej utalentowane w jeździe konnej wśród kobiet, a towarzystwo dodatkowo zdobiły swoimi toaletami i biżuterią”.

     Troszeczkę dalej – jakieś 50 do 70 metrów – nad rzeką zawisł fikuśny drewniany mostek, poprzez który pnącą się pod górkę piękną i z dwóch stron ocienioną aleją można się było bez trudu już dostać do ulicy Będzińskiej. Pomiędzy mostkiem, a wymienioną już ujeżdżalnią koni, przynajmniej w okresie okupacji niemieckiej stała jeszcze piekarnia. Piekarnią w okresie okupacji niemieckiej kierował, na nieznanych autorowi warunkach prawnych polski piekarz pan G. (imię ?). Jego syn Z.G., jeszcze wtedy był mojego brata kolegą. Wspólnie bowiem w okresie okupacji niemieckiej, gdy byli jeszcze dzieciakami to służyli też wiernie Bogu i Ojczyźnie w charakterze ministranta w malutkim kościółku w Nowym Sielcu przy ulicy Browarnej. Ten niezwykle piękny kościółek pod względem zabudowy architektonicznej, a dzisiaj już tylko kaplica w Nowym Sielcu, stoi tam zresztą do dzisiaj.

[Zdjęcie nr 29 współczesne. Po lewej dawny kościółek w Nowym Sielcu.]

     Po 1945 roku były kolega mojego brata, jako już młodzieniec ukończy Wyższą Szkołę Pedagogiczną w Katowicach. Później mozolnie pnąc się po szczeblach partyjnej drabiny będzie już doskonale znany w Sosnowcu w latach 70. XX wieku jako Towarzysz Z.G. Będzie zresztą nie tylko znanym, ale i niezwykle też cenionym w Komitecie Miejskim PZPR w Sosnowcu działaczem politycznym, co widać nawet na wielu zdjęciach z tamtych lat, gdy zasiada na honorowym miejscu w trakcie partyjnych, demonstracyjnych zebrań. Później zostanie jeszcze bardziej doceniony, gdyż będzie też jednym ze znanych sekretarzy w Komitecie Wojewódzkim PZPR w Katowicach. Z jego małżonką – nauczycielką, w jednej ze szkół pogońskich przez pewien okres czasu, na początku lat 60. XX wieku będzie pracowała nasza mama, Stefania Maszczyk.

****    

     Z bulwarami nadrzecznymi, z halą ujeżdżalni koni i fabrycznym parkurem związana jest też kolejna jak mi się wydaje ciekawa historia, którą z zastosowaniem znacznych skrótów myślowych chyba też jednak warto przypomnieć. Dzisiaj napotykam już na duże trudności w ścisłym określeniu dokładnej daty utworzenia na pograniczu Sosnowca i małobądzkiego Będzina niemieckiej Szkoły Konnej Policji. Duża grupa tych niemieckich policjantów miała swą siedzibę w podmurowanych, drewnianych barakach, które były wówczas usytuowane przy ulicy Będzińskiej, pomiędzy elektrownią będzińską, a jedynym wtedy od tej strony wejściem na wielką posesję ciągnącego się „Placu Schoena” (dzisiejsza ul. Śnieżna), mniej więcej gdzieś w okolicy postawionego po 1945 roku Technikum Energetycznego. Te policyjne baraki stały tam jeszcze w styczniu 1945 roku. Przypominam sobie, że w pierwszych miesiącach 1946r. stacjonowały tam jeszcze konne oddziały LWP. Dopiero wówczas wraz z bratem udało nam się powierzchownie, ale jednak poznać ich dotąd niedostępne i tajemnicze zakamarki. Szkoła Niemieckiej Konnej Policji wbrew zwodniczej nazwie, nie rekrutowała się jednak z typowych szkolnych uczniów, lecz z dojrzałych wiekiem niemieckich policjantów. Były to doskonale wyspecjalizowane i wyposażone w sprzęt bojowy policyjne oddziały. Policjanci szkoleni byli do zwalczania i likwidowania w trudnych terenowo warunkach Zagłębia Dąbrowskiego, polskiej partyzantki. Jednak uczestniczyli też w innych szczególnych z punktu widzenia niemieckiego akcjach w samym Sosnowcu, w tym i w masowych selekcjach polskich Żydów na powojennych stadionach KS „Włókniarz” i KS „Czarni” przy Alejach Mireckiego. Ale to temat już tak rozległy, że wymaga odrębnego potraktowania. Jak wspomina mój brat Wiesław Maszczyk:

-„Wielokrotnie widziałem jak ci niemieccy umundurowani policjanci kłusowali na koniach po niezabudowanych jeszcze wówczas wzgórzach, które ciągnęły się od „Cmentarza pogońskiego”, aż do dzisiejszej ulicy Suchej12/. Również wielokrotnie widywałem ich na schoenowskich bulwarach nadrzecznych oraz jak wprowadzali już konie do prywatnej schoenowskiej ujeżdżalni. Przypominam też sobie, że niemieccy policjanci mieli udostępniony dostęp do końskiego parkuru, który mieścił się wówczas na terenach fabrycznych państwa Schoenów na przeciw dzisiejszego mostku łączącego dwa brzegi Czarnej Przemszy, ze żwirową aleją ciągnącą się wówczas aż do ul. Będzińskiej.” (przyp. autora: dzisiejsza ul Śnieżna).

 Jak wspomina jeszcze mój brat:

-„Na tym schoenowskim parkurze widywałem też pięknego konia. Tym koniem był już wtedy schorowany „Dorian”, własność rodziny państwa Schoen. Wielokrotny ponoć zdobywca europejskich pucharów w wyścigach konnych. W tym okresie podobno nie nadawał się już jednak do zawodów sportowych, gdyż doznał trwałej kontuzji. Przez szpary w płocie widziałem jak o tego schorowanego teraz konia (podobno miał kontuzję pęcin) z wielką miłością pieczołowicie dbano. Pewnego dnia stojący wraz ze mną koledzy z „Placu Schoena” twierdzili, że koło mężczyzny czyszczącego tego konia i grupki umundurowanych niemieckich policjantów stoi jeden z wielkich ‘baronów’ rodziny Schoena. Czy to była jednak prawda? Wszak tylko bardzo nieliczni polscy mieszkańcy zamieszkujący „Plac Schoena” mieli możliwość bezpośredniego widywania niektórych członków z tej niesłychanie bogatej rodziny. Prawdą absolutną pozostaje natomiast fakt, że Schoenowie udostępniali konnej niemieckiej policji swą prywatną pobliską ujeżdżalnię koni i fabryczny konny parkur. Te obiekty nawet podczas okupacji niemieckiej były ich tylko wyłączną własnością. Już wtedy jako polski chłopiec, zawsze chorobliwie uwielbiałem konie. Mimo woli zadawałem więc sobie też pytanie? Dlaczego tak pięknego i jak jeszcze był sprawny do jazdy konia, nie zarekwirował sobie komendant tej Niemieckiej Szkolnej Policji? Wszak okupacyjnym łupem stawały się wtedy nawet chude i niedożywione polskie szkapy! Dzisiaj ta sprawa jest dla mnie niezwykle prosto wytłumaczalna. Pozycja rodziny państwa Schoen w niemieckich strukturach okupacyjnych musiała być wtedy jednak bardzo, bardzo, ale to bardzo znacząca. Bo jak znając okupacyjne realia to sobie inaczej wytłumaczyć”.

[Zdjęcie z 2008 roku. Tereny dawnego schoenowskiego konnego parkuru, mieszczące się wówczas poza deskowym parkanem, na terenie fabrycznym.]   

     Autor z kolei przez wiele lata zastanawiał się, jak ta Niemiecka Policja Konna dostawała się podczas okupacji niemieckiej na prywatny przecież  schoenowski fabryczny parkur, który na stosunkowo długim odcinku był ogrodzony wysokim z desek parkanem?… Wszak jak wspominali to członkowie z mojej rodziny, którzy tam wówczas mieszkali i znajomi z „Placu Schoena”, nigdy ich nie widywano w pobliżu głównej portierni fabrycznej, przy bramie na Środulce, jedynego oficjalnie wtedy wejścia poprzez, które można było się dostać na te rozległe tereny fabryczne. A przecież od samej niemal portierni fabryka otoczona była od strony bulwarów nadrzecznych kilkusetmetrowym wysokim deskowym parkanem. Dopiero pod koniec lat 50. XX wieku całkiem przypadkowo odkryłem to tajemnicze przejście. Okazało się, że w pobliżu hali sportowej KS „Włókniarz”(w dawnej schoenowskiej ujeżdżalni koni) w tym ciągnącym się parkanie, tak umiejętnie wtopiono dwuskrzydłową bramę, że dopiero wtedy była widoczna, gdy ją z jakiś powodów szeroko na oścież otwarto.

[Zdjęcie nr 31 z 2007 roku zostało utrwalone z dawnej żwirowej i cichej oraz niezwykle też urokliwych nadrzecznych bulwarów Czarnej Przemszy. Dzisiaj już szeroko udostępnionej dla wszystkich, gwarnej i zaniedbanej asfaltowej uliczki Śnieżnej. Na pierwszym planie dawne bajkowe, kiedyś tarasowe ogródki urzędnicze; w tyle natomiast, po prawej stronie, kiedyś komfortowe urzędnicze fabryczne schoenowskie osiedle; cała po dwóch stronach tej alei okolica zaliczana była kiedyś do „Placu Schoena” i całodobowo strzeżona.]

[Zdjęcie nr 32 z 2007r. wykonano z dawnych bulwarów nadrzecznych. Po prawej stronie przed toczącą swe wody rzeką Czarną Przemszą, a obok widocznej żelbetowej kładki, do 1945 roku nie było nigdy przejścia, gdyż dalej w prawa stronę ciągnęły się już tylko prywatne i strzeżone całodobowo tereny parkowe państwa Schoen. To tutaj właśnie, w tym konkretnym miejscu, w 1947 roku, poprzez dziurę w siatce ogrodzeniowej, autor wraz z innymi koleżankami i kolegami z KS „Włókniarz” dotarł do parku i pałaców Schoena. Obecnie jednak ta okolica już w niczym nie przypomina nawet tej z pierwszych lat 50. XX w. W dali widoczna dawna żwirowa piękna i cienista aleja, zaliczana jeszcze kiedyś do „Placu Schoena”. Dawny romantyczny drewniany mostek, zastąpiono żelbetową kładką.]

 

[Zdjęcie nr 33 z 2007 roku. Nadrzeczna widoczna trasa dla pieszych, pokryta nieestetycznymi płytami żelbetowymi, jeszcze po 1945 roku była terenem całkowicie zamkniętym, gdyż do samej rzeki ciągnęły się urzędnicze trasowo usytuowane ogródki urzędnicze. Natomiast po drugiej stronie rzeki (po prawej stronie) to integralne już tereny zaliczane do parku Schoena. W dali kominy Elektrowni Będzin w Małobądzu.]

****

     Malowniczy fikuśny drewniany mostek jaki wisiał przez dziesiątki lat ponad nurtem rzeki Czarnej Przemszy, już od końca XIX wieku łączył tę żwirową bajkową alejkę ciągnącą się zygzakami poprzez „Plac Schoena” i nadrzeczne bulwary z ulicą Będzińską. Końcowe fragmenty tej alejki to nic innego jak dzisiejsza potwornie już jednak zabiedzona i zatłoczona samochodami i zalana asfaltem uliczka Śnieżna. W końcowym fragmencie tej kiedyś pięknej i cienistej po dwóch tronach alei, tuż, tuż przy ulicy Będzińskiej zamontowana była dwuskrzydłowa drewniana bramka i furtka (furtka po prawej stronie), a obok furtki jeszcze do pierwszych lat 40. XX wieku stała drewniana „stróżówka” kiedyś z wiecznie czujnym stróżem, a po 1945 roku już tylko z wiecznie dosypiającym i chrapiącym dozorcą. Cała widoczna na zdjęciu nr 32 dawna żwirowa aleja jeszcze przed 1945 rokiem była utrzymywana w nieskazitelnej czystości. Po dwóch stronach tej alei rosły gęste i corocznie przycinane przez ogrodnika i jego pomocników ozdobne krzewy. Patrząc na zdjęcie nr 32, po lewej stronie tej kiedyś cienistej alei od zawsze od ulicy Będzińskiej, aż do drewnianego mostku, były umocowane kamienne rynny ściekowe, których zadaniem było odprowadzanie do toczącej swe wody poniżej rzeki Czarnej Przemszy, nadmiar wody jaka się tu bardzo często gromadziła po deszczu lub burzy (patrz zdjęcia 37 i 38). Takie kamienne rynny były instalowane w Sosnowcu najczęściej jednak na podwórkach przydomowych, już w okresie zaborów Rosji carskiej, od drugiej połowy XIX wieku. Jednak tylko na terenie, który był własnością osób niezwykle zamożnych.

     Za drewnianym mostkiem, tym razem pnąc się już relaksowo cały czas alejką pod górkę i podziwiając przy okazji niezwykle urokliwe otoczenie, po jej prawej stronie, mniej więcej w połowie tej urokliwej kiedyś alei znajdowało się centralne i jedyne wejście do urzędniczych budynków, co zostało miedzy innymi też utrwalone na zdjęciach nr 35 i 36. Trasa wiodąca do tych budynków pięła się wtedy pod górkę szerokimi i solidnie wykonanymi kamiennymi schodami, a po dwóch jej stronach rozciągały się tarasowo położone kolorowe i rozśpiewane wiosenną porą ogródki. Dopiero na szczycie tych pięknych tarasowych ogródków, państwo Schoen wybudują swojej wiernej i wyselekcjonowanej kadrze urzędniczej luksusowe jak na tamte czasy zabudowania. Te urzędnicze budynki i tarasowe bajkowe ogródki, kojarzące się z ogrodami botanicznymi, wzbudzą w Sosnowcu w okresie II Rzeczypospolitej Polski taki niezakłamany zachwyt wśród miejscowej ludności, że na ich tle będą utrwali na zdjęciach swe pełne radości i szczęścia chwile.

     Natomiast po drugiej stronie tej urokliwej żwirowej dróżki w okresie II Rzeczypospolitej Polski, ale już poza dyskretnie wkomponowanym w krzewy niezwykle ozdobnym parkanem, powstaną wielofunkcyjne, w starannie utrzymanych ogrodach, niezwykle urokliwe willowe zabudowania, które popularnie od jednej dyrektorskiej willi Henryka Ottona Habelmana, zwano też „Willami Habelmana”. Willa dyrektora Henryka Ottona Habelmana jest widoczna na poniższych kilku zdjęciach (m.in.: 37 i 38) i pozyskanej pocztówce od pana Pawła Ptak. Te niezwykle ekskluzywne wille – oczywiście jak na tamte odległe już czasy – wyścielane parkietem, z eleganckimi kaflowymi piecami, łazienkami i WC, każda z nich oddzielnie mieszcząca się pośród kolorowych i bujnie zarosłych kolorowymi krzewami ogrodów, przeznaczone zostaną już tylko dla nielicznej, wręcz wyjątkowo wyselekcjonowanej kadry kierowniczo – dyrektorskiej. Każda z nich będzie otoczona drewnianą palisadą i obsługiwana dodatkowo przez utrzymywanych na etatach fabrycznych ogrodników i ich pomocników. Jedną z nich wzniesiono w 1923 roku dla Henryka Ottona Habelmana i jego małżonki. Stąd zapewne wzięła się nazwa – „Wille Habelmana” – która na wiele lat, a nawet do lat współczesnych, przylgnie do postawionych tu jeszcze innych kilku w stylu willowym budynków. Jedni twierdzą, że ten piękny obiekt wraz z ogrodem został podarowany panu Habelmanowi za schoenowskie pieniądze, gdy pełnił jeszcze funkcję dyrektorka w ich rodzinnej fabryce. Inni jak to w takich zawiłych dociekaniach niekiedy też bywa, twierdzą, że ten los szczęścia przypadł tylko osobie, która wtedy była tylko kierownikiem, ale też niesłychanie zasłużonemu człowiekowi i oddanemu tej niesłychanie bogatej rodzinie.

****

Kilkanaście lat temu gdy na dobre podnosiliśmy się już z poddańczych komunistycznych klęczek, to jedną z tych dawnych habelmanowskich willi ponoć wykupił mój klasowy kolega z liceum „Staszica”. Przez wiele lat w PRL dyrektor dawnej fabryki „Fitzner i Gamper”. Dowiedziałem się o tym zresztą całkiem przypadkowo w 2007 roku, w trakcie utrwalania zdjęć w tej okolicy. Jedna właśnie z lokatorek z tego konkretnego budynku, nie wiem nawet dlaczego, ale wszystkie gorycze z tytułu lokatorskiego, ale niekorzystnego dla niej – jak twierdziła – najmu mieszkania w tym willowym budynku, przelała wtedy tylko na mnie i na moją też boga ducha winą żonę, która notabene mojego kolegi klasowego nigdy w życiu nawet nie poznała osobiście.

-„Ten pana kolega klasowy W.K., o którym pan, nie wiem nawet dlaczego, ale tak życzliwie i z takim ciepłem się wyraża, nie dokonuje jednak tu żadnych remontów. Po prostu żadnych odkąd tylko ten budynek wykupił! Tylko z Warszawy, gdzie z Sosnowca podobno tylko na kilka lat temu miał się przenieść, a teraz już od  kilku lat tam na stałe jednak mieszka, to bezlitośnie ściąga od lokatorów haracz czynszowy” – na zakończenie rozmowy, pełna żalu oto tak jeszcze oświadczyła…

No cóż! Nie mogłem przecież tej nieznanej, a przypadkowo tyko spotkanej i do tego jeszcze rozgoryczonej kobiecie, ot tak po prostu, tego wszystkiego co wiem o etyce i wyższych wartościach ludzkich, byłego mojego kolegi klasowego powiedzieć… Wojtek K., bo tak go w liceum „Staszica” wówczas zwaliśmy był przez kilka lat moim przyjacielem klasowym. Utrzymywałem wtedy z nim znacznie bliższe związki przyjaźni, niż z innymi klasowymi kolegami, co udokumentowałem nawet na kilku sentymentalnych zdjęciach. Przypominam sobie, że nawet w niewielkiej licealnej grupie, gdyż zaledwie liczącej od 3 do 4 osób, w jego na piętrze mieszkaniu przy ulicy Kościelnej, w pokoju gościnnym, ozdobionym piękną palmą, wiosną 1955 roku, przez kilkanaście dni przygotowywaliśmy się do matury. Mieszkał wówczas w jednym z budynków przy ulicy Kościelnej, mniej więcej naprzeciw „Lasku sosnowieckiego”. Miałem też wtedy okazję i przyjemność oraz zaszczyt poznać jego mamę. Bardzo zresztą sympatyczną i niezwykle miłą kobietę. O swoim ojcu Wojtek jednak nigdy w trakcie rozmów nie wspominał. Czy jeszcze wtedy miał ojca?… Czy tak jak ja, był też już wtedy półsierotą?… To tego nie wiem. Był uczniem zdolnym, ale jak na swój młody wiek, też nieprzeciętnie sprytnym i po latach jak się okaże też tajemniczym. Stąd zapewne z partyjnym i wysoko notowanym wtedy glejtem, tak długo tkwił za czasów PRL na intratnym wysokopłatnym stołku dyrektorskim w Sosnowcu, a później w eksportowej firmie w Warszawie. Na ten sam dyrektorski stołek w Sosnowcu, do tej samej jeszcze dawnej z XIX wieku fabryki „Fitzner i Gamper”, na kilka lat jeszcze raz powróci, nawet wtedy kiedy Polska stanie się już krajem wolnym i niepodległym i by nie być w jakikolwiek tylko sposób wobec mnie zobowiązanym, pewnego dnia odwróci nawet głowę w jednym z katowickich domów handlowych, gdy przypadkowo na siebie prawie, że wpadliśmy… Było mi wtedy bardzo, bardzo przykro, ale cóż. Przecież taka jest proza naszego codziennego życia, czego ja niestety ale nigdy tego nie dostrzegałem…

Przypominam sobie też, że pod koniec lat 70. lub zaledwie w pierwszych miesiącach lat 80. XX wieku, w trakcie zatwierdzania mnie na stanowisko z-cy dyrektora Kopalni Węgla Kamiennego „Niwka Modrzejów”, przez Komitet Miejski PZPR w Sosnowcu, to na Jego temat jeden z sekretarzy PZPR zadawał mi wtedy delikatnie tylko określając dwuznaczne, ale jednak podchwytliwe, niezbyt miłe i jakieś takie dziwne pytania, dotyczące rodowej narodowości mojego dawnego przyjaciela klasowego. O tym incydencie lojalnie i ze szczegółami Wojtka poinformowałem, w trakcie jednej z podroży z Katowic pociągiem ekspresowym „Górnik” do Warszawy. Już wtedy w mknącym pociągu siedząc wspólnie w wagonie restauracyjnym, do którego mnie zaprosił, to się przechwalał, że nie pracuje już w Sosnowcu, ale jest zatrudniony w Warszawie na kolejnym już bardzo intratnym stanowisku naczelnego dyrektora w jednej z dużych firm eksportowych i zna też wprost doskonale, nawet po imieniu, ówczesnego ministra przemysłu ciężkiego. Ministra, w którego resorcie ja byłem wówczas też zatrudniony. Mimo, że wówczas na gwałt poszukiwałem pracy, o czym Wojtka delikatnie poinformowałem, to jednak poza przechwałkami z Jego strony, nigdy mi w niczym nie pomógł. Nigdy! Mimo, iż miał wcześniej jak i wtedy ogromne, wprost nieograniczone możliwości… Już wtedy wyczułem, że dawny mój przyjaciel klasowy Wojtek, teraz co innego mówi, a co inne myśli, a wszelkie przyjacielskie gesty są mu zupełnie obce i spływają po nim jak woda deszczowa… Taką pełną hipokryzji laurkę kilkanaście lat temu wystawiła mu też wtedy żona mojego i jego kiedyś przyjaciela klasowego z liceum „Staszica” – Mirka M. Zresztą na dwóch czy trzech klasowych zdjęciach wspólnie stoimy.

[Zdjęcia 34 – 38  rodzinne. Pochodzą z pierwszych  lat 30. XX wieku.

Zdjęcia 35 i 36 – kiedyś główne wejście wiodące z alejki żwirowej (dzisiaj ul. Śnieżna) poprzez tarasowe ogródki do schoenowskiego osiedla urzędniczego.

Zdjęcia 37 i 38 – końcowe fragmenty dawnej, romantycznej, cichutkiej i cienistej żwirowej alejki (dzisiaj asfaltowa ul. Śnieżna); poza krzewami po lewej stronie, w pięknie utrzymanych ogródkach mieściły się tak zwane „Wille Habelmana”. Ta akurat na zdjęciach zachowała się jeszcze do dzisiaj i jest willą Henryka Ottona Habelmana. Została wybudowana w 1923 roku.

Zdjęcia 37 i 38 są o tyle jeszcze ciekawe, gdyż utrwalono na nich typową dla Sosnowca z XIX wieku rynnę kamienną, zwaną popularnie „rynsztokiem”, poprzez którą odprowadzano nadmiar wody deszczowej – w tym przypadku do położonej poniżej rzeki Czarnej Przemszy. Takie rynny kamienne były jeszcze instalowane w XIX, a nawet jeszcze do 1914 roku. Niezwykle charakterystyczne tkwiły zabudowywane na wielu sosnowieckich podwórkach. Ten relikt przeszłości zachował się jeszcze w Sosnowcu śladowo, chociaż jest przez „ekspertów” z dziedzictwa narodowego niedostrzegany, a przez mieszkańców wręcz bezmyślnie demolowany… Bajkowa z XIX wieku architektura i towarzysząca jej przyroda jest jeszcze w Sosnowcu śladowo widoczna – aby ją jednak dojrzeć nie należy jednak bezwiednie przymykać oczu…]

 

[Pocztówka jest własnością: Pana Pawła Ptak. Pochodzi jeszcze z okresu II Rzeczypospolitej.]

 

[Zdjęcie nr 40 z 2008 roku. Dawna willa Henryka Ottona Habelmana.]

 ****

     Obecnie opisywane przy uliczce Śnieżnej, w pobliżu ulicy Będzińskiej, urzędnicze i kierownicze budynki już jednak niemiłosiernie się sypią, gdyż podobno przez dziesiątki powojennych lat nie były w ogóle remontowane. Również obecne zabiegi remontowe mają raczej charakter tylko typowo kosmetyczny, niż profesjonalnej renowacji zabytków. Wyjątkowo nieestetycznie prezentują się też tarasowo poniżej tych budynków usytuowane kiedyś pełne bajkowej urody ogródki. Otoczone bowiem teraz tandetną siatką, łatane też papą i brudnymi płachtami z tworzywa sztucznego oraz zamalowywane różnymi pstrymi kolorami nie prezentują się więc już tak dostojnie i romantycznie jak to bywało kiedyś za dawnych naszych rodzinnych  sentymentalnych i romantycznych lat. Podobną zresztą opinię usłyszałem od jednego spotkanego tam wiekowego już mieszkańca z tego niemal już będzińskiego osiedla… Według jego początkowo krytycznej, a później już w miarę dalszego dialogu coraz bardziej sarkastycznej wypowiedzi, to „kiedyś ta zadbana i wydzielona wyłącznie tylko dla nielicznych rodzin okolica, obecnie sprawia już raczej wrażenie księżycowego obrazka”.

     Podobne zresztą też wrażenie odniosłem gdy wraz z żoną dotarliśmy do dawnych niezwykle kiedyś malowniczych nadrzecznych bulwarów. Nawet nowo zawieszony żelbetonowy mostek, nad uregulowanym już w latach 60. XX w. korytem rzeki Czarnej Przemszy jest teraz jakiś taki dziwny, a poręcze jak na złość zamalowano jeszcze do tego wielokolorową i łuszczącą się niemiłosiernie farbą… A przecież ten dawny drewniany mostek, w dni upalne cały pachnący żywicą, był bardziej romantyczny i harmonizował z otaczającą go bujną i zadbaną bulwarową przyrodą. Piekarnię już dawno, dawno temu zburzono, podobnie jak i w latach 70. XX w. dawną zabytkową halę ujeżdżalni koni, a później największą w Zagłębiu Dąbrowskim halę sportową. Z tą nadrzeczną halą sportową związanych jest niezwykle wiele ciekawych, wręcz nawet frapujących wspomnień, które obecnie, jednak w końcowym tekście tego artykułu, tylko po prostu zasygnalizuję.

[Zdjęcia nr 41 i 42 pozyskałem od pana Janusza Szaleckiego. Zdjęcia z lat 30. XX wieku. Na zdjęciu utrwalono     bieżące remonty urzędniczych budynków i infrastruktury ogrodowej położonych w pobliżu ulicy Będzińskiej. Wejście do nich wówczas wiodło tylko od alei schoenowskiej, dzisiejszej asfaltowej uliczki Śnieżnej.]

 ****

     Kiedyś ta usytuowana bulwarach nadrzecznych, na „Placu Schoena” hala sportowa KS „Włókniarz” w Sosnowcu, tętniła tylko rytmem końskich kopyt. Nawet pod koniec latach 40. XX wieku, gdy tam po raz pierwszy dotarłem, to w niektórych zakamarkach tej budowli czuło się jeszcze ich charakterystyczny koński zapach. W wielu pomieszczeniach zachowały się zresztą resztki przyrządów związanych z tymi pięknymi zwierzętami, podobnie jak i drewniano murowana w stylu pruskim wielka budowla wraz z nadrzeczną pomostową przybudówką, podpierana grubymi palami drewna wbitymi w dno rzeki. W tym czasie ten zabytkowy i związany z jeździectwem konnym budynek i ocalały sprzęt były już jednak bezlitośnie demolowane…

Na jej klepiskowym podłożu – Klubu Sportowego „Włókniarz” w Sosnowcu – wyrosło wielu Reprezentantów Polski z lekkiej atletyki, a wśród nich: Waldemar Gawron (skok w dal), Tadeusz Toborek (trójskok), wielokrotni też mistrzowie Zagłębia Dąbrowskiego i Górnego Śląska: Jerzy Winnicki (dziesięciobój), Arkadiusz Będkowski (pchnięcie kulą i rzut dyskiem), czy Zdzisław Wójcik (rzut oszczepem)… Nie pora jednak bym ich teraz wszystkich wymienił… Wśród nich pojawił się też kiedyś wielokrotny Reprezentant Polski, legendarny i fenomenalny czeladzki skoczek w dal – Heniek Grabowski – leczył wtedy swoją obolałą jeszcze kontuzjowaną nogę i czynił też starania, by zmienić styl odbicia z belki, z drugiej zdrowej nogi. Wtedy w trakcie nagłego zwierzania się, przekazał mi drugie oblicze sportu wyczynowego, a szczególnie zakłamane postawy ówczesnych dziennikarzy. Ale to temat już tak niesłychanie obszerny, że wymaga zupełnie odrębnego komentarza. Pamiętam też jak szlifował w tej hali swoją formę już po moich zajęciach koszykarskich, znakomity sosnowiecki bramkostrzelny piłkarz nożny – Andrzej Jarosik – wielokrotny Reprezentant Polski i GKS Zagłębia Sosnowiec. Tutaj jesienią, zimą i wczesną wiosną, w latach 50. XX wieku, zawsze po naszych zajęciach sportowych w piłce ręcznej (KS ”Włókniarz”), trenowali też znakomici hokeiści na trawie z AZS Katowice. Wśród nich jak zapamiętałem było też kilku Reprezentantów Polski. Ta piękna i wielka z pruskiego muru wzniesiona hala przez wiele lat rozbrzmiewała też gromkimi brawami naszych wiernych kibiców w trakcie spotkań koszykarskich i piłki ręcznej, gdy Klub Sportowy „Włókniarz” staczał sportowe boje o mistrzostwo województwa katowickiego. Z tej klepiskowej nawierzchni, po której przez dziesiątki lat kłusowały tylko rumaki, jako młodziutki jeszcze sosnowiczanin, pierwszy nie tylko w dziejach mojego Sosnowca ale i Zagłębia Dąbrowskiego, trafiłem pod koniec lat 50. XX wieku na pachnące i lśniące pierwszoligowe parkiety – do królewskiego miasta Krakowa… Czy mogę więc o takich sentymentalnych i romantycznych latach i miejscach zapomnieć?… W tej nadrzecznej hali sportowej trenował też z autorem mój kiedyś jeszcze z lat młodości bardzo bliski przyjaciel – Marek Gierasimowicz – kolejny Reprezentant Polski, w tym przypadku juniorów w piłce nożnej i reprezentacyjny też wtedy bramkarz z pierwszoligowej „Stali” Sosnowiec, a później bramkarz i mój partner sportowy z KS „Włókniarz” w  Sosnowcu w piłce ręcznej. Podobno Marek od wielu lat już jednak nie żyje. Taką przykrą informację pozyskałem od sportowców z Wrocławia. Nie zapomnieli jednak o nim Wrocławianie i jego imieniem ozdabiane są w tym mieście corocznie organizowane  Mistrzostwa Polski w zapasach. To dziwne, ale zupełnie zapomnieli o Nim moi rodacy z Sosnowca?… Nie tylko zresztą o Nim…

     Ale przecież w tym dzisiejszym skomercjalizowanym świecie, gdzie uczciwego człowieka „zarówno dławi niewiedza o nim jak wiedza doskonała”, to zjawisko zapominania jest po prostu przez miejscowych kreatorów życia publicznego chyba oczywistą normalką. Nie wiem więc nawet dlaczego, ale przynajmniej mnie, człowieka tak życiowo doświadczonego nie powinno to w zasadzie aż tak zadziwiać. A tym bardziej jeszcze razić. I to w mieście, gdzie stadiony sportowe ozdabia się imionami tylko różnej maści celebrytów, którzy z tymi murawami sportowymi praktycznie mieli za swego życia tyle wspólnego co przysłowiowy rewolwer z rewolucją, czy typowe krzesło z krzesłem elektrycznym. Natomiast wyczynowych sportowców, czy ich trenerów, którzy na tych konkretnych właśnie arenach sportowych rywalizowali przez lata z innymi sportowcami dla chwały Miasta Sosnowca i Zagłębia Dąbrowskiego oraz wylewali też setki hektolitrów potu, a nawet dorobili się na starość trwałego kalectwa – wrzuca się teraz bezimiennie i bezwładnie jak worki ze śmieciami do pudeł zapomnienia…

        ……………………………………………………………………………………………..

Za darowane bezinteresownie zdjęcia i pocztówkę oraz życzliwą zgodę na ich publikację jeszcze raz bardzo serdecznie i gorąco dziękuję Panom: Pawłowi Ptak i Januszowi Szleckiemu.

 

Artykuł w stosunku do pierwotnie opublikowanego w 2013 roku uzupełniono o nowe fragmenty tekstu i zdjęcia.

 

Wszelkie prawa zastrzeżone. Żadna część tej publikacji nie może być reprodukowana, przechowywana w systemach przetwarzania lub odzyskiwania danych, ani przekazywana w jakiejkolwiek postaci elektronicznej, odbitki kserograficznej, nagrania lub jakiejkolwiek innej bez uprzedniej pisemnej zgody autora tego artykułu.

 

Bibliografia i źródła:

 

1 – Tereny, które weszły w skład Sosnowca w 1902 roku: Stary Sosnowiec, Pogoń, Sielec, Kuźnica, Środulka, Radocha, Ostra Górka.

2 – Fanny Lamprecht, „Rodziny Lamprechtów i Schoenów w Sosnowcu; wspomnienia 1857 -1918”, Sosnowiec 2002, s.37.

3 –Środulka” – topograficzne określenie osady, gdzie rozlokowało się kilka, czy zaledwie kilkanaście wieśniaczych krytych strzechą słomianą chałup. Teren zalegający według jednych pomiędzy topograficznie określaną wtedy „Wenecja”, aż poza „Park Schoena”. Według innych osada z XVII wieku leżąca tylko pomiędzy obecną ul. Rybną, a schoenowskim fabrycznym osiedlem mieszkaniowym.

Pierwsza wzmianka o tej malutkiej osadzie pochodzi z XVII w, a konkretnie z 1612 roku. Administracyjnie należała jeszcze wówczas do Zagórza. W 1931 r. fabryka zostanie przemianowana na Fabrykę Przetworów Tłuszczowych „Siła” (produkcja olejów, smarów, mydła, papy, smoły, lepiku, lakierów oraz butli i balonów szklanych). Od 1948r. wchodzi już w skład Sosnowieckich Zjednoczonych Zakładów Szklarskich, później „Szkłobudowa”. Przypominam sobie, że jeszcze po 1945 r. produkowano w tej fabryce o różnej gabarytowo pojemności duże szklane balony, w tym też balony do fermentacji wina. Tuż przy fabryce Schoena, w specjalnej wnęce, jeszcze po 1945 r. stała malutka parowa lokomotywka przetokowa. Fabryka dysponowała swoją bocznicą kolejową, która sąsiadowała z przebiegającymi obok torami Kolei Warszawsko – Wiedeńskiej. Tory bocznicy i torowisko Kolei Warszawsko – Wiedeńskiej, oddzielał od ul. Chemicznej dwumetrowy parkan z podkładów kolejowych, a chodnik dla pieszych wyłożony był typowymi kwadratowymi płytami cementowymi i biegł tylko od strony fabryki chemicznej. W czasie okupacji niemieckiej i po 1945 r. cały ten odcinek drogi pokryty był typowymi „kocimi łbami”…

4 – Nazwy ulic w przekazach ustnych i pisemnych, w tym i na mapach są oznaczane różnie na przestrzeni lat. I tak:

–  na Mapie Sosnowca z 1907 roku, opracowanej przez Michała Klenieca obecna ulica 1 Maja nosi już nazwę ulicy Schoenowskiej. Z kolei obecna ulica Chemiczna na Środulce jest tylko wtedy zaznaczona na odcinku samej tylko terytorialnie położonej „Wenecji”,

 – na Mapie Sosnowca z 1935 roku w Sielcu figuruje już ulica 1 Maja. Natomiast na Środulce ulica Chemiczna jest tylko zaznaczona na odcinku „Wenecji”, czyli tylko od pierwszych zabudowań „Wenecji” do ulicy Rybnej,

– na okupacyjnej Mapie Sosnowitz (czytaj:- Sosnowca) z 1942 roku obecna ulica Chemiczna na Środulce jest nazwana jako – Christian G. Schoen Strasse. Ale jest wyraźnie zaznaczona wyłącznie tylko do przejazdu kolejowego przy „Placu Schoena”. Natomiast dalej wzdłuż pałaców i parku państwa Schoen, brak jakiejkolwiek nazwy.

– wg monografii „Sosnowiec obraz miasta i jego dzieje”, pod redakcją Antoniego Barciaka i Andrzeja T. Jankowskiego, wyd., Muzeum w Sosnowcu, Sosnowiec 2016, tom II, s. 702:w Sielcu obecna ulica 1 Maja przed 1918 rokiem nosi już nazwę: Szenowskaja/Szenowska (1904), Schonstarsse (1915), w latach 1918-1939 – Szenowska, 1 Maja (od 29. IV.1926r.), w latach 1939-1945 – Beskidenstrasse. Z kolei na Środulce ulica Chemiczna przed 1918 rokiem nosiła nazwę – Chemiczeskaja/Chemiczna (1904), Chemikerstarsse (1915), w latach 1918-1939 nosiła nazwę ulicy Chemicznej, 1939 – 1945 nosiła nazwę ulicy Christian G. Schoen Strasse (od 5 marca 1940r.).

5 – Andrzej Konieczny „Jego Ekscelencja Prezydent Sosnowca – socjalista Aleksy Bień”, wyd. Śląski Instytut Naukowy, Katowice, 1987, s. 89 – 92.

6 – H. Rechowicz, „Sosnowiec. Zarys rozwoju miasta”, wyd. PWN, Warszawa – Kraków, 1977, s. 43.

7 – Rodzony brat mojej mamy, Mieczysław Doros, a mój wujek, z wykształcenia dyplomowany nauczyciel, po ukończeniu w latach 30. XX wieku Państwowego Seminarium Męskiego Nauczycielskiego im. Adama Mickiewicza w Sosnowcu, przy  ulicy Legionów, na skutek szalejącego bezrobocia w okresie II Rzeczypospolitej Polski, zmuszony był wraz żoną Władysławą (z domu Bieniecka) opuścić Sosnowiec i podjąć pracę na wsi w Załężu Szlacheckim (obecnie gmina Przystajń; powiat kłobucki), w charakterze kierownika szkoły podstawowej. W tej miejscowości mieszkał w budynku szkolnym wraz żoną, Władysławą  i dzieckiem, Zbigniewem Dorosem (rocznik 1937).Załęże Szlacheckie opuścił w czerwcu 1939 roku, zaraz po zakończeniu roku szkolnego. Do tej miejscowości w okresie okupacji niemieckiej już jednak nie powrócił, gdyż 1 września 1939 roku armia III Rzeszy Niemieckiej przekroczyła wijącą się w tej okolicy przedwojenną jeszcze granicę państwową na rzece Liswarta w okolicy Podłęża Królewskiego i zaatakowała najpierw miasteczko Krzepice i dalsze miejscowości. Do wielkiej bitwy zbrojnej jednak doszło 1 września 1939 roku w pobliżu wsi Mokra, położonej 5 km na północ od miasta Kłobuck, 23 km na północny zachód od Częstochowy. Tam podczas zbrojnego starcia Wołyńska Brygada Kawalerii dowodzona przez pułkownika Juliana Filipowicza przez cały dzień powstrzymywała dalszy marsz niemieckiej dywizji pancernej gen. Reinhardta, która jeszcze była dodatkowo wspierana przez lotnictwo, m.in. bombowce nurkujące Stuka. Powrócił jednak w celach służbowych wraz żoną i synem jeszcze raz do tej miejscowości, na bardzo krótki okres czasu po 1945 roku. W późniejszych latach był już jednak tylko nauczycielem, kierownikiem szkół i wiceinspektorem Wydziału Oświaty w Sosnowcu. Tematyka związana z Załężem Szlacheckim z okresem 1 września 1939 rok jest niezwykle ciekawa. Tym bardziej, że autor na temat tej przedwojennej granicznej wsi pozyskał od rodziny pewne fakty (z okresu maj – czerwiec 1939 rok) nigdzie dotąd niepublikowane oraz posiada też w swoich archiwalnych zbiorach kilka arcyciekawych zdjęć z wcześniejszego okresu czasu oraz z maja i czerwca 1939 roku (w tym słupy graniczne i plakaty antyniemieckie). Myślę, że warto więc kiedyś do tej historycznej tematyki jeszcze powrócić.

8-J. Niekrasz „Z dziejów AK na Śląsku”, Warszawa 1985, s. 189.

9– Z.W. Janke, „W Armii Krajowej na Śląsku”, Katowice, s. 50-51,53,69,75,98,170,197-198,210,213,215,230.

10– Dziennik Zachodni nr 10 z 12 stycznia 2007 r.

11–Stosunkowo szczegółowo i z wieloma detalami opisałem zarówno architekturę jak i wnętrza tej dawnej ujeżdżalni koni, a po 1945 roku Hali Sportowej KS „Włókniarz” w Sosnowcu w artykule:-„GDZIE SPORTOWCY Z TAMYYCH LAT Cz.1”

12 – Mieszkańcy z Pogoni te zupełnie niezagospodarowane jeszcze wówczas ogromne tereny zwali popularnie „Będzińską górką”. Okazuje się jednak, za co bardzo serdecznie dziękuję mojemu znajomemu Szanownemu Panu Januszowi Szaleckiemu, że funkcjonowało wówczas też drugie nieznane mi absolutnie określenie. Mieszkańcy z „Bloków Lwowskich” te same niezagospodarowane tereny zwali bowiem popularnie „Pańską górką” – „bo była ponoć na tzw. pańskich polach”.

13wspomnienia rodzinne i własne.

 

Katowice, czerwiec  2017 rok

                                                                                                                                       Janusz Maszczyk

Bear