Janusz Maszczyk: Alejkami Parku Renardowskiego

Niektórzy twierdzą, że rozwój nie tylko Sielca, ale i Sosnowca zawdzięczamy głównie tylko rodzinie Renardów. Są też i tacy, którzy zawężają ten dar, ponoć nawet altruistyczny, tylko do Sielca. Jeszcze inni przekonują, iż rozwój Sielca to również dar, ale z kolei już uzdolnionych i specjalnie do tego celu dobranym przez kolejnych właścicieli renardowskiej fortuny konkretnych plenipotentów. Również odnośnie Parku Renardowskiego głosy są jak zwykle podzielone, a przekazy publiczne emanują bardziej emocjami, niż pierwiastkami merytorycznymi. Kto więc faktycznie i to bezpośrednio swymi decyzjami przyczynił się, by w Sosnowcu zaprojektowano i założono Park Renardowski – zwany dzisiaj przez młode pokolenie sosnowiczan Parkiem Sieleckim?… Czy na tak postawione pytanie autor jest w stanie precyzyjniej niż inni udzielić odpowiedzi?…

Zagłębiając się z mozołem w morki historii to już odnośnie samego pochodzenia hrabiego Jana Renarda napotykamy na pewne nieścisłości. Bowiem według jednych – Andreas Renard – wywodzi się w prostej linii z rodu niemieckiego. Są jednak też i tacy historycy oraz publicyści, którzy z kolei twierdzą, że „Andrzej Maria Renard, Andreas Maria Graf von Renard (ur. 12 stycznia 1795 w Opawie, zm. 21 listopada 1874), hrabia ze Strzelec Opolskich, spadkobierca Colonnów, generał wojsk saskich, był pochodzenia francuskiego”. Koniec cytatu z Wikipedii. Wydawać by się więc mogło, że to zagadnienie jest o tyle proste do rozszyfrowania, gdyż chyba gdzieś zachowały się jednak akta metrykalne jego rodziców i stosowne dokumenty samego też hrabiego Andreasa?… W rzeczywistości już jednak na wstępie napotykamy na poważne trudności identyfikacyjne.

Podobno jednak hrabia Andreas Renard już jako dwudziestoletni młodzieniec nabył prawa do samodzielnego zarządzania odziedziczonym majątkiem. A było to jeszcze dawno, dawno temu, bowiem w roku 1815. Należy uczciwie podkreślić, że ten młodzian, a później w miarę upływu lat, dorosły już człowiek, obdarzony został niesłychaną inwencją w pomnażaniu odziedziczonego majątku. Bywają jednak i tacy co uważają, że zawdzięcza to wyłącznie tylko swej charyzmie. Bowiem w błyskawicznym niemal tempie dorobił się wprost gigantycznej fortuny. Majątku tak niesłychanie wielkiego, że jednych o słabej psychice zdeprymowałby i powalił na kolana, a hulaków zaprowadziłby na manowce. On natomiast otoczony znakomitymi doradcami, sam niewątpliwie też pełen twórczej pasji i inwencji, popartej zresztą znakomitym wykształceniem prawniczym jakie pozyskał na uniwersytecie berlińskim, tę odziedziczoną górę majątku jeszcze znacznie, ale to znacznie powiększył. Inwestował bowiem dosłownie tylko tam, gdzie nie tylko mógł pozyskać dodatkowe dochody materialne, ale gdzie można je było pomnożyć i to z wielokrotnym jeszcze zyskiem. Należy jednak już na wstępie bardzo wyraźnie zaznaczyć, aby hrabiów Andreasa i Jana Renardów, jednak na siłę nie ozdabiać propolskimi laurami altruistów.Jak niestety czynią to niektórzy współcześni historycy i publicyści. Po prostu, trafili też do Zagłębia Dąbrowskiego, jako nietuzinkowi fachmani by jeszcze tylko pomnożyć swe majątki. Absolutnie jednak nie na terytorium polskie jak to również z kolei niektórzy dzisiaj publicyści sugerują, tylko na zachodnie rubieże Rosji carskiej. Bo były to bowiem jeszcze wówczas takie zniewolone lata, gdy nikt przecież przy zdrowych zmysłach nawet w snach nie wyobrażał sobie, że Polska niczym feniks z popiołów podniesie się jeszcze z zaborczych kolan i się odrodzi. Z kolei carat takim właśnie ludziom, zwłaszcza nie Polakom, z ogromną gorliwością wtedy sprzyjał. W Zagłębiu Dąbrowskim Andreas Renard inwestował więc głównie w górnictwo oraz w dopiero co zakupione dobra sieleckie jak również w nowo uruchomioną już Kolej Warszawsko – Wiedeńską (Warszawsko Wienskaja Żelaznaja Daroga). Już wówczas ponoć dysponował w tej spółce kolejowej akcjami w wysokości aż 41%.

Jako już człowiek niesłychanie majętny, aby wszystko to co dotychczas pozyskał dalej jednak mógł zachować w swojej rodzinie, dokonuje więc prawnej operacji i przekształca zgromadzone już dobra w ordynację przewidującą dziedziczenie majątku – zwaną majoratem. Czego dokonał aktem sądowo – notarialnym 14 marca 1875 roku1/. Zgodnie z wykładnią prawną, z chwilą jego śmierci, cały zgromadzony więc majątek automatycznie przechodził na najstarszego syna lub najbliższego krewnego. A dysponował wówczas co już wspominałem ogromną fortuną i to nie tylko dochodowymi kopalniami węgla kamiennego oraz zakładami przemysłowymi, ale również pokaźną ilością pałaców i zamków, polami ornymi i lasami. Bowiem oprócz okazałego zamku w Strzelcach Opolskich i pięknego parku, gdzie mieściła się jego główna siedziba i z którą raczej się nigdy też na dłużej nie rozstawał, aż do swej śmierci, posiadał jeszcze inne w wielu miejscowościach znakomite wprost pałace i zamki: w Czechowicach, w Wielowsi, w Tworogu, w Biskupicach, w Świbiu, a nawet w Kravare (dzisiejsze Czechy).

****

W roku 1856 hrabia Andreas Renard nabywa dla swego starszego syna Jana Renarda (są też tacy co twierdzą, że Johanna),od siostrzenicy księcia Ludwika von Anhalt – Koethen – Pless, Szarlotty von Stolberg – Wernigerode, dobra sieleckie wraz z malutkim dopiero co wyremontowanym zameczkiem. Podobno jeszcze przed dokonanym zakupem, jednak zameczek całkowicie spłonął w 1824 roku, a odbudowany został dopiero w 1832 roku, by przed zyskowną sprzedażą dokonać jeszcze jego przebudowy2/. W trakcie jego przebudowy i modernizacji jak wynika z kolejnych publikacji ponoć zburzono skrzydła wschodnie tego obiektu oraz wtedy też zasypano otaczającą go fosę3/. Czy te kolejne przekazy polegają jednak na prawdzie obiektywnej?… Bowiem w ostatnich latach, co jest znamienne, pojawiają się na rynku prasowym całkiem nowe informacje, ale są one najczęściej wytworem twórczości tylko młodych wiekiem historyków, czy publicystów, którzy jednak z różnych względów nie znają tych stron z autopsji. Najczęściej by zaistnieć więc na rynku wydawniczo – konsumpcyjnym bez jakiejkolwiek żenady przepisują „żywcem” jeden od drugiego wcześniej już podane informacje? Mimo woli utwierdzają więc funkcjonujące już w przestrzeni historyczno – wspomnieniowej krążące półprawdy, legendy a nawet i mity…

[Zdjęcie nr 1 z 2005 roku. Zameczek w Sielcu. Wielokrotnie już przebudowywany (wewnątrz i zewnątrz). Podobnie jak i jego obejście.]

****

Syn hrabiego Andreasa – Jan Renard – jednak na skutek zakażenia krwi niespodziewanie 7 marca 1874 umiera. Po śmierci drugiego już z kolei syna– Jana – hrabia Andrzej Renard dotąd tryskający zdrowiem też gwałtownie jednak podupada na zdrowiu i umiera 21 listopada1874 roku w wieku prawie 80 lat. Z chwilą jego śmierci kończy się już właściwie klasyczna hrabiowska linia Renardów, czego rezultatem jest nieuchronny podział majątku. Wypada więc sobie teraz zadać pewne istotne i korespondujące z tym tematem miarodajne pytania?… A mianowicie. Czy Jan Renard na stałe zamieszkał w zameczku sieleckim i sam też na bieżąco dozorował pozyskanym od ojca majątkiem na zachodnio południowych kresach wielkiej Rosji carskiej?… Dzisiaj autorowi już trudno ustalić, czy nawet czasowo przebywał w tym obiekcie. Ale niektórzy profesjonalni znawcy tematu twierdzą i to z pełnym przekonaniem, że młodzieniec hrabia Jan  Renard nigdy jednak w nim nie zamieszkał, gdyż na stałe przebywał w Wiedniu, gdzie „pełnił funkcję sekretarza poselstwa królewsko – pruskiego”. A dobra sieleckie odpowiednio dozorowane przez dobranego plenipotenta miały tylko dostarczać wielkie środki finansowe. I oczywiście, jak zwykle do odpowiednich już głębokich kieszeni dostarczały…

Istnieje też uzasadnione drugie pytanie, które trudno sobie w trakcie omawiania tego konkretnego tematu jednak nie zadać? Czy w takim razie jego ojciec przez jakiś chociaż czas przynajmniej tam zamieszkał?… Raczej nie, gdyż nigdzie o tym przypadku nikt w tamtych latach nawet nie wspominał. Istnieje nawet uzasadnione przypuszczenie, że nawet w 1856 roku, gdy dobra sieleckie już nabywał to dokonał aktu ich kupna poprzez swych prawników. To przypuszczenie jest o tyle zasadne, gdyż sieleckie terytorium w tamtych odległych zaborczych carskich czasach było przysłowiową „zapadłą na odludziu dziurą”, pozbawioną normalnych zachodnioeuropejskich dróg i jakichkolwiek ośrodków kulturalnych, a samo dotarcie z pobliskiego Śląska do tych „zapomnianych przez Boga terenów” wymagało już nie lada ogromnego wysiłku. Gdyż szmat prawie bezludnej drogi trzeba było pokonać zaprzęgiem konnym. A przecież większość do przebycia ówczesnej trasy, to było drogi typu wiejskiego, pełne bruzd, głębokich kolein i dziur. Szczególnie jednak po stronie zaboru rosyjskiego. Również standard lokali w malutkim, wręcz nawet zapyziałym zameczku sieleckim, pozostawiał wtedy wiele do życzenia, by taki klasy hrabiowskiej bogacz żyjący na co dzień w trudnym do wyobrażenia luksusie przez dłuższy czas na takim odludziu przebywał4/.

****

To nie przypadek więc sprawił, ale realna twarda hrabiowska kalkulacja, że w dobrach Renarda w latach 1856 – 1875 jego interesy będzie reprezentował specjalnie dobrany i zaufany plenipotent i główny inżynier Herman Moebius. To jemu właśnie przypisuje się pierwsze wznoszone inwestycje obok zameczka sieleckiego, czyli zabudowań dworskich, wielkiego wielohektarowego parku oraz wstępnego planowanego jego przestrzennego zagospodarowywania. Na ten cel już wówczas sprowadzano spoza Rosji rzadkie krzewy i drzewostan, wytyczano też rozległe i malownicze polany, a wśród nich  wijące się urokliwe alejki. Mogły o tym świadczyć kilkudziesięcioletnie ogromne w obwodzie pnie co najmniej kilkunastu drzew jakie jeszcze w latach 30. XX wieku rosły na wzgórzu Parku Renardowskiego od strony wschodniej (od strony „Renarda”), w pobliżu ciągnącego się tam muru kamiennego. Na popularnie zwanej „Górce parkowej”. Aby te okazy przyrodnicze osiągnęły aż takie rozmiary, to niewątpliwie ich zasadzenie musiało nastąpić wiele, wiele lat wcześniej. Prawdopodobnie jeszcze za czasów gdy plenipotentem był inż. Herman Moebius (patrz zdjęcia rodzinne nr 2,3 i 4). Te dorodne drzewa padły dopiero pod ciosami siekier, gdy już „modernizowano” park w latach 70. XX w. A w dotąd urokliwie i solidnie zarośniętą „Górkę parkową”, wmontowywano dla celów propagandowych betonową muszlę koncertową wraz z ławkami. Nie trzeba więc nawet zbytnio pobudzać swej wyobraźnie, by dojść do konkluzji jak potężne rozmiary by te drzewa osiągnęły współcześnie, gdyby nie padły pod ciosami siekier. Na ocalałych pojedynczych okazach, jakby na ironię, zawisły obecnie tabliczki informujące, że te ocalały od wyrębu drzewa są – „Pomnikami przyrody”.

[„Górka Parkowa”. Zdjęcia rodzinne nr 2, 3,4 z 1939 roku. Zdjęcie nr 2: po lewej moja mama Stefania Maszczyk (nazwisko rodowe Doros), stojący chłopczyk – mój brat, Wiesław Maszczyk. Zdjęcie nr 3: pierwszy z prawej Janusz Maszczyk. Zdjęcie nr 4: pierwszy z prawej Janusz Maszczyk.]

****

Po nagłej i niespodziewanej raczej śmierci młodego hrabiego Jana Renarda w 1874 roku ogromny majątek w postaci dóbr Modrzejowsko – Sieleckich, z częścią Pogonia – Marynowska, Górą Siewierską, Kluczami i Strzyżowicami przypada już jednak kolejnym dziedzicznym osobom. W tym czasie kolejnym też dyrektorem i plenipotentem tych dóbr zostaje inżynier górniczy sprowadzony też ze Śląska, a jest nim – Ludwik Mauve. Do Sielca L. Mauve dociera 18 września 1875 roku. Znany z wielkiej, genowej niemieckiej skrupulatności i solidności, natychmiast więc po przybyciu protokólarnie przejmuje zarząd nad całym majątkiem. Już w roku 1882 roku w niedalekiej odległości od zameczku sieleckiego, stawia browar parowy do produkcji piwa bawarskiego wraz ze słodownią, później fabryczkę sztucznego lodu, a w latach 1880 – 1886 rozbudowuje i znacznie też unowocześnia pobliską kopalnię w Sielcu. W dwa lata później po wybudowaniu już dochodowego browaru, czyli w 1884 roku powstaje z większościowym udziałem rodziny Renardów spółka górniczo – hutnicza Gwarectwo „Hrabiego Renarda”. Siedzibą spółki był wtedy zamek sielecki. W roku 1897 rok większość udziałów Gwarectwa „Hrabiego Renarda” zostanie jednak przejęta przez kapitał francuski, któremu zresztą sprzyjała wtedy Rosja carska, co doprowadza też w konsekwencji do zmiany dotychczasowej nazwy spółki – teraz na Towarzystwo Górniczo – Przemysłowe „Hrabia Renard”, gdzie dalej jednak ogromnym majątkiem zarządza nie kto inny jak inżynier Ludwik Mauve. To tyle celem wprowadzenia do zasadniczego tematu.

Pod koniec XIX wieku stopniowo zagospodarowywany i zadrzewiany już Park Renardowski przez Hermana Moebiusa – dzisiaj zwany Parkiem Sieleckim – właściwie zajmuje już stosunkowo rozległe połacie ziemi. Od strony północno wschodniej sięga już bowiem aż do terenów, gdzie później już przez jego następcę L. Mauve w 1882 roku wybudowany zostanie pijalnia piwa browarnego i innych jeszcze trunków.

[Zdjęcie nr 5 z lat 70. XX w. Uliczka Browarna. Po lewej stronie jeden z magazynów browaru i fabryczki sztucznego lodu. Po prawej kaplica – kościółek parafialny (kiedyś piwiarnia browarna i innych jeszcze trunków). W dali budynek mieszkalny dla kadry urzędniczej z Gwarectwa „Hrabia Renard”. W czasach, gdy plenipotentem Renardów był H. Moebius, to Park Renardowski sięgał do terenów browaru. Kaplica i plebania (wówczas piwiarnia browarna) usytuowane  więc były na terenach dawnego parku.]

Budowa browaru na terenach północno wschodnich zlecona przez L. Mauve staje się bardzo dochodowa. Oprócz więc produkcji eksportowej piwa bawarskiego, w roku 1900 Gwarectwo stawia dosłownie kilkanaście metrów przy późniejszej uliczce Browarnej, jednak już na terenie parku, ogromny kompleks – piwiarnię – to późniejsza od 1903 roku kaplica i plebania. Należy uczciwie zaznaczyć, że jak na ówczesne czasy wzniesione na tym terenie przez L. Mauve budowle i zabudowa ulic są nietuzinkowe. Więc swym niespotykanym w Sosnowcu wystrojem architektonicznym mogły zachwycić niejednego znawcę rozkochanego w architekturze miejskiej. Nowo postawiona piwiarnia, zarówno jako bryła architektoniczna jak i jej nietuzinkowe, bowiem dotąd niespotykane wnętrza (dwa zabudowania), wyraziście wówczas dominowały na tym nowosieleckim odludziu. Przynajmniej tak tę budowlę w swych wspomnieniach opisał mój dziadziuś Wawrzyniec Doros, mieszkaniec z Katarzyny. Są faktycznie do dzisiaj prawdziwymi  zagłębiowskimi perełkami  architektonicznymi. Tam przyroda i zagospodarowywany wokół teren w stylu zachodnich miasteczek nie tylko się uzupełniają, ale stwarzają taką harmonię gry wizualnej, że oko ludzkie może się faktycznie nasycić pięknem architektonicznego i przyrodniczego pejzażu. Piwiarnia bowiem przypomina typowe budownictwo o prewencji angielskiej typu „cottage”, gdzie w niezwykle efektowny i murowany obiekt, głównie składający się z kamieni wapiennych, z finezją snycerską wkomponowano jeszcze bogatą ażurową drewnianą dekorację. Swym wyglądem – jak wielu też znawców tematyki architektonicznej sądzi – w pewnym też stopniu przypomina jednak typowe sosnowieckie i zagłębiowskie robotnicze domy. Później jeszcze wewnątrz zostanie ozdobiona wieloma elementami z żelaza kutego i uzupełniona w wyjątkowo ozdobne elementy z odlewów żeliwnych. Wzniesione budowle zostają też otoczone efektownymi kamienno – wapiennymi murami, a dotąd piaszczysto – klepiskową ulicę pokryje wreszcie kamień, tzw. „kocie łby”. Natomiast niezwykle harmonizujący z otoczeniem drewniany przejezdny most nad rzeką Czarną Przemszą, jeszcze dodatkowo urozmaici tę część nowosieleckiej okolicy.

[Zdjęcie nr 6 współczesne. Wykonane od strony ul. Skautów (dawniej Dworska, a za PRL Pionierów). Po lewej obecnie plebania kościoła pw. Niepokalanego Poczęcia NMP. Natomiast po prawej kaplica – dawny kościółek parafialny (jeszcze wcześniej piwiarnia browarna; autor absolutnie nie potwierdza współcześnie mityzowanej tezy, że kiedyś w tych pomieszczeniach też mieściła się szkoła). Po prawej stronie w znacznej odległości widoczny jeden z budynków, gdzie mieszkał właśnie autor – to dawne Fabryczne Urzędnicze Osiedle Huldczyńskiego przy Placu Tadeusza Kościuszki.]

[Zdjęcie nr 6A – z roku 1956. Drewniany most zawieszony nad rzeką Czarną Przemszą prowadzący z Placu Tadeusza Kościuszki w stronę ul. Browarnej. Oprócz wytyczonej jezdni wyposażony też na podwyższeniu w oddzielny drewniany chodnik dla pieszych. Po prawej stronie zarośnięty brzeg browaru. Po lewej stronie pracownicze ogródki działkowe byłej „Rurkowni Huldczyńskiego”.]

Po 1900 roku L. Mauve przeprowadza ponowną jednak już głębszą i z jeszcze większym polotem niż jego poprzednik renowację i modernizację parku. Jego zaangażowanie jest na tyle dla lokalnej społeczności widoczne, że conajmniej do jego śmierci ten park będzie zwany Parkiem Mauvego. Przynajmniej tak ten park jednoznacznie określało wówczas starsze jeszcze pokolenie sosnowiczan, między innymi moja babcia i dziadziuś z osiedla Huty „Katarzyna”. Co w wielu przypadkach doprowadzi do pokoleniowej różnicy zdań, gdy ten temat będzie poruszany w trakcie uroczystości rodzinnych. Bowiem już moi rodzice, podobnie jak autor będą go zwali tylko Parkiem Renardowskim.

[Zdjęcia nr 7 i 8 – końcowe lata 20. XX wieku. Jeszcze tereny dawnego Parku Renardowskiego. Na prezentowanych zdjęciach teren jeszcze nie poświęcony pod przyszły plac kościelny, chociaż już od parku i ulicy odgrodzony deskami i drucianą siatką. Widoczne też mury stawianego kościoła i wokół niego zgromadzony materiał budowlany. Zdjęcia nr 7 i 8 rodzinne. Dzisiaj już żadna z tych osób nie żyje. Na zdjęciu nr 7 od lewej: Mieczysław Doros (brat mojej mamy), moja mama Stefania Maszczyk (panieńskie nazwisko Doros), mój ojciec Ludwik Maszczyk (wtedy jeszcze jako kawaler) i moja ciocia i równocześnie też siostra mojej mamy – Genowefa Doros (Później Genowefa Paliga). Na zdjęciu nr 8: Genowefa Doros.]

[Zdjęcie nr 9 – końcowe już lata 20. XX wieku. Budowa kościoła w Nowym Sielcu pw. Niepokalanego Poczęcia NMP. W tyle po prawej stronie widoczne tylko szczyty kamiennego muru przy dawnej uliczce Dworskiej (za PRL Pionierów obecnie Skautów); do współczesnych lat zachował się tylko jego fragmencik.

Jak widać na zdjęciu – na placu kościelnym zgromadzono już stosunkowo duże ilości materiałów budowlanych. Od prawej strony poza płotem i zgromadzonym materiałem budowlanym, w lewą stronę, za leżącymi cegłami widoczne tylko szczyty dawnego deskowego płotu (popularnie określany jako parkan) jaki wtedy otaczał teren przyznany kościołowi. Po lewej stronie w płocie, jednak już niezbyt widoczna, tymczasowa związana z budową kościoła dwuskrzydłowa brama. Po prawej stronie, czego na zdjęciu już jednak absolutnie nie widać – około 20 m dalej – usytuowano wówczas wiodącą do Parku Renardowskiego wielką dwuskrzydłową drewnianą bramę i portiernię. To poza widocznym murem mieściły się jeszcze pod koniec XIX w. renardowski młyn i piekarnia parowa. Poza murem, ale przed budynkiem widoczny fragmencik komina ze stojącej tam jeszcze wtedy sztucznej fabryczki lodu. Ceglasty budynek o skośnym dachówkowym pokryciu – to stary jeszcze renardowski obiekt dla kadry urzędniczej. Zachował się jeszcze do dzisiaj. To tyle z zachowaniem jednak jeszcze znacznych skrótów myślowych…

Zdjęcie rodzinne. Od lewej moja ciocia Genowefa Doros (siostra mojej mamy; później Genowefa Paliga), moja mama Stefania Maszczyk (nazwisko panieńskie Doros) i mój ojciec Ludwik Maszczyk (wtedy jeszcze jako kawaler).]

 [Zdjęcia nr 10, 11, 12 wykonano współcześnie. Uliczka Skautów (dawniej ul. Dworska, za PRL Pionierów ).Zdjęcie nr 12 – po lewej stronie wybudowany już kościół rzymsko-katolicki pw. Niepokalanego poczęcia NMP. W dali w cieniu robocza brama wjazdowa do dawnego renardowskiego browaru. Po prawej stronie renardowski budynek urzędniczy i obok z XIX wieku już tylko fragmencik zabytkowego, kiedyś kilkusetmetrowego muru z kamienia wapiennego. Zdjęcie wykonano mniej więcej z tego miejsca, gdzie przez wiele lat prowadziła do Parku Renardowskiego drewniana dwuskrzydłowa brama i portiernia.

Zdjęcie nr 10 – ta sama ulica. Po prawej stronie widoczny zabytkowy fragment uratowanego przed zburzeniem muru (XIX w.) i renardowski urzędniczy budynek.

Zdjęcie nr 11 – ta sama ulica, tylko już w zbliżeniu widoczny budynek i luka po roboczej bramie wjazdowej do browaru. Proszę zwrócić uwagę na ozdobny parkan. Kiedyś większość zabudowań w Sosnowcu była otoczona takimi malowniczymi parkanami.]

****

Znaczna modernizacja parku i niewątpliwie jego też pomniejszenie o tereny północno – wschodnie jest niewątpliwie związana z oddaniem w 1903 roku na wniosek L. Mauvego i za zgodą Towarzystwa „Hrabia Renard” około 1 hektara dotychczasowej powierzchni parku wraz ze stojącymi już tam dwoma bryłami budowlanymi piwiarni browarnej (to późniejsza kaplica i plebania) – na rzecz budowy kościoła rzymskokatolickiego pw. Niepokalanego Poczęcia NMP. Aby jednak interes dalej się kręcił i przynosił koncernowi profity, to L. Mauve początkowo zabudowania piwiarni tylko wydzierżawia budowniczym kościoła za 1842 ruble rocznie. Aby jednak zrekompensować utratę terenów północno wschodnich parku, powiększa nieznacznie w tym samym czasie teren parku po stronie południowo wschodniej, gdzie już niedługo w okolicy dzisiejszego Wawelu powstanie też kawiarnia, zwana w okresie II Rzeczypospolitej Polski popularnie „Kawiarnią Mauvego”. Może więc niejako przy okazji wspomnę, że „Kawiarnia Mauvego” swym zewnętrznym wyglądem w postaci drewnianej ornamentyki była w dużym stopniu podobna do wystroju plebani w Nowym Sielcu (patrz zdjęcie 6). Z tym, że drewno było dodatkowo jeszcze powleczone białym lakierem. W całości jednak już nie dotrwała nawet do lat 50. XX w. Kawiarnia Mauvego z tamtych odległych lat jest jednak dostępna do obejrzenia na kilku starych jeszcze pocztówkach.

W ramach modernizacji i renowacji parku podejmuje też szereg dalszych niekonwencjonalnych przedsięwzięć, które z drobnymi zmianami przetrwają jeszcze kilka lat po 1945 roku. Od strony wschodniej, czyli od strony zameczku i systematycznie rozbudowywanych zabudowań dworskich oraz pobliskiego osiedla mieszkaniowego i zabudowań willowych dla pracowników z tej firmy, stawia też wysoki na dwa metry mur, z pięknego ozdobnego kamienia wapiennego. Ten zamknięty dosłownie jak w kleszczach teren z licznymi zabudowaniami będzie przez mieszkańców Sosnowca zwany „Renardem”, a nie wszystkie dobra i towarzysząca im sielecka infrastruktura, jak to współcześnie niektórzy publicyści sugerują. Kamień pod liczną budowę co warto chyba młodszemu pokoleniu też przypomnieć, czerpany jest z uruchomionego już wcześniej przez H. Moebiusa kamieniołomu, który dla starszego pokolenia Sosnowiczan zapisze się jako „Kamieniołom pekiński”. Już wówczas bowiem dostrzeżono, że ten piękny kamień, w miarę upływu lat nie tylko się nie starzeje, ale nabiera z upływem czasu jeszcze wzmocnionej mieniącej się wieloma kolorami patyny. Wkrótce więc prawie cały teren parku od strony wschodniej zostaje otoczony murem z tego niezwykle urokliwego kamienia. W niektórych tylko miejscach murem granicznym staną się też specjalnie i pod odpowiednim kątem postawione zabudowania mieszkalne. Tylko od strony zachodniej, granicą parku stanie się naturalnie jeszcze wtedy tocząca swe wody rzeka Czarna Przemsza. Może warto jeszcze tylko przypomnieć, że stosunkowo wysoki i kilkusetmetrowy mur, częściowo wkomponowany w charakterystyczne zabudowania znajdował się tylko od strony dzisiejszego Wawelu, a dalsze jego fragmenty w kierunku zameczku były nieco niższe, co doskonale jeszcze widać na zdjęciu nr 17. Pomiędzy solidnym i niezwykle ozdobnym murem ciągnącym się od południowego – wschodu, a zameczkiem, zgodnie z projektem zostaje też harmonijnie wmontowana dwuskrzydłowa drewniana stylistyczna brama dla pojazdów, a obok furtka dla pieszych i murowana portiernia. Do dzisiejszych lat, co zapewne jest też ewenementem jak na warunki sosnowieckie, ta zabytkowa portiernia się jeszcze zachowała i tuli się jakby zalękniona do zameczku, by jej też jak inne zabytkowe obiekty tylko nie wyburzyć. Przez starszych wiekowo mieszkańców z Sosnowca, szczególnie z okolic Sielca, Nowego Sielca i Placu Tadeusza Kościuszki, z ciepłą nutą nostalgiczną zwana więc była popularnie – „Dworską portiernią”. Od wielu, wielu lat stoi w tym samym miejscu i jak już wspomniałem tuli się do swego zameczku. Dla ścisłości tematycznej teraz tylko informuję, a w dalszym tekście tę informację jeszcze znacznie poszerzę, że wybudowano ją dopiero z chwilą, gdy powstał już park, a w nim pomiędzy portiernią a sztucznym stawem wytyczono też wówczas główną aleję dla renardowskich pojazdów konnych. Portiernia jak pamiętam to w dni chłodu i wilgoci zawsze ogrzewana była przez portiera żelaznym piecykiem na węgiel, tak zwanym „żeleźniakiem”.

[Zdjęcia nr 13 i 14 wykonane współcześnie. Na zdjęciach widoczny fragment zameczku i przyklejona do niego stara jeszcze, obecnie już zabytkowa – „Dworska portiernia”. A obok niej po prawej stronie jeszcze końcowe, ale już dawne fragmenty głównej parkowej konnej alei jaka się ciągnęła z „Renrada” pomiędzy tą portiernią a sztucznym stawem, aż do samej ulicy Legionów na Wawel. Przez całe dziesiątki lat (przynajmniej do lat 50. XX w.) ta aleja parkowa kończyła się nie tak jak obecnie od strony południowo – wschodniej (patrz zdjęcie nr 21), ale właśnie w tym miejscu, tuż  obok widocznej portierni (patrz też – zdjęcia nr 15 i 16)…]

[Zdjęcia nr 15, 16, 17 – 1956 i 1957 rok. W dali zameczek o diametralnie jednak innej elewacji niż obecnie. Widoczne też dosłownie od strony sztucznego stawu (po lewej stronie niewidoczny staw) ostatnie wijące się fragmenty dawnej głównej parkowej konnej alei (zdjęcia nr 15 i 16). Ta sama aleja co na zdjęciach nr 15 i 16 skręcała gwałtownie w stronę północno-wschodnią w kierunku ulicy Legionów, na Wawel oraz jej odnoga poprzez drewniany mostek obok stawu(18 i 18A) do krzyżówki uliczek Dworskiej i Piekarskiej. Aleje konne – parkowe, podobnie jak inne, od zawsze były klepiskowe.

Na zdjęciu nr 17 za stojącymi osobami widać zabytkowy wapienny kamienny mur jaki jeszcze wówczas otaczał, głównie od wschodu, czyli od „Renarda” – Park Renardowski. Ten zabytkowy i piękny mur został już jednak całkowicie unicestwiony w latach 70. XX wieku.

Zdjęcie nr 15, od lewej: Tadeusz Będkowski, Adam Zajaś, Janusz Maszczyk. Zdjęcie nr 16, od lewej: Jacek Piętka i Janusz Maszczyk. Zdjęcie nr 17, od lewej: Janusz Maszczyk, Zbigniew B., Adam Zajaś.]

****

W latach późniejszych, ale już po wybudowaniu budynków willowych na terenach „Renarda” dla kierownictwa kopalnianego, w opisywany mur kamienny na tak zwanej „Górce parkowej” zostanie jeszcze wmontowana malutka metalowa furtka, całodobowo jednak zamykana na klucz, która pozwoli domownikom tych luksusowych willi korzystać na skróty z dobrodziejstwa i darów parkowej przyrody. Druga dwuskrzydłowa i też drewniana brama oraz furtka (oprócz dworskiej – renardowskiej) zostanie zlokalizowane w wysokim murze i i zabudowaniach od strony dzisiejszej ulicy Legionów, na Wawelu. Obok tej bramy wjazdowej i przejścia dla pieszych, co już zasygnalizowałem, powstanie też tam Kawiarnia Mauvego. Natomiast od strony północno wschodniej, mniej więcej od dzisiejszego parkanu kościelnego (od ul. Skautów), stanie wysoka na około 1,5 metra skarpa z kamienia wapiennego, zakończona wysoką na około 2 metry drucianą siatką ogrodzeniową. Ten stosunkowo długi skarpowy odcinek ciągnący się od samej rzeki przez co najmniej około 400 metrów, będzie oddzielał Park Renardowski od przyznanych kościołowi terenów. Podobno postawiony tylko tymczasowo na początku XX wieku z chwilą budowy w Nowym Sielcu kościoła pw. Niepokalanego Poczęcia NMP, przetrwa jednak, aż do tych lat kiedy to buldożery i kilofy robotnicze, będę burzyły tę część parku w latach 70. XX w. Od tej samej strony, czyli styku dzisiejszej ulicy Skautów (dawna uliczka Dworska, a za PRL Pionierów) z ulicą Piekarską, obok parkanu kościelnego, będzie stała jeszcze jedna dwuskrzydłowa stylowa drewniana brama oraz obok niej ceglasta portiernia. Te trzy wymienione parkowe bramy, będą całodobowo dozorowane, aż do pierwszych jeszcze miesięcy po 1945 roku.

****

     W pierwszych latach XX wieku, z inicjatywy L. Mauvego z okrojonego już wtedy o powierzchni 1 hektara parku, od strony północno – wschodniej, tam mniej więcej, gdzie obecnie funkcjonują nowosieleckie baseny kąpielowe, powstanie też niezwykle ciekawie zaprojektowany ozdobny staw parkowy. Staw będzie napełniany głównie wodą wodociągową oraz dodatkowo też rzeczną wodą poprzez zainstalowanie w „Parkowej przepompowni”, na terenie Parku Renardowskiego specjalnych wydajnych pomp. Budynek „Parkowej przepompowni” przez dziesiątki lat stał na terenie parku mniej więcej w tym miejscu, gdzie obecnie jest usytuowany żelbetowy most ponad rzeką Czarną Przemszą, tuż, tuż obok „Białych Domów”. Autor doskonale pamięta jak jeszcze po 1945 roku tkwiła nad lustrem wodnym stawu długa i już zardzewiała rura, a na jej końcu był umocowany wiecznie jednak zakleszczony kran. Ten hydrant stawowy był usytuowany w odległości około 60 – 100 metrów na północo-wschód od strony zameczku – pałacyku. Ta zardzewiała i niemiłosiernie już powykrzywiana rura była wtedy pociągnięta od stojących jeszcze wtedy z XIX wieku zabudowań dworskich z terenu „Renarda”. Ze stawu od wschodu w kierunku zachodnim poprowadzono, aż do pobliskiej rzeki Czarnej Przemszy niezwykle ozdobny i urokliwy oraz głęboki od 2 do 2,5 metra rów, którego łagodne po dwóch stronach brzegi były zarośnięty bujną i soczystą trawą oraz miejscami przyprószone też wodnymi barwnymi kwiatami. Zadaniem rowu było odprowadzanie do rzeki Czarnej Przemszy nadmiaru wody stawowej. Zwłaszcza po obfitych ulewach oraz śnieżnych i mroźnych zimach. W tym celu nad stawem i przy rzece, zainstalowano drewniane śluzy, okute stalą nierdzewną, które były uruchamiane poprzez specjalny metalowy systemem korbowodowy. Korba po 1945 roku, gdy zabrakło już „stróżów parkowych” i kiedy park stał się ogólnodostępny, była przechowywana w pobliskiej nadrzecznej „Parkowej przepompowni”. Ponad rowem, ale w pobliżu już stawu był usytuowany malutki drewniany mostek (patrz zdjęcia nr 18 i 18A). Mostek służył nie tylko pieszym, ale i niektórym o mniejszym gabarycie konnym pojazdom. Może teraz tylko zasygnalizuję a w dalszej części tego artykułu ten temat jeszcze poszerzę. Poprzez ten mostek wiodła właśnie na skróty droga kołowa, którą jednak mogły pokonywać tylko wąskie tajemnicze powozy 5/.

Staw jak doskonale jeszcze pamiętam, nawet grubo po 1945 roku pełen był różnorodnej wodnej flory i fauny. Absolutnie nie przesadzam. Ale takiej ilości ryb do tej pory jeszcze w żadnym naturalnym i sztucznym zbiorniku wodnym już nigdy nie spotkałem. Na środku tego urokliwego stawu położona była malutka zarośnięta krzewami i wysoka trawą wysepka, z ciekawym pod względem architektonicznym drewnianym pomieszczeniem dla łabędzi. Ptaki majestatycznie pływały po stawie w okresie II Rzeczypospolitej Polski i podobno też w okresie okupacji niemieckiej. Tej ostatniej plotkowej wersji jednak już nie potwierdzam…

[Zdjęcia nr 18 i 19 wykonano w 1956 lub w 1957 roku. Na zdjęciu 18 widoczny przy stawie fragmencik dawnego drewnianego mostku i rów odwadniający nadmiar wody ze stawu do płynącej w pobliżu rzeki Czarnej Przemszy (więcej w felietonie). Od lewej – Z.B. – mój dawny kolega, kolejny, to Adaś Zajaś – już od wielu lat nie żyje; kochany i jeden z najwierniejszych moich przyjaciół z Placu Tadeusza Kościuszki, wyczynowy też koszykarz i piłkarz ręczny. Trzeci od lewej autor – Janusz Maszczyk.

Na zdjęciu 19 fragment stawu parkowego od strony północno – wschodniej, czyli od dawnych ulic Dworskiej i Piekarskiej (autor wraz z kolegami stoi od strony południowo zachodniej). Od lewej – Adaś Zajaś, Z.B. i autor – Janusz Maszczyk.]

[Zdjęcie nr 18 A z końcowych lat 40. XX wieku. Ten sam, co na zdjęciu nr 18 drewniany i utrwalany na zdjęciach przez wielu sosnowiczan romantycznie wkomponowany w parkowy pejzaż mostek. Od lewej: mój ojciec Ludwik Maszczyk, Stanisław Doros i Mieczysław Doros – bracia mojej mamy Stefani Maszczyk (rodowe nazwisko Doros).]

****

Przez wiele, wiele lat w XIX w., a nawet jeszcze w XX wieku woda w rzece Czarnej Przemszy była krystalicznie czysta i pełna różnej wielkości ryb. W tej czystej rzece – mojej kochanej Czarnej Przemszy – nauczyłem się podczas okupacji niemieckiej i po 1945 roku tak doskonale pływać, że zaliczyłem bez trudności konkursowe pływanie, gdy startowałem na studia do Wyższej Szkoły Wychowania Fizycznego w Krakowie (obecnie już AWF im. Bronisława Czecha). Powracając jednak do zasadniczego tematu. Z inicjatywy więc L. Mauvego wybudowano w pobliżu tej rzeki niezwykle ozdobną pod względem architektury „Parkową przepompownię”, co już wyżej zasygnalizowałem. Elewacja tej niezwykłej parkowej budowli cała była pokryta ozdobną brązowo – czerwoną cegłą, podobnie jak wszystkie budynki osiedlowe „Renarda”. W środku zainstalowano o niezwykłej mocy i przepustowości kilka wodnych pomp. W tym wnętrzu bywałem jeszcze podczas okupacji niemieckiej i zaraz po 1945 roku co najmniej kilkanaście razy. Zabytkowe pompy ssały i tłoczyły wodę rytmicznie, a towarzyszył im zawsze majestatyczny i miarodajny oraz delikatny szmer, czy jak inni mawiali – pomruk, tak jakby w powietrzu tańczyły chrabąszcze. Podstawowym zadaniem tych pomp było zarówno dostarczanie wody pod zamułkę do wnętrza Kopalni „Hrabiego Renarda” w Sielcu i jednoczesne też odprowadzanie do Czarnej Przemszy nadmiaru zgromadzonej wody z tej samej kopalni. W tych samych podobno latach koncern renardowski zainstalowanymi pod ziemią rurami dostarczał też wodę do kilku innych jeszcze przedsiębiorstw na terenie Sosnowca. Szczególnie do tych zakładów pracy, które swą produkcję musiały wspierać dużą ilością wody. Ale to już temat tak szeroki, że wymaga odrębnego artykułu.

Pamiętam, że hala „Parkowej przepompowni” była zawsze utrzymywana w niezwykłej wręcz sterylnej czystości. Lśniące, wypolerowane do połysku pompy stały szeregowo na podłożu lśniących połyskiem płytek terakotowych. Cała jej budowla była silnie napromieniowana od zachodu poprzez stosunkowo duże okna. Dach, zawieszony był tradycyjnie na drewnianych dźwigarach i pokryty jak za dawnych lat papą smołowaną. Również samo otoczenie tego parkowego obiektu pełne było kwiatów i ozdobnych kwitnących krzewów, co niezwykle też harmonizowało z przyrodą parkową. Przypominam sobie, że na terenie Parku Renardowskiego od terenu przepompowni wzdłuż rzeki Czarnej Przemszy, po skarpie rzecznej ciągnął się specjalnie zabudowany i wysoki na 50 -70 cm z ozdobnych czerwono – brązowych cegieł murek. Kończył się dosłownie na styku ze skarpą kamienną, graniczącą z terenem kościelnym w Nowym Sielcu. Od strony przepompowni poprowadzono też nad rzeką Czarną Przemszą w kierunku ogródków działkowych przy „Białych Domach” niezwykle malowniczy mostek. Cały był wykonany z konstrukcji metalowej i pomalowany czarnym jak smoła lakierem, zakończony od strony ogródków działkowych, niezwykle fikuśną też metalową „budką”, gdzie drzwi zamykane były na klucz. Dach „budki był półokrągły. Kluczem oczywiście dysponował tylko pracownik hali przepompowni. Mostek, jak wyżej wspominam jeszcze wówczas (do lat 50 XX w.) kończył się na terenie przepięknych kolorowych i miododajnych ogródków działkowych. Z tego mostku jeszcze podczas okupacji niemieckiej i w latach 1945 – 1947, w Noc Świętojańską, jako jeszcze dziecko puszczaliśmy z moją mamą po rzece podświetlone świeczką kolorowe wianki. A wokół towarzyszył nam rozśpiewany i klaszczący w dłonie tłum mieszkańców z pobliskich zabudowań, z tak zwanego fabrycznego osiedla Huldczyńskiego – „Białych Domów”. Ten świat dobrych i życzliwych ludzi, o ciepłym też serce i wiecznie też do na maluchów uśmiechniętych, niestety ale już dawno, dawno temu odszedł z tego świata. Może jeszcze tylko wspomnę, że przez wiele lat, od okresu II Rzeczypospolitej Polski, poprzez okupację niemiecką, aż do pierwszych miesięcy po 1945 roku, jedynym kierownikiem tej zaczarowanej maszynerii w „Parkowej przepompowni” był pan Grabara. Imienia tego sympatycznego Pana niestety, ale już nie pamiętam. Pamiętam natomiast doskonale, że był człowiekiem wiecznie promieniście uśmiechniętym i niezwykle życzliwie, i dobrodusznie też ustosunkowanym do nas maluchów. Takim po prostu na starość go zapamiętałem…

Tereny całego parku zostały niezwykle malowniczo zaprojektowane, a później stopniowo przez wiele, wiele lat, nawet już po śmierci L. Mauvego skrupulatnie i konsekwentnie realizowane. Oczywiście, że po śmierci tej nietuzinkowej sosnowieckiej postaci projekt w trakcie realizacji ulegał też wielokrotnym zmianom.

****

Na temat kapitałowego sponsoringu i napływu w XIX w. i w pierwszych latach XX wieku, obcego zagranicznego kapitału do Zagłębia Dąbrowskiego narosło nie wiem nawet dlaczego, ale wiele legend i mitów oraz ponoć też „prawd” jednak chyba zbytnio przekoloryzowanych. Już ten temat na początku felietonu zasygnalizowałem. Warto jednak to zagadnienie nawet kilkunastoma zdaniami jeszcze teraz poszerzyć. Obcy kapitaliści, głównie niemieccy (nie tylko niemieccy!) nie przybywali wtedy do Polski, lecz do Rosji. Państwo Polskie bowiem od wielu lat nie tylko, że już nie istniało, ale zostało nawet wymazane z politycznej mapy Europy. Równocześnie o czym już wyżej wspominałem, nikt przy zdrowych zmysłach podczas zaborów Rosji carskiej nie mógł przewidzieć, że w 1918 roku Polska niespodziewanie odzyska niepodległość i powróci na łamy Europy. Warto też o tym pamiętać, że lojalnymi obywatelami danego państwa stajemy się nie tylko z powodów genowego dziedzictwa, lecz zależy to też od wielu, wielu czynników, głównie jednak od osobowości jaką prezentuje dany człowiek. Polakami więc się absolutnie od tak tylko nie rodzimy, tylko nimi za życia zostajemy, lub nie zostajemy nimi nigdy. O tym też warto pamiętać. Przybysze z dalekich stron, najczęściej żegnający się na zawsze ze swą dotychczasową ojczyzną, musieli więc sobie zdawać sprawę, że aby na terytorium Rosji carskiej osiągnąć jakieś korzyści materialne, to należało utrzymywać ścisłe stosunki z władzą carską i maksymalnie zaspakajać jej potrzeby. I w zdecydowanych przypadkach robili to bez zmrużenia oka i to wielokrotnie. Bo takie po prostu jest niekoloryzowane i niemityzowane nasze życie. Również Polacy mieszkający na terenach Zagłębia Dąbrowskiego, aby awansować zawodowo i korzystać z dobrodziejstw carskich, musieli nie tylko podporządkować się zaborcy rosyjskiemu i grać w tej samej orkiestrze, ale i perfekcyjnie posługiwać się językiem rosyjskim i to w mowie i w piśmie. I to niektórzy robili… Nie wspominam już o pracy zawodowej w rosyjskiej dyplomacji, gdyż tam kryterium lojalności takiego osobnika było jeszcze bardziej obostrzone wieloma paragrafami, niż nawet przeciętnego Rosjanina. Również kiedy kapitał głównie niemiecki opanował już rynek zagłębiowski, to Polacy by awansować zawodowo w takiej zagranicznej firmie (nawet po 1918 roku), zobowiązani byli perfekcyjnie opanować drugi jeszcze obcy język – niemiecki – i to w mowie, i w piśmie. To zagadnienie znam wprost doskonale z przekazów rodzinnych. Może tylko wspomnę, z zastosowaniem skrótów myślowych, że mój ojciec, by być zatrudnionym w charakterze tylko urzędnika w Fabryce Kotłów Parowych W. Fitzner i K. Gamper, to oprócz zdobycia odpowiedniego wykształcenia i poznania specyficznych tajników pracy w tym zawodzie (księgowość), musiał jeszcze perfekcyjnie opanować w mowie i w piśmie język rosyjski i niemiecki. W późniejszych latach doskonalił jeszcze język francuski oraz kaligrafię gotycką. Co niewątpliwie jemu się przydało w latach krwawej okupacji niemieckiej, gdyż tym kaligraficznym gotyckim pismem wprawił nawet w zdumienie swojego niemieckiego szefa – przybysza z dalekiego Hamburga. A znajomość języka francuskiego zaowocowała tym, że jednocześnie mógł się też bez problemu porozumiewać z zatrudnionymi w tej fabryce zbrojeniowej jeńcami francuskimi.

Powracając jednak do wysokiej rangi urzędnika – inżyniera i generalnego dyrektora Ludwika Mauve. Mauve na co dzień utrzymywał stosunki tylko z urzędnikami rosyjskimi oraz tylko z tymi Polakami, którzy piastowali w renardowskiej firmie i w mieście najwyższe stanowiska zawodowe. To chyba dla wszystkich tych co się tą problematyką chociaż tylko powierzchownie interesują, jest zupełnie oczywiste. A ci ludzie, przynajmniej w trakcie wykonywania swego zawodu z kolei posługiwali się zarówno mową rosyjską jak i niemiecką. Bo tego wymagał wykonywany zawód i to sprzyjało awansom. Mauve język niemiecki znał przecież doskonale, gdyż był z pochodzenia Niemcem. Posługiwał się też ponoć językiem rosyjskim i francuskim. Czy znał język polski?… Nie wiem, ale ten język w pracy zawodowej i w stosunkach z miejscowymi notablami absolutnie nie był mu potrzebny. Ludwik Mauve po przepracowaniu na stanowisku generalnego dyrektora 40. lat w Gwarectwie „Hrabiego Renarda”, a następnie w Towarzystwie Górniczo – Przemysłowym „Hrabiego Renarda” zmarł w Sosnowcu 30 marca 1915 roku. Już w lipcu 1914 roku żołnierze Rosji carskiej, bez walki opuścili Sosnowiec. Niemcy już na początku 1915 roku zajęli terytorium Sosnowca i dokonali też podziału Zagłębia Dąbrowskiego. Zdecydowanie większa jego część wraz z Sosnowcem i Będzinem przypadła nowemu okupantowi – tym razem niemieckiemu. Pozostała część okupacyjnym wojskom austriackim. Podobno Ludwik Mauve zmarł jednak nie jako obywatel niemiecki, ale jako poddany i niezwykle też lojalny obywatel rosyjski 6/. Czy o tym fakcie wiedzieli Niemcy, gdy zajęli Sosnowiec w 1914 roku?… L. Mauve został pochowany w Sosnowcu na cmentarzu ewangelickim przy Alejach M. Mireckiego. Już po jego śmierci jak wynika z planu z 1916 roku fragment ulicy od Huty Puszkin (później Huta Staszic, a dzisiaj Zakłady Mechaniczne Urządzeń Wiertniczych) do Modrzejowa został ozdobiony jego imieniem (obecnie ul. Powstańców i fragment ul. Mikołajczyka). Podobnie – co powinno też wielu osobom dawać do myślenia – podczas krwawej i bezlitosnej okupacji niemieckiej (lata 1939 – 1945) jego imieniem i nazwiskiem ozdobiony był fragment obecnej ulicy Staszica 7/. Już z tych tylko wyrywkowych informacji zapewne wynika, że patriotyzm wobec Polski nie był jego jednak domeną. Tym bardziej – z tego co wiem – był jednym z tych decydentów sosnowieckich, którzy do tłumienia strajków robotniczych zbyt ochoczo zapraszali carskich żołnierzy. Również w czasach hitlerowskiej okupacji Sosnowca (1939 – 1945) obecna ulica Gabriela Narutowicza nosiła nazwę Graf Renard strasse. To też powinno dawać nam Polkom wiele, wiele do zrozumienia.

****

     Powracając jednak ponownie do zasadniczego tematu, czyli do Parku Renardowskiego. Od strony wschodniej, całe długie wzniesienie na tak zwanej „Górce parkowej”, aż od zameczku po sam kamienny mur wawelski, pokryte zostało wysokimi drzewami o zróżnicowanych wzrostowo i gabarytowo  gatunkach. Poszycie drzewostanu stanowiła trawa i krzaki. Na „Górkę parkową” od strony zameczku, początkowo wiodła o różnej szerokości wijąca się coraz to wyżej i wyżej klepiskowo kamienna alejka, by już po osiągnięciu szczytowego wzniesienia „Górki parkowej”, przybrać postać stosunkowo wąskiej poziomo biegnącej i wijącej się w różne strony leśnej ścieżki. Tam teren jak pamiętam – jeszcze zaraz po 1945 roku – był wyjątkowo cichy i przytulny, a dzika przyroda odsłaniała coraz to nowe okazy w postaci ogromnych majestatycznych drzew i kolorowych krzewów. Wiele więc rodzin zaopatrzonych w specjalną parkową przepustkę z ochotą korzystało więc z tego urokliwego miejsca. Pstrykaniom fotograficznym, jako nowej rodzinnej dokumentacyjnej pasji nie było więc końca. Może warto jednak przypomnieć młodszemu już pokoleniu, że w okresie II Rzeczypospolitej Polski nie każdego stać było na kupno aparatu fotograficznego. Ceny aparatów nie były bowiem dostępne na każdą polską kieszeń. Przypominam sobie, że aparat fotograficzny darowany mojej mamie przez jej brata zawodowego oficera Wojska Polskiego, był wówczas nie lada okazałym nie tyle prezentem, co darem. Również więc i nasza rodzina pstrykając aparatem fotograficznym bywała w parku i na „Parkowej górce” w okresie II Rzeczypospolitej Polski wielokrotnie, podobnie jak również już sam autor po 1945 roku.

[Zdjęcie nr 20 – rok 1938. Zdjęcie rodzinne. Alejka w Parku Renardowskim na tak zwanej „Górce parkowej”. Od lewej: moja mama Stefania Maszczyk (panieńskie nazwisko Doros), jej brat Stanisław Doros, mój ojciec Ludwik Maszczyk, ja na rękach ojca, a mój brat stoi wyprostowany na baczność.]

Od strony Wawelu z „Górki parkowej” wiodły w dół stromym stokiem szerokie schody. W okresie zimowym to miejsce miejscowi ludzie zamieniali więc na dziecięcy tor saneczkowy. Zjazd pełen muld i przeróżnych wybrzuszeń terenu bywał jednak z górki szalenie szybki i niebezpieczny. Chętnych, ku memu zdziwieniu jednak nigdy nie brakowało.

U stóp opisywanego wzniesienia na całej prawie długości, czyli niemal od zameczku sieleckiego, aż do samej prawie bramy przy ul. Legionów na Wawelu, rozciągała się stosunkowo szeroka i porośnięta soczystą zieloną trawą polana, a’la leśna łąka. Ta ogromna zielona plama w okresie wiosennym pokryta też była kobiercami kwitnących kwiatów, głównie kaczeńców i niczym żółty wosk podbiałem. Natomiast już środkiem parku wiła się szeroka reprezentacyjna główna aleja, po dwóch stronach obsadzona klonami, które szczególnie bajecznie się prezentowały zwłaszcza porą polskiej jesieni (zdjęcia 22 i 23). Kiedy to mieniące się barwami liście na drzewach pokrywały już wszystkie parkowe drzewa. Ta aleja nie była jednak tylko uwielbianą przez parkowiczów trasą spacerową, ale głównie przeznaczono ją dla konnych renardowskich pojazdów, urokliwych na resorach karet i niemniej też uroczych wyścielanych pluszem hrabiowskich powozów. Jak już wspominałem ciągnęła się od głównej bramy, od ulicy Legionów z Wawelu, by w końcowej już fazie łagodnym łukiem skręcić koło stawu parkowego i zakończyć swój ciąg nie jak obecnie, ale przy portierni, u samej bramy i portierni zameczku. Proszę sobie tylko wyobrazić jakie musiało być moje ogromne zdumienie, gdy przez przypadek, jako stary i samotny już człowiek, przez przypadek odnalazłem jej fragmenty w listopadzie 2018 roku. Przy samym stawie, co już wyżej wspominałem, była odnoga tej alei, która poprzez drewniany uroczy mostek ciągnęła się jeszcze dalej i dalej, bowiem aż do portierni i bramy, które były wówczas jeszcze usytuowane na styku dwóch nowosieleckich uliczek: Piekarskiej i Dworskiej (po 1945 r. uliczka Pionierów; więcej na ten temat w „Publikacjach i przypisach, poz.5”). A były to jeszcze takie romantyczne czasy, gdy niektórzy pracownicy nie tylko z dóbr renardowskich przemieszczali się po ulicach Sosnowca w zasadzie tylko pojazdami konnym.

[……”Proszę sobie tylko wyobrazić jakie musiało być moje ogromne zdumienie, gdy przez przypadek, jako stary i samotny już człowiek odnalazłem jej fragmenty w listopadzie 2018 roku”…

Zdjęcie nr 21 z listopada 2018 r. Obecny fragment głównej alei przy zameczku. Dawniej przez dziesiątki lat, dla mnie niemal wiecznie, kończyła jednak swą parkową trasę po drugiej stronie zameczku tuż, tuż przy portierni i bramie, poza którymi były już tylko tereny „Renarda”.

Zdjęcie nr 22 z listopada 2018 roku. Odkryty przez autora fragmencik dawnej głównej parkowej konnej alei. Zdjęcie utrwalone od strony uliczki Legionów od Wawelu w stronę zameczku sieleckiego. W tyle niewidoczny po prawej stronie zameczek.

Zdjęcie nr 23 z listopada 2018 r. Ten sam fragmencik dawnej konnej alei, ale już utrwalony od strony zameczku sieleckiego w stronę uliczki Legionów na Wawelu. Korzystając z wyjątkowej okazji pragnę poinformować, że poniższe rodzinne zdjęcia nr: 30, 31 i 32 zostały utrwalone po lewej stronie tego widocznego fragmenciku alei, czyli od strony „Renarda”.]

[Zdjęcie 24. Zdjęcie rodzinne. Rok 1948, lub 1949. Podwórko przy tasiemcowym dietlowskim osiedlu mieszkaniowym, przy ul. 3 Maja (poza powozem widoczne charakterystyczne stare jeszcze piętrowe komórki). Wynajęty dietlowski konny powóz. Co poświadcza, że jeszcze w tym okresie, dietlowskie stajnie i powozownia przy ul. St. Żeromskiego (opodal dawnej Szkoły Realnej) sprawnie funkcjonowały. Od lewej: Franciszek Doros, NN, Władysława Doros trzyma na rękach córeczkę – Hannę Doros, Zbigniew Doros. Na koźle stangret z dawnej fabryki Dietla.

…..„A były to jeszcze takie romantyczne i sentymentalne czasy, gdy niektórzy pracownicy nie tylko z dóbr renardowskich przemieszczali się po ulicach Sosnowca w zasadzie tylko pojazdami konnymi”…]

****

Jak pamiętam doskonale to pojazdy konne – podczas okupacji niemieckiej – stacjonowały wówczas na terenach „Renarda”, w specjalnie wydzielonej już w XIX wieku części dworskich zabudowa. Bardziej dostojne i wypolerowane do połysku oraz zawieszone na specjalnych gumowych amortyzatorach, zwane popularnie „pańskimi karetami” miały zarezerwowane specjalne stałe miejsca w tak zwanych powozowniach. Tymi ekskluzywnymi konnymi pojazdami, zaprzęgniętymi  przynajmniej w dwa konie, z wystrojonym stangretem na koźle, i za szczelnie zasuniętymi firaneczkami okiennymi, przemieszczali się tylko pracownicy na stanowiskach wybitnie już dyrektorskich. A dobrani stangreci uruchamiali te pojazdy dopiero z chwilą gdy zostali zawiadomieni, że „jaśnie pan” pragnie udać się w trasę… Natomiast powozy służyły już głównie kierownictwu i urzędnikom z koncernu renardowskiego. O ważności i statucie kierowniczym w dobrach renardowskich decydowały więc nawet konne pojazdy. Automobile były bowiem jeszcze wtedy traktowane jako pojazdy proste – sportowe. Przy zaznajamianiu się z tą tematyką musimy bowiem sobie uzmysłowić pewną specyfikę społeczną jaka dominowała w tamtych odległych nostalgicznych latach. To pojazdy konne, a nie samochody (automobile), były w pewnych sferach, nie tylko towarzyskich, ale i zawodowych, traktowane jako przedmioty luksusowe, wręcz nobilitujące osobowość danego człowieka. Takie zjawisko w Sosnowcu było dostrzegane nawet gołym okiem jeszcze nawet krótko po 1945 roku. O różnicach klasowych może zresztą świadczyć bardzo wtedy jeszcze popularne i głośne powiedzenie: -„cóż, że jesteś piękna jak róża, skoro jednak jesteś córką stróża”. Jeszcze przynajmniej do 1948 roku byłe włókiennicze zakłady państwa Dietla wypożyczały więc bezpłatnie swym pracownikom, nie samochody, lecz konne powozy na określone uroczystości rodzinne. Mój ojciec jeszcze w latach 1939 – 1945, kiedy był kasjerem w „Rurkowni Hudlczyńskiego (po 1945r. Huta „Sosnowiec”), gdy jechał do banku po ekwiwalent pieniężny dla pracowników fabrycznych, to korzystał wyłącznie tylko z powozu. Bryczki z kolei przeznaczone były dla osób zatrudnionych na niższych szczeblach zawodowych w hierarchii społeczno – kierowniczej. Inni, a takich niestety była wtedy zdecydowana większość, zawsze przemieszczali się tylko na swoich nogach.

[Zdjęcia nr 25 i 26 wykonane współcześnie. Na zdjęciu 26 – po lewej stronie wśród drzew dawna zabytkowa „Dworska portiernia”. To tą stroną, obok „Dworskiej portierni” przez wiele, wiele lat ciągnęła się kiedyś główna parkowa głównie konna aleja.]

****

Do parku jak już wyżej zasygnalizowałem jeszcze w pierwszych miesiącach po 1945 roku prowadziły dla konnych pojazdów dosłownie tylko trzy bramy: od ulicy Legionów i od zameczku sieleckiego. Chociaż zatrudnieni w koncernie kasjerzy po powrocie z banku z pełnymi już workami pieniędzy, by dostać się na skróty do głównej alei parkowej i portierni przy zameczku, korzystali też z trasy poprzez bramę ale od strony styku dwóch nowosieleckich zaułków, uliczki Dworskiej (a po 1945 r. Pionierów) i Piekarskiej.

Te trzy bramy pedantycznie zawsze zamykali i otwierali dozorujący tam portierzy. Odpowiednio zresztą do tego celu wyselekcjonowani spośród rzeszy chętnych, gdyż ten zaufany wtedy zawód był wysoko ceniony groszowo. Skrzydła bram wręcz ceremonialnie były dopiero wtedy otwierane, gdy już ostatecznie podjechał i zatrzymał się przed bramą określony konny pojazd. Tę niemal pokoleniową ceremonię skrzętnie więc podczas okupacji niemieckiej wykorzystali żołnierze z grupy „Ordona” z Armii Krajowej ze Strzemieszyc, kiedy to dokonali przed jedną z renardowskich bram napadu na pojazd wracający z banku. Łupem zdobyczy padło wtedy kilka worków pełnych niemieckich pieniędzy przeznaczonych do wypłaty załodze kopalnianej. Ale ta historia jest tak rozwlekła tematycznie, że aby ją poznać to należy sięgnąć do artykułu autora: – „ZAUŁKAMI NOWEGO SIELCA cz.2”.

Portiernie parkowe w latach II Rzeczypospolitej Polski i podczas okupacji niemieckiej, po godzinie 18 były zamykane. Nawet dla osób wyposażonych w specjalne przepustki, po tej godzinie – jak głosiły specjalne wywieszki na portierniach – był już „dla osób postronnych niedostępny”. Natomiast od brzasku aż do tej godziny był dozorowany przez specjalnie dobieranych kilku, a w czasie masowych imprez parkowych nawet kilkunastu „stróżów parkowych”. Wyposażonych też w gwizdki, z których oczywiście wielokrotnie korzystali. W części muru od strony ulicy Legionów, o czym już wspominałem, była usytuowana „Kawiarnia Mauvego”. Swym wyglądem architektonicznym korespondowała z obecną kaplicą i plebanią w Nowym Sielcu. Należy uczciwie stwierdzić, o czym już wyżej wspominałem, że zagraniczny zachodni kapitał wiedział jak budować i upiększać swym wyglądem park i jego okolice. Wszystko miało – jak to wspominano i to bez przesady wielokrotnie – harmonizować z otoczeniem. Murki więc oporowe i ozdobne baszty oraz wszelkiego typu inne jeszcze ogrodzenia stawiano w takim miejscu i o takiej konstrukcji architektonicznej, by swym wyglądem upiększały teren i jednocześnie harmonizowały z żywą przyrodą. Stojące do dzisiaj ceglaste wieżyczki (jedna na terenie parku od strony Wawelu, a druga obok zameczku sieleckiego na dawnym „Renardzie) nie są więc jak to niektórzy twierdzą zabytkiem dawnej „twierdzy zameczkowej”. Tylko bryłą architektoniczną wzniesioną w okresie L. Mauve, w których najczęściej instalowano przekaźniki transformatorowe lub urządzenia wodociągowe.

[Zdjęcie 27 z 2007r. Jedna z renardowskich ozdobnych i zabytkowych wieżyczek jaka się zachowała do naszych czasów. Ta stoi na terenie dawnego „Renarda”, a konkretnie, gdzie kiedyś mieściły się zabudowania dworskie.]

[Zdjęcia 28 i 29 z listopada 2018r. Ta sam wieżyczka co wyżej.]

Poza główną konną i dla spacerowiczów aleją parkową, ale już w kierunku zachodnim, czyli w stronę daleko położonej ulicy 3 Maja, ciągnęła się kolejna wielka zielona polana, podobna w wystroju do już opisywanej. Ta jednak z kolei docierała już wtedy do samej toczącej dzikim nurtem rzeki Czarnej Przemszy. Z tą tylko różnicą, że od rzeki zalegał pas zieleni, gdzie głównie rosły dostojne drzewa o zróżnicowanych gatunkach. Poszycie było wyjątkowo gęsto zarośnięte różnymi gatunkami krzewów. Poprzez romantyczne gąszcze wiły się alejki, z urokliwymi ławeczkami, najczęściej usytuowanymi w intymnych i zacisznych oraz pełnych romantycznego uroku miejscach. Natomiast w kierunku wschodnim, czyli w kierunku „Górki parkowej” rozciągał się już pas zielonej i bujnej trawy, z wysepkowo tylko nasadzonymi kępami krzewów, który szczególnie w okresie wiosennym pokryty był bujnymi kobiercami łąkowych kwiatów.

****

W tamtych latach mimo wszystko kapitalizm miał jednak trochę, ale jednak inne oblicza (okres drugiej połowy XIX w. do II Rzeczypospolitej), niż ten nam współczesny. Przede wszystkim wszyscy fabrykanci budowali w pobliżu swych kopalń, czy fabryk – fabryczne osiedla mieszkaniowe. Mieszkania i budynki, niezwykle zresztą zróżnicowane pod względem wyposażenia, były jednak przyznawane osobom zatrudnionym w tych zakładach pracy. Również Gwarectwo „Hrabia Renard”, a później Towarzystwo „Hrabia Renard” miało w tamtych latach też zupełnie inne oblicze niż prywatni fabrykanci tacy jak Dietlowie, czy Schoenowie. Dlaczego jednak o tym wspominam. Ano dlatego, że inaczej też wówczas funkcjonował Park Renardowski, niż parki tych dwóch niezwykle bogatych niemieckich rodzin. Tamte parki były do 1945 roku enklawami całkowicie prywatnymi i na głucho zamkniętymi dla mieszkańców Sosnowca. Inną natomiast zupełnie rolę, z uwagi na charakter własności kapitałowej spółki, spełniał Park Renardowski. Ten park już z chwilą jego założenia miał twarz bowiem wybitnie kupiecką. Starsi już wtedy wiekiem sosnowiczanie, dostrzegali w nim bowiem oprócz piękna przyrody i ostoi romantycznej ciszy, też symbol pańskiego „kija i marchewki”. Ten park jak mawiali, był jednocześnie marchewkowym magnesem, który miał przyciągać do pracy w zakładach renerdowskich, jeszcze innych uzdolnionych pracowników, głownie z terenów Sosnowca. Podobno już w okresie I wojny światowej jak to niektórzy współcześnie publicyści piszą Park Renardowski był udostępniany ludziom niezwiązanym z tym koncernem. To dziwne ale tej wersji jednak nigdy nie potwierdziła moja rodzina. W każdym razie do Parku Renardowskiego już w okresie II Rzeczypospolitej Polski wstęp miały zagwarantowany za okazaniem przepustki tylko te osoby i ich najbliżsi członkowie z rodziny, które były zatrudnione w Towarzystwie „Hrabiego Renarda” oraz dosłownie jeszcze tylko garstka osób spoza tego koncernu. Natomiast w okresie okupacji niemieckiej (1939 – 1945) wstęp mieli zagwarantowany wyłącznie tylko Niemcy i ci co podpisali tak zwaną niemiecką listę narodowościową. Już w trakcie wejścia do parku obowiązywały jednak szczególne rygory. Każdorazowo okazywało się czujnemu i patrzącemu podejrzliwie portierowi specjalną firmową przepustkę. Bywały jednak i dla całego społeczeństwa sosnowieckiego takie wyjątkowe dni w ciągu każdego roku kalendarzowego, kiedy to park udostępniany był dosłownie wszystkim mieszkańcom z Sosnowca. Takie specjalne pełne radości i wzniosłych uniesień specjalne akcje o podłożu ponoć altruistyczno – humanitarnym, czy w ramach wyjątkowych uroczystości państwowych, serwował zawsze koncern renardowski. W takich dniach zgłodniali na co dzień sosnowiczanie widokiem niecodziennych bajkowych krajobrazów parkowych i zachęceni jednocześnie też dętą muzyką oraz swobodnymi i beztroskimi tańcami na wolnym powietrzu i losowymi grami zręcznościowymi, walili więc do parku całymi rodzinami. Park więc w takim dniu od godzin rannych już pęczniał od tysięcy przybyszy. W takich beztroskich dla społeczeństwa dniach obowiązywała jednak bardziej zaostrzona procedura dozorowania przez „stróżów parkowych”, niż w dni typowe gdy obowiązywała tylko przepustka. Zatrudniano więc wtedy nawet większą liczbę osób do pilnowania porządku, niż w inne powszednie dni. A chętnych do pracy na warunkach tak zwanej umowy śmieciowej – jak byśmy to dzisiaj określili – nigdy wówczas też nie brakowało. Bo bezrobocie mimo bumu kopalniano – fabrycznego, było jednak dalej dotkliwe. W okolicy zameczku na rozległej polanie stawiano wtedy dość pokaźną konstrukcję drewnianą, gdzie pod gołym niebem przy wtórze dętej orkiestry „wywijano obertasy”. Natomiast w bliskiej okolicy „Kawiarni Mauvego” sterczał wtedy wysoki drewniany i nasiąknięty oleistą mazią oraz wypolerowany do połysku maszt. Człowiek „małpa”, który w odpowiednim tempie dotarł do pewnej oznaczonej wysokości, otrzymywał w nagrodę butelkę wódki, lub piwa. A zwycięzca niebotycznego szczytu w glorii chwały nagradzany był nawet koniem. Tak żywym koniem. Radości więc wśród zgromadzonej gawiedzi nie było widać wtedy końca. Co ciekawe?… Chętnych do „małpich” popisów nigdy o dziwo nie brakowało.

W tym samym czasie stróże parkowi – jak ich wtedy powszechnie określano – mieli ponoć pełne ręce roboty. A gardła z każdą chwilą w miarę upływu dnia puchły im z wysiłku od nadmiernego dmuchania w gwizdek. Bowiem w tamtych czasach z wyjątkową jeszcze skrupulatnością dbano o porządek i przyrodę parkową, by zaproszeni sosnowiczanie, poruszali się tylko wytyczonymi alejkami i wąskimi, ale urokliwymi ścieżkami. Wejście na polany i deptanie trawy było konsekwentnie zabronione. O dewastacji drzew, czy krzewów to nawet już nie wspominam. W takich więc odpustowych dniach pachnący palonym cukrem i watą cukrową park, pełen był nie tylko głośnej orkiestry i gwarnych dziecięcych krzyków, ale i niemilknących też gwizdków…

[Zdjęcie nr 30. Od lewej: moja mama Stefania Maszczyk, Janusz Maszczyk, Wiesław Maszczyk (mój brat) i Zbigniew Doros (mój kuzyn).

[Zdjęcie nr 31. Od lewej: Zbigniew Doros (mój kuzyn),Wiesław Maszczyk (mój brat) i Janusz Maszczyk]

[Zdjęcia rodzinne nr 30, 31 i 32 pochodzą z roku 1938 i 1939. Dla jednych nic nie znaczące, a nawet śmieszne, gdy widzimy sztuczne pozy prezenterów. Dla autora z kolei emanujące emocjonalnym pierwiastkiem nostalgicznych wspomnień z minionych już lat. Lat, które już nigdy nie wrócą…

Na zdjęciu utrwalono też specjalnie stawiane na krótkie tylko okresy czasu drewniane konstrukcje, przeznaczone do popisów śpiewaczych, tańców i zabaw. Po okolicznościowych „marchewkowych” uroczystościach były już w kilka dni później demontowane. Najczęściej stawiano je na rozległej polanie w pobliżu stawu i zameczku, naprzeciw „Parkowej górki” (patrz zdjęcie nr 23). W dniach poimprezowych wykorzystywane też były do prowizorycznych rodzinnych zabaw z malutkimi dzieciakami. Z tych wyblakłych rodzinnych fotografii już wszystkie starsze osoby nie żyją. Nie żyje też chłopczyk, mój ukochany kuzyn – Zbyszek D. (na zdjęciu nr 30 pierwszy po prawej stronie; na zdjęciu nr 31 pierwszy od lewej strony; na zdjęciu nr 32 pierwszy od prawej strony). A widoczne dwa siedzące koło siebie maluchy są już dzisiaj starcami… Bo życie człowieka jest nie tylko piękne, ale i niezwykle też krótkie. Warto o tym pamiętać… Oj warto!…]

****

W dniu 27 stycznia 1945 roku do Sosnowca wkroczyła Armia Czerwona. Do parku dotarłem więc dopiero w okresie letnim. Jak zwykle wraz z kolegami z Placu Tadeusza Kościuszki szliśmy do naszego parku na skróty. Najpierw pokonując prowizoryczną i chybotliwą, dopiero co zawieszoną w okolicy nowosieleckiego kościółka parafialnego drewnianą kładkę nad Czarną Przemszą. Poprzedni bowiem solidny drewniany most został przez wycofujących się z Sosnowca żołnierzy niemieckich wysadzony w styczniu 1945 roku. Po pokonaniu wyłożonych „kocimi łbami” znanych nam urokliwych i romantycznych króciutkich uliczek: Browarnej i Dworskiej (za PRL Pionierów) 8/, już po chwili dotarliśmy do znanego nam z zabaw rozległego placu kościelnego. Jeszcze wówczas potwornie zarosłego dzikim zielskiem i zawalonego też sprzętem oraz starymi jeszcze z międzywojnia materiałami budowlanymi. Już w pobliżu rzeki Czarnej Przemszy, tak jak zawsze, musieliśmy jeszcze pokonać drucianą siatkę ogrodzeniową, która rozpięta była na wysokiej skarpie z kamienia wapiennego. Tkwiła tu przez dziesiątki lat, jeszcze od czasu L. Mauvego, gdy teren parku darowano kościołowi 9/. Do parku dostawaliśmy się okrakiem, trzymając się rękami siatki i słupka metalowego. Trzeba było tym ostatnim krokiem wyzwolić w sobie nie lada zręczność i odwagę, gdyż w tym miejscu skarpa rzeczna, wisiała wysoko, bo ponad 3 – 4 metrów ponad lustrem wody. Park pozornie sprawiał wrażenie cichego i wymarłego odludzia. Zamiast jednak śpiewu ptaków docierały do naszych uszów dziwne i trudne do precyzyjnego zidentyfikowania dźwięki – jakby jęki, czy charkot leżącego na łożu śmierci starca. Po zagłębieniu się w gęstwiny parkowe, nagle ku naszemu zdumieniu odkryliśmy na pobliskiej zielonej polanie ogromne stado pasących się świń. Początkowo zwierzęta sprawiały wrażenie jakby nas nie dostrzegały. Spokojnie bez oznak zaniepokojenia skubały sobie trawę i od czasu do czasu, zgodnie z zewem krwi ryły też polanę. Wśród nich poruszały się knury, lochy (maciory) karmiące i prosięta ssące. Oprócz charakterystycznego świńskiego pochrapywania, park jednak dalej zdawać się oddychał przyrodą i żył spokojnie jak w poprzednich przedwojennych jeszcze sielskich latach. Wokół, co ciekawe nie było ani jednego pastucha. Ani też czujnych stróżów z gwizdkami. Tylko samotnie pasące się i ryjące piękną zieloną polanę świnie i to różnej wielkości zakłócały ciszę. Możliwe, że jako mieszczuchy nie przewidzieliśmy jednego, że matki tych wolno pasących się zwierząt mogą nas jednak zaatakować. I tak się w pewnej chwili faktycznie stało. Uciekaliśmy więc tak pośpiesznie i z takim przerażeniem, że nie było nawet czasu by pokonać znane nam zbawcze przejście obok siatki ogrodzeniowej. Rzuciliśmy się więc w ubraniach, na szczęście do płytkiej w tym miejscu rzeki i brodząc po pas w wodzie, dobrnęliśmy szczęśliwie na drugi znany nam już doskonale z zabaw, zbawczy brzeg. Całe szczęście, że woda w tym miejscu była faktycznie płytka, gdyż wśród przerażonych młodych uciekinierów, jak się później okazało, byli też koledzy, którzy absolutnie nie potrafili pływać. W kilkanaście dni po tej nieprawdopodobnej przygodzie, dowiedzieliśmy się od naszego znajomego kierownika z renardowskiej parkowej przepompowni, że świnie zostały do parku zagonione przez żołnierzy z Armii Czerwonej i w ogóle nie są przez nikogo pilnowane. A prawdopodobnie ich długi i samotny pobyt pod chmurką spowodował, że wyraźnie już zdziczały. Stawały się więc wyjątkowo agresywne, gdy tylko ktoś się do nich zbliżał. Szczególnie agresywne były karmiące lochy. Po zgłębieniu tematu okazało się, że do Parku Renardowskiego, prawdopodobnie za zgodą polskich władz samorządowych, żołnierze z Armii Czerwonej zapędzili nie tylko co najmniej kilkaset świń, ale również sporą też ilość krów. Z tym, że pastwiska dla krów wyznaczono już na zielonych pięknych polanach w części południowej parku (od strony Wawelu), a prowizoryczny obóz pilnujących je żołnierzy z Armii Czerwonej usytuowano w dawnych jeszcze pomieszczeniach „Kawiarni Mauvego”. Teraz już jednak znacznie zdemolowanych. Natomiast świnie nie wiadomo z jakich powodów, ale puszczono wolno i nikt ich w parku nawet nie pilnował. Jak wspominali to w późniejszych już latach moi znajomi, to zwierzęta w parku przez całe dni i noce buszowały pod gołą chmurką. Podobno takie specyficzne pastwisko na pięknych i zadbanych kiedyś polanach w Parku Renardowskim już funkcjonowało od kilku miesięcy… Brat wspomina, że jeszcze w późniejszych 40. latach XX wieku, gdy pokonywał znany mu park, by na skróty w miarę szybko i bezproblemowo dotrzeć do Liceum i Gimnazjum Ogólnokształcącego im. B. Prusa, które mieściło się już wtedy w pobliżu ulicy Legionów (gdy Liceum i Gimnazjum już przeniesiono z pogońskiej ulicy Suchej, do sieleckiego przedwojennego jeszcze budynku szpitalnego), to jeszcze na terenie parku w okolicy Wawelu widział pasące się krowy i pilnujących je pastuchów – żołnierzy, ponoć ze specjalnej jednostki wojskowej Armii Czerwonej.

Już w latach 40. XX wieku Park Renardowski został szeroko otwarty dla całego społeczeństwa sosnowieckiego. Jeszcze w tym samym miejscu jak przed laty dalej jednak tkwiły nienaruszone bramy i portiernie parkowe. Zapodziali się tylko gdzieś specjalnie przez lata dobierani zaufani portierzy i zamilkły też parkowe gwizdki. No cóż! Przykro o tym wspominać. Ale stopniowo park jednak zatracał swój specyficzny i podstawowy charakter – wyjątkowej kolorowej bajecznej przyrody i enklawy ciszy oraz spokoju. W trakcie modernizacji północno – wschodniej części Sielca w latach 70. XX wieku, okrojono więc znacznie powierzchnię parkową, zasypano też piękny staw, przy okazji wycięto też wiele drzew i krzewów, wyasfaltowano też większość parkowych dotychczas urokliwych klepiskowych i żwirowych alejek. A gdy już do pracy ruszyły buldożery i kilofy, by w „Parkową górkę” wkleić betonowy amfiteatr, to przy okazji, ale jednak także wycięto dalsze ilości dorodnych drzew i krzewów… Ponieważ umilkły gwizdki, więc wielu spośród nas zamiast poruszać się po wytyczonych już kiedyś alejkach parkowych, jak to bywało w przeszłości, to wyklepało sobie już nowe trasy wiodące na skróty… Ponoć już tacy po prostu jesteśmy. Na szczęście nie wszyscy… Zburzono nie tylko piękne ozdobne kamienne mury, ale nawet wokół zabytkowego i dostojnego i zabytkowego zameczku sieleckiego, postawiono kolidujące z jego ponoć wiekową przeszłością, tandetne blaszaki… Zrównano też z ziemią zabytkowe z XIX wieku zabudowania dworskie na „Renardzie” i wiele, wiele jeszcze innych starych też obiektów budowlanych.

Nieubłaganie mijają jednak lata. Dawny Park Renardowski, jeszcze kiedyś zwany Parkiem Mauvego już dzisiaj dla większości przyjezdnych jest już tylko Parkiem Sieleckim, ale na szczęście ogólnodostępnym dla całego polskiego społeczeństwa… I to powinniśmy sobie cenić oraz też dbać o jego szatę przyrodniczą, by przyszłe jeszcze pokolenia mieszkańców z Sosnowca mogły jego widokiem też cieszyć swoje oczy…

Dotychczasowe opisywane tereny Parku Renardowskiego zostały w latach 60. – 70. XX w. znacznie powiększone o dawne prywatne dietlowskie ogrody owocowo – warzywne i stację osadników wodnych oraz częściowo też o tereny dawnych fabrycznych ogródków działkowych – legendarnej „Rurkowni Huldczyńskiego” – jakie graniczyły przez dziesiątki lat z dietlowskimi osadnikami wodnymi. Tak, że dzisiaj już swym zasięgiem nie tylko dotarł poza rzekę Czarną Przemszę, ale nawet niemal styka się z głośną dwupasmową ulicą 3 Maja i torami dawnej Kolei Warszawsko – Wiedeńskiej. Te nowe pozyskane tereny nie kojarzą się jednak autorowi absolutnie z dawnym cichym i nasyconym przyrodą oraz pełnym ptasich śpiewu parkiem ale raczej z rozległym powierzchniowo, ale głośnym rozrywkowym skwerem.

………………………………………………………………………………………………………………………

Publikacje i przypisy:

1 –artykuł internetowy Romana Adlera „Ludwik Mauve i jego rola w rozwoju Zagłębia Dąbrowskiego”.

2 – Niektórzy twierdzą, że „w 1856 r. dobra sieleckie nabył hr. Andrzej Renard, który przeznaczył je dla syna Jana. W poł. XIX w. na zlecenie Renarda (przyp. autora: którego z Renardów?…) dokonano przebudowy zamku. Zburzono wtedy skrzydło wschodnie z bramą wjazdową, wybudowano nowe wieże flankujące zamkowe skrzydła, tym samym upodobniono zamek do pałacu. Zasypano fosy i przekształcono istniejący ogród w park w stylu angielskim. Była to największa przebudowa zamku”.

3 – Autor urodził się i mieszkał przez wiele lat w pobliżu obecnie tak zwanego zameczku sieleckiego. Już w wieku dziecięcym oraz również jako podrastający młodzieniec bywał zarówno w nim jak i w przylegającym do niego Parku Renardowskim, i to wielokrotnie. W samym zameczku szczególnie po 1947 roku, gdyż jego wujek Franciszek Doros, a brat mojej mamy, był dyrektorem administracyjnym (nie tylko) w pobliskiej sieleckiej renardowskiej kopalni węgla kamiennego. Z wnętrzem samego zameczku – pałacyku zapoznałem się więc już w latach 40. XX wieku. Również doskonale zapamiętałem zewnętrzną elewację tego obiektu. Niezależnie od tego jest ona utrwalona na wielu moich rodzinnych zdjęciach. Z tej kolekcji kilka prezentuję w tym felietonie. Obecnie zarówno wnętrza jak i zewnętrzna elewacja tej budowli znacznie już jednak odbiega, choćby tylko od tej powojennej. Dla osób znających ten obiekt i jego otoczenie, gołym więc okiem widoczne są liczne przeróbki.

Nie natknąłem się też nigdy wówczas na jakąkolwiek informacje, by w trakcie licznych remontów tego obiektu oraz przebudowy okolicznych gruntów, a dokonywanych podobno nawet pod koniec XIX i w XX wieku odkryto jakieś pozostałości kamienne, lub inne umocnienia o strukturze trwałej, które by dobitnie świadczyły, że kiedyś ta malutka sielecka zabudowa była otoczona fosą. Tych sensacyjnych informacji nie przekazywano nawet w formie plotkowej w gronie bliskich znajomych. Nawet gdyby faktycznie ten obiekt był kiedyś otoczony sztuczną fosą, to uczciwie należy stwierdzić, że trudno sobie wyobrazić by taka malutka budowla, usytuowana na takiej mikroskopijnej działce, ulokowana do tego jeszcze na terenie całkowicie nizinnym mogła kiedyś spełniać warunki typowego zamku obronnego. W tamtych więc latach moje pokolenie traktowało ten obiekt wyłącznie tylko jako pałacyk, zwany jednak w formie popularnych przekazów jako „Zameczek sielecki”.

Wg Wikipedii – „Zamek – zespół elementów warownych i budynków mieszkalnych powiązanych w zamknięty obwód obronny, powstały w ustroju feudalnym jako ośrodek władzy książęcej, siedziba możnowładcy, siedziba rycerza lub placówka militarna. Zasadniczą cechę takiego zespołu stanowi zamknięty obwód obronny początkowo w postaci wałów lub konstrukcji drewniano-ziemnej, a w następnych okresach murowany.

Prof. Janusz Bogdanowski zaproponował następującą definicję: zamek to samodzielne dzieło obronne o zabudowie zwartej, powstałe w okresie średniowiecza, łączące dominującą funkcję obronną z mieszkalną i gospodarczą. Zamek przystosowany był do obrony zamkniętym obwodem obronnym”. Koniec cytatu.

4 –Tereny sieleckie jeszcze w połowie XIX wieku pozbawione były prawie wszystkiego z dziedziny europejskiego postępu cywilizacyjnego. Takie opinie pozyskałem od moich dziadków i ojca (mieszkańców z  XIX wieku – Katarzyny i pogońskiego „Wygwizdowa”) oraz z publikacji książkowej Fanny Lamprecht (Muzeum w Sosnowcu, Fanna Lamprecht – RODZINY LAMPRECHTÓW I SCHOENÓW W SOSNOWCU – Wspomnienia 1857 – 1918, Sosnowiec 2002.

5 –Tymi tajemniczymi pojazdami (powozami), o czym ze zrozumiałych względów większość sosnowiczan nie wie, przemieszczali się głównie dyplomowani kasjerzy z Gwarectw „Hrabia Renard”, gdy wyruszali i powracali z pobraną w sosnowieckim banku gotówką. Trasa wiodła z zameczku – pałacyku i na powrót. Więcej w moim artykule: -„ZUŁKAMI NOWEGO SIELCA CZ.2”.

6 – H. Rechowicz, „Sosnowiec. Zarys rozwoju miasta., wyd. PWN, Warszawa, Kraków 1977, s. 41

7 – Przynajmniej fragment ulicy od strony dawnego wiaduktu kolejowego, na styku Sielca i Nowego Sielca, pod, którym wiła się bocznica kolejowa z Kopalni „Hrabia” Renard” do Kolei Warszawsko – Wiedeńskiej na „Wenecji”.

8 – Dawniej ciąg ulicznych zaułków już poza drewnianym mostem był oznakowany i potocznie określany przez mieszkańców z pobliskiego osiedla mieszkaniowego przy Placu Tadeusza Kościuszki zupełnie odmiennie niż wynika to z niezbyt jednak precyzyjnej, ale udokumentowanej mapy Sosnowca z 1927 roku. Najpierw poza mostem wzdłuż zabudowań browaru ciągnęła się ulica Browarna – co jest logiczne. Jednak już od stojącego do dzisiaj dawnego kiedyś ekskluzywnego renardowskiego urzędniczego budynku mieszkaniowego, a raczej od drugiej browarnej bramy roboczej, dalszy ciąg uliczny aż do bramy i portierni Parku Renardowskiego zwano popularnie ulicą Parkową (odcinek w linii prostej długości około 100 m; dawna Dworska, za PRL Pionierów, a obecnie fragment uliczki Skautów). Dalszy ciąg tego samego ciągu ulicznego ale już od bramy i portierni Parku Renardowskiego, aż do okolic wiaduktu kolejowego – zwany był ulicą Piekarską (tak jak wynika to też z mapy Sosnowca).

9 – W tym miejscu na placu kościelnym po 1945 roku znajdowały się jeszcze wykopane w okresie II Rzeczypospolitej dwa wielkie obszarowo i głębokie doły (każdy mniej więcej o wymiarze około 30 x 45 m), w których zachowały się jeszcze resztki budowlanego, zakupionego kiedyś przez polskie społeczeństwo wapna, a przeznaczonego do budowy kościoła Niepokalanego Poczęcia NMP. Dlaczego do 1945 roku zachowały się tylko resztki tego wapna?… Ano dlatego, że prawie cała zawartość tych dołów została wyszabrowana w 1944 roku przez Ukraińców (oczywiście za wiedzą Niemców) i wykorzystana do budowy basenów kąpielowych i basenów przeciwpożarowych w parku przy dawnym Pałacu Schoena przy ul. 1 Maja (późniejsza siedziba Sądu Okręgowego) oraz też na innych terenach Sosnowca. Ten ciekawy i zarazem kuriozalny epizod opisywałem już kiedyś na łamach portalu internetowego „Poznaj Sosnowiec”.

10 – Wspomnienia rodzinne i własne.

Niniejszy artykuł został uzupełniony o nowe pozyskane fakty i zdjęcia w stosunku do opublikowanego już w maju 2013 roku.

 

Uprzejmie przypominam, że wszystkie artykułu autora jak do tej pory są publikowane bezinteresownie. Z tego tytułu nie korzystałem więc dotąd nigdy i nie czerpię też nadal absolutnie żadnych korzyści materialnych, ani też innych profitów, poza tylko satysfakcją autorską.

Wszelkie prawa autorskie zastrzeżone.

 

Katowice, listopad 2018 rok

                                                                                                                Janusz Maszczyk

 

 

Bear