Janusz Maszczyk: Bo każdy człowiek ma co najmniej dwa oblicza…

****

Kolumna konnych pojazdów już po uformowaniu się każdorazowo była konwojowana przez judaszowsko uśmiechniętego niemieckiego żandarma. Celem „podróży” było dotarcie do Dębowej Góry, gdzie okupant niemiecki budował tak zwane ziemne zapory przeciwczołgowe. Według wstępnych zaleceń władz okupacyjnych przybysze przymusowi musieli ze sobą przynosić sprzęt roboczy. W rzeczywistości to jednak administracja, prawdopodobnie z sieleckiego „Dworu” z „Renarda” by nie dopuścić do bałaganu organizacyjnego, jedną z furmanek już wcześniej wyposażyła w podstawowe, ale niezbędne narzędzia do wykonywania tych ziemnych robót. Niektórzy rodzice nie mający, gdzie pozostawić swoich pociech, zabierali je ze sobą. Tak postąpiła też właśnie nasza mama i ojciec. Z tym, że ojciec, ponieważ był zatrudniony w fabryce, to zmuszony został do wykonywania tej niewolniczej pracy wyłącznie tylko w niedzielę. Autor, mający już wtedy ponad siedem lat i jego jedenastoletni brat – Wiesław, mimo woli brali więc również udział w tych pracach ziemnych.

Uformowana kawalkada furmanek ciągnęła się wężowato poprzez znane nam doskonale zaułki uliczne: Dworską i Piekarską, a następnie przez Sielec, aż do Dębowej Góry. Przejazd furmankami trwał co najmniej około dwóch godzin. Ten przymusowy spęd Polaków unaoczniał nam jednak wszystkim w sposób wybitnie już sugestywny, że wreszcie kończy się na naszej polskiej ziemi panowanie okupanta niemieckiego. To napawało nas Polaków wielką radością i rodziło pozytywne też nadzieje na przyszłość. Kiedy pierwszy raz dotarłem do Dębowej Góry, to byłem oszołomiony szeregiem już wykopanych i ciągnących się bardzo głębokich i wyprofilowanych rowów w kształcie litery V, które według pragmatycznych Niemców miały powstrzymać mknące na zachód kolumny czołgów Armii Czerwonej, jakie według ich rozeznania poprzez ten teren miały się przemieszczać. Wyprzedzając faktografię i nie wdając się w szczegóły może tylko wspomnę, że z perspektywy upływu czasu, o ile te ziemne prace III Rzesza Niemiecka traktowała bardzo poważnie, to jednak z punktu militarnego były one nie tylko głupawe, ale i wyjątkowo bezmyślne. Możliwe jednak, że kopanie głębokich rowów miało na celu spełnienie innych nieznanych autorowi zakamuflowanych aspektów. Tego bowiem nie można też wykluczyć.

****

     Co najmniej kilkaset okolicznych mieszkańców obojga płci, wyposażonych w proste narzędzia do prac ziemnych kopało więc bezmyślnie przez kilkanaście godzin dziennie głębokie tasiemcowe rowy, ciągnące się, aż hen, hen po sam horyzont Dębowej Góry. Prace nadzorowali żandarmi niemieccy i niemieccy też „specjaliści”. W pobliżu naszego stanowiska pracy, pośród rosnących tam drzew i wysokich krzewów, ukryta była odpowiednio do tego jeszcze sztucznie zamaskowana bateria niemieckich działek przeciwlotniczych. Do tego tematu jeszcze powrócę w dalszej części felietonu. Co jakiś czas prace ziemne jednak przerywano na zorganizowany posiłek. Częstowano nas wtedy wyłącznie tylko czarną kwaśną kawą. Napój polska kucharka czerpała długą chochlą prosto z wielkiego kotła stojącego na kamieniach i podgrzewanego od spodu drewnem. Nad sprawnym i w miarę szybkim spożyciem posiłku i tym razem czuwali uśmiechnięci i wyjątkowo życzliwi niemieccy żandarmi. Koniec posiłku, nadzorujący pracę niemieccy żandarmi obwieszczali ustnie.

Pracę przymusową zresztą wyjątkowo głupawą, moi rodzice i ja z bratem, traktowaliśmy jako poddańczą i niewolniczą, z pewnym jednak pierwiastkiem specyficznego polskiego humoru. Wśród wtajemniczonych Polaków krążył nawet wtedy ironiczny i jakże sarkastyczny antyniemiecki dowcip:

Stojąca z boku staruszka, zwolniona z obowiązku przymusowej pracy, zdziwiona pyta kopiących Polaków:

A czegóż to kochani tak głęboko kopiecie i to jeszcze aż przez tyle godzin?… Czy czegoś cennego szukacie?…

Wówczas jeden z przymusowych polskich pracowników dowcipnie i z uśmiechem jej odpowiedział:

Kochana babciu! Tak. Masz rację. Szukamy bowiem Polskiego Państwa Podziemnego!…

[Zdjęcia powyżej: kopanie w 1944 roku rowów przeciwczołgowych na terenie Górnego Śląska.]

****

     Był to już jednak okres, gdy niezwykle wysoko ponad nami, niemal pod samym sklepieniem niebieskim przelatywały trudne do zidentyfikowania eskadry samolotów. Gdyby nie ich charakterystyczny silnikowy pomruk, to nawet nikt z pracujących nie zwróciłby na to uwagi. Prawdopodobnie były to jednak już wyłącznie tylko flotylle powietrzne ze Związku Sowieckiego 4/. Ponieważ jak pamiętam armady alianckich powietrznych sił zachodnich w celu bombardowania Blachowni Śląskiej, w której produkowano benzynę syntetyczną, o tej porze roku już nie przemieszczały się tak intensywne, jak to bywało znacznie wcześniej. Wówczas na dźwięk uruchamianej na korbę, ręcznej maszyny alarmującej (krótkie przerywane i to wielokrotnie dźwięki) wszelkie prace przerywano, a niewolnicy – kopacze wtedy jak oszaleli rzucali się do ucieczki szukając choćby tylko prowizorycznego schronienia. Wtedy to dopiero do akcji wkraczała niemiecka bateria działek przeciwlotniczych i jak oszalała rozpoczynała ich ostrzał świetlistymi pociskami. Później, gdy samoloty już były niewidoczne gołym okiem, alarm odwoływano (bardzo długi kilkuminutowy dźwięk) i ponownie wracano do kopania rowów.

Pewnego jednak sierpniowego dnia 1944 roku niespodziewanie ze wschodu, nagle pojawił się pojedynczy samolot. Tym razem unosił się w powietrzu jednak wyjątkowo nisko ponad ziemią. Bowiem leciał jakieś kilkadziesiąt metrów tuż, tuż ponad okopami, z wyraźnym do tego jeszcze zamiarem przeprowadzenia ataku naziemnego. Celem tego ataku zapewne miały być tysiące cywili, kopiących rowy przeciwczołgowe. Głównie na tym terenie zatrudnionych wówczas niewolników – Polaków. Czy ten pilot zdawał sobie jednak wówczas sprawę, kto faktycznie jest zatrudniony przy kopaniu tych rowów przeciwczołgowych?… Przypuszczam, a nawet w to głęboko wierzę, że jednak tak! Przecież wyruszył w wyznaczoną mu trasę i zleconą misję nie na ślepo. Ten jednopłatowy samolot pojawiły się tak błyskawicznie i z takim zaskoczeniem, i poruszał się z taką oszałamiająca prędkością, że niemiecki żandarm nie zdążył nawet ogłosić alarmu przeciwlotniczego. Samolot mknął jak wystrzelony świetlisty pocisk, przy wtórze trudnym do opisania ryków rozgrzanego na pełnym gazie silnika. Nadlatywał i tonie ubłaganie, i to wprost w naszą stronę. Polacy rzucali więc w pośpiechu i z przerażeniem na ziemię taczki, łopaty, kilofy, wiadra i inne jeszcze nosidła, i zaczęli bezładnie na czworakach wyczołgiwać się z okopów. Jak kto tylko potrafił w takiej pełnej przerażenia i paniki chwili. Niektóre jednak starsze już wiekiem osoby, szczególnie jednak kobiety umęczone już ciężką wielogodzinną pracą, nawet nie zdążyły się z tych wyprofilowanych rowów wygramolić. Jedne więc z ułudą ocalenia życia siadały tylko na dnie tego głębokiego parowu, a inne jak w takiej pełnej przerażenia chwili potrafiły, kładły się płasko na dnie okopu, przykrywając się tylko w pośpiechu i w panice łopatami i drewnianymi nosidłami. Tak jakby te proste i nędzne narzędzia pracy oraz sklecone z desek nosidła, jakimś faktycznie nadzwyczajnym cudem mogły je w takiej chwili uratować. W rzeczywistości jednak, w przypadku przeprowadzonego ataku powietrznego, wielu z nas przecież nie miało wtedy absolutnie żadnych szans na uratowanie swego życia. W identycznej tragicznej sytuacji znalazła się też i nasza rodzina. Stałem wówczas cały skamieniały blisko przerażonej mojej mamy i mojego też drżącego ze strachu brata. W ostatniej niemal chwili pchnięty przez mamę, jednak upadłem i wtedy przywarłem do ziemi. Drżąc jednocześnie na całym ciele z przerażenia. Nagle w powodzi tego niesamowitego wycia nisko lecącego ponad naszymi głowami samolotu usłyszałem ciche szepty mojej mamy. To były słowa modlitwy słane do naszego Boga:

Strony: 1 2 3 4

Bear