Janusz Maszczyk: Gdzie sportowcy z tamtych lat? Część 4

[Rok 1958. Reprezentacja koszykarzy z Wyższej Szkoły Wychowania Fizycznego w Krakowie (obecna AWF im. Bronisława Czecha). Pierwszy od prawej strony – Janusz Maszczyk.]

1 LIGA „SPARTA” NOWA HUTA

Byłem jak to niektórzy wtedy dziennikarze twierdzili, ponoć młodzieńcem szczęścia, gdyż w wieku zaledwie 20. lat jako pierwszy w historii nie tylko Sosnowca, ale i Zagłębia Dąbrowskiego, rozpocząłem grę w koszykarskiej pierwszoligowej drużynie „Sparta” Nowa Huta. Szczęście zaś moje miało ponoć polegać między innymi na tym, że na lśniące pierwszoligowe koszykarskie parkiety trafiłem prosto z „Placu Schoena” z schoenowskiej klepiskowej ujeżdżalni koni, zagubionej na bulwarach nadrzecznych rzeki Czarnej Przemszy, do tego jeszcze z nisko notowanej w rozgrywkach krajowych A – klasowej drużyny i na domiar tego wszystkiego jeszcze z marszu podjąłem się gry jako najmłodszy koszykarz w tym gronie niezwykle już doświadczonych krakowskich zawodników.

     Do pierwszoligowego zespołu koszykówki „Sparta” w Nowej Hucie, trafiłem poprzez splot nieprzewidywalnych wydarzeń. Nigdy bowiem tego wcześniej nawet nie planowałem. Poprzednie koszykarskie zmagania sportowe w Sosnowcu spędziłem bowiem w dawnej jeszcze przedwojennej ujeżdżalni koni, gdzie zamiast parkietu było tylko końskie klepisko. Ta dawna ujeżdżalnia koni w okresie II Rzeczypospolitej Polski i okupacji niemieckiej, była jeszcze własnością prywatną państwa Schoen, a po 1945 roku już upaństwowioną budowlą i w zasadzie w prymitywnej tylko formie i to jeszcze pośpiesznie, została dostosowana do uprawiania w niej sportu wyczynowego. Głównie lekkiej atletyki żeńskiej i męskiej oraz tylko męskiej koszykówki i piłki ręcznej. Z tej to właśnie klepiskowej ujeżdżalni koni, gdzie jeszcze wrażliwe osoby wyczuwały pot i tupot końskich kopyt, po zdaniu egzaminu konkursowego najpierw trafiłem do Wyższej Szkoły Wychowania Fizycznego (WSWF) w Krakowie, obecnej Akademii Wychowania Fizycznego im. Bronisława Czecha. Ta wyższa uczelnia jeszcze wtedy miała swą lokalizację w krakowskiej dzielnicy Grzegórzki. Pamiętam, że p.o. rektora tej uczelni był wtedy pan dr Ludomir Mazurek, z kolei moim bezpośrednim dziekanem był pan dr Emil Dudziński.

[Rok 1957.  Janusz Maszczyk]

[Wrzesień lub październik 1957 rok. Studencki wieczorek zapoznawczy w WSWF w Krakowie (sala?). Autor tańczy z koleżanką z tego samego roku studenckiego (po prawej stronie, w drugim rzędzie jako druga para – dorodna studentka z długimi włosami w sukience „nakrapianej” cętkami.)]

Już w kilka dni po rozpoczęciu studiów, bowiem już we wrześniu 1957 roku, będąc w dziekanacie Wyższej Szkoły Wychowania Fizycznego (WSWF) w Krakowie, podszedł do mnie uśmiechnięty nieznany mi jednak dotychczas młodzieniec i po eleganckim przedstawieniu się zaproponował mi grę w tej pierwszoligowej drużynie. Tą osobą był grający już wtedy na pełnych obrotach w tej drużynie znakomity krakowski koszykarz – Jan Muszak. Nie ukrywam ale zarówno tym nagłym spotkaniem, a szczególnie jego niezwykłą propozycją byłem wtedy niezmiernie zaskoczony.

Podobno moje referencje koszykarskie przedstawił mu już znacznie wcześniej mój bardzo serdeczny przyjaciel jeszcze z czasów z Liceum Ogólnokształcącego im. Stanisława Staszica w Sosnowcu, a był nim Jan Dorobczyński (rocznik absolwencki 1955/1956). Jasia Dorobczyńskiego znałem wprost doskonale jeszcze z Sosnowca i utrzymywałem z nim zawsze wtedy bardzo przyjazne i niezwykle też serdeczne przyjacielskie stosunki. Na dowód tej przyjaźni podarował mi nawet swoje zdjęcie z miłą memu sercu dedykacją. Jasiu był kresowiakiem i przeżył piekło zsyłkę do Kazachstanu, a później wraz z armią gen. Władysława Andersa szczęśliwie udało mu się opuścić ten „raj na ziemi” – Związek Radziecki, i tak jak duża grupa też innych zabiedzonych polskich dzieci z syberyjskiego zesłania, na pewien czas osiadł w Indiach lub Afryce. Podobno uczęszczał do polskiej szkoły. Ogromnie żałuję, a nawet ubolewam, że od lat 50. XX wieku już Go nigdy nie spotkałem. Podobno po ukończeniu WSWF w Krakowie jako już dyplomowany nauczyciel wychowania fizycznego, na stałe osiadł w Jastrzębiu Zdroju. W ostatnich dniach dowiedziałem się, że Jasiu Dorobczyński ponoć już jednak nie żyje. Z tego powodu jest mi oczywiście bardzo, ale to bardzo przykro.

Zanim się więc tylko zorientowałem i zacząłem jako tako rozpoznawać ulice Krakowa, to zaledwie po dwóch tygodniach nauki, bowiem już od października 1957 roku rozpocząłem na pełnych obrotach treningi i grę w pierwszoligowym koszykarskim zespole. Mimo, iż klub sportowy był związany z Nową Hutą, to treningi i mecze koszykówki jednak odbywały się wyłącznie tylko w królewskim mieście Krakowie, bądź to w „Sali Wawelu” przy ulicy Zwierzynieckiej, bądź to w „Hali Wisły”, na krakowskich błoniach. Z kolei wszystkie mecze na terenie Krakowa rozgrywaliśmy już wyłącznie tylko w hali „Wisły” Kraków. W tamtych latach obowiązywał system gry dwudniowy, czyli mecze mistrzowskie odbywały się zawsze zarówno w popołudniowe soboty jak i w przedpołudniowe niedziele, i każda drużyna miała też wtedy swego stałego współpartnera, określanego jako „zmiennik”. Na czym więc polegała rola takiego zmiennika? Dla bardziej poprawnego rozeznania tego określenia, podam to na przykładzie konkretnych dwóch koszykarskich zespołów. Zmiennikiem „Sparty” Nowa Huta była wtedy „Wisła” Kraków. System gry drużyn pierwszoligowych był wówczas tak odgórnie ustalony, że gdy koszykarze „Sparty” rozgrywali mecz w sobotę z „Legią” w Warszawie, to w tym samym dniu jej „zmiennik”, czyli „Wisła” Kraków, rozgrywała mecz w Toruniu z Akademickim Zrzeszeniem Sportowym („AZS”). Po rozegranych sobotnich meczach popołudniowych, koszykarze z „Wisły” przyjeżdżali do Warszawy na niedzielne przedpołudniowe spotkanie z „Legią”, a z kolei w tym samym czasie „Sparta” Nowa Huta po rozegranym już meczu sobotnim, udawała się wówczas na niedzielne przedpołudniowe spotkanie do Torunia, by tam rozegrać kolejny już mecz z „AZS”.

Podróże w tamtych jeszcze czasach były długie, nużące i wyjątkowo też męczące, gdyż na każde tego typu spotkanie sportowe jakie się odbywało poza Krakowem, to udawaliśmy wyłącznie tylko pociągiem pośpiesznym II klasy, w którym najczęściej jednak brakowało siedzącego miejsca. Po prostu nie wypadało nam młodym i jeszcze do tego sprawnym fizycznie młodzieńcom, siedzieć sobie wygodnie z wyciągniętymi nogami w wyścielanym pulmanowskim przedziale, gdy w tym samym czasie obok w długim, na ogół wyziębionym korytarzu wagonu stali starsi już wiekiem od nas ludzie. Najczęściej tymi biedakami co w końcu jakimś cudem weszli do tego zatłoczonego już wagonu były starsze od nas wiekiem osoby, mężczyźni oraz kobiety z jednym dzieckiem, lub niekiedy nawet z dwojgiem dzieci. W takich więc anormalnych podróżach – jak pamiętam – to w trakcie takich kilkugodzinnej podróży, gdy wagony pęczniały z nadmiaru podróżnych, najczęściej więc stałem w korytarzu pulmanowskim, a nogi wtedy drętwiały mi z przemęczenia. Podobna najczęściej sytuacja miała też z zasady miejsce już po rozegraniu przedpołudniowego niedzielnego meczu, w trakcie powrotów do Krakowa. W tamtym okresie czasu absolutnie bowiem nigdy ani ja ani też moi koledzy klubowi nie korzystali z innych środków podróży.

Po rozegranych meczach najczęściej byłem więc skrajnie przemęczony, co jest dla czytelnika chyba zrozumiałe. Jednak już w poniedziałek z samego rana udawałem się na obligatoryjne zajęcia z koszykówki, które odbywały się wtedy w jednej z parkietowych hal w WSWF na krakowskich Grzegórzkach. Co ciekawe prowadzący wtedy takie sportowe koszykarskie lekcje nasz asystent pan Jan Mikułowski, popularnie zwany „Asiem”, nigdy mnie jako pierwszoligowego zawodnika z tych uczelnianych zajęć jednak nie zwalniał. A wszak jako trener „Wisły” – Kraków doskonale chyba zdawał sobie z tego sprawę, że mogłem być po tych meczach koszykarskich bardzo przemęczony, a z kolei serwowane studentom pierwsze koszykarskie „kroki” nic mi absolutnie nowego wówczas nie dawały. Bowiem takie zabawy z piłką jak podania i chwyty, kozłowanie, czy proste rzuty do kosza to już dawno temu przerabiałem i to wiele, wiele lat wcześniej, jako jeszcze uczeń sosnowieckiego „Staszica”.

****

Jak pamiętam to „Sparta” Nowa Huta nie posiadała jeszcze wówczas wielu zawodników, tak jak najczęściej to już bywało wtedy wśród innych zespołów pierwszoligowych. Popularnie taką sytuację określało się wówczas, że drużyna dysponowała tylko „krótką ławką zawodników”. Było nas bowiem wtedy zaledwie tylko siedmiu: Piotr Jagiełowicz, Jan Muszak, Mieczysław Chanek, Włodzimierz Kamiński, Amirowicz (imię?), Lelek (imię?) i ja jako najmłodszy wiekiem spośród moich kolegów. Treningi patrząc na to zagadnienie z perspektywy czasu nie odbiegały w zasadzie od tych jakich później doświadczyłem w drugoligowym zespole „AZS” Częstochowa. Co jednak budziło wtedy moje zdziwienie? Ano to, że w trakcie treningu najczęściej doskonalono wyłącznie tylko technikę gry pojedynczych zawodników i to w zasadzie raczej tylko skuteczność rzutową. Nie przypominam sobie absolutnie by odbywały się wtedy jakiekolwiek treningi o charakterze ćwiczeń z zakresu taktycznej zespołowej gry całej drużyny. Czyli nie ćwiczono wtedy systematycznie całym koszykarskim zespołem krycia i atakowania przeciwnika różnymi formami znanych nam wtedy zagrywek. Tak zwanego „krycia każdy swego” i „krycia strefą” (terminy znane koszykarzom). Możliwe, że wynikało to wówczas z faktu czysto obiektywnego, iż „Sparta” nie dysponowała jeszcze wtedy dwoma piątkami pełnosprawnych pierwszoligowych zawodników. Podobnie nigdy też wtedy nie wykonywano dodatkowych specjalistycznych ćwiczeń siłowo – skocznościowych, które są przecież podstawą sukcesów każdej drużyny. Jak bowiem pamiętam, to poza piłkami lekarskimi i materacami piankowymi, to innego specjalistycznego sprzętu do ćwiczeń fizycznych wtedy w „Sali Wawelu” po prostu nie było. Wprawdzie byli już wówczas w Polsce zawodnicy na tyle wysocy i skoczni, że potrafili popisać się tak zwanym „wsadem” piłki do obręczy koszykarskiej, ale absolutnie nigdy tego nie dokonywali w trakcie już samej gry, tak jak to widzimy na każdym meczu u współczesnych koszykarzy, tylko wyłącznie podczas rozgrzewki przedmeczowej.

W wyniku tego bądź co bądź ale jednak lakonicznego opisu mimo woli jednak ciśnie się więc na usta pytanie? W jaki więc sposób osiągnąłem wówczas aż taką skoczność, że jako koszykarz grający na pozycji „środkowego” o wzroście zaledwie tylko 187 cm w wielu jednak przypadkach potrafiłem skutecznie zablokować górujących nade mną dwumetrowych, a nawet ponad dwa metry koszykarskich dryblasów oraz do tego jeszcze wychwytywać na tablicach piłki w trakcie wykonywania przez nich doń rzutów. Po prostu pewne elementy skoczności już wcześniej poznałem i udoskonaliłem w trakcie treningów lekkoatletycznych w KS „Włókniarz” w Sosnowcu. Nie pojawiłem się więc na krakowskim parkiecie jako wyjątkowy niedorajda życiowy. Natomiast już w samym Krakowie jeszcze je skuteczniej tylko udoskonaliłem w trakcie jednak wykonywania samodzielnych ćwiczeń w hali WSWF na krakowskich Grzegórzkach oraz w podziemiach uczelnianego akademika, gdzie mieściło się stosunkowo duże powierzchniowo i wysokie na ponad trzy metry studenckie pomieszczenie. Po prostu doskonaliłem wówczas swe umiejętności skocznościowe tam gdzie miałem na to w danej chwili możliwości. Tam w wolne dni od zajęć treningowych, najczęściej już po godzinie 20, gdy część studentek i studentów już na dobre zasypiała w swych kanadyjskich sprężynowych łóżkach, to ja wówczas za zgodą Pana Kierownika nadzorującego studencki Akademik, wykonywałem tam wiele ćwiczeń skocznościowych, niestety ale niezbyt bezpiecznych i korzystnych dla zdrowia, bowiem podłożem była nie tylko twarda betonowa posadzka, ale w wyniku dwunożnych odbić skocznościowych pokonywałem też rzędem ustawione tam wcześniej przeze mnie krzesła. Po prostu ze względu na brak w akademiku innego sprzętu sportowego, takie przynajmniej jak piłki lekarskie, czy płotki lekkoatletyczne, wykorzystywałem studenckie krzesła. A co jak co, ale krzeseł to tam nigdy nie brakowało…

W zasadzie tylko kilkanaście razy, kiedy już prawdopodobnie ostatecznie podjęto decyzję, że będę zawodnikiem grającym wyłącznie na pozycji „centra” (pozycja koszykarska na parkiecie – tak zwany środkowy), to na kilkunastu treningach, poświęcono mi trening specjalistyczny – indywidualny. Oczywiście, że każdy koszykarz z tej drużyny poruszał się wówczas na parkiecie o wiele sprawniej i wykonywał też skuteczniej rzuty do kosza, niż późniejsi moi koledzy z drugoligowego zespołu „AZS” Częstochowa. W tym przypadku, to różnice były aż nadto widoczne.

Możliwe, że taka forma ówczesnych treningów wynikała jednak tylko z przyczyn czysto prozaicznych. Bowiem w polskiej koszykówce jeszcze wówczas dominował i jednocześnie też już wtedy stopniowo na naszych oczach zamierał archaiczny styl zawodnika „co miał mieć dłonie delikatne jak pianista”. Zresztą taką postawę zawodnika lansował jeszcze wtedy znakomity trener „Wisły” Kraków, a mój asystent w  Zakładzie Zespołowych Gier Sportowych w WSWF w Krakowie pan Jan Mikułowski. Przypominam sobie jak pewnego dnia podczas zajęć uczelnianych, gdy zacząłem w hali sportowej chodzić na rękach, to wtedy właśnie podbiegł do mnie oburzony pan Jan Mikułowski i w ostrych słowach mnie zganił, twierdząc, że zamiast mieć ręce delikatne jak pianista, to ja mam już ręce i bary jak kulturysta. Jako wzorzec koszykarza godnego do naśladowania, wskazał mi wtedy wyjątkowo szczuplutkiego koszykarza z „AZS” Warszawa – Krzysztofa Sitkowskiego. Według Jego reguł szkoleniowych to nie sprawność fizyczna decydowała wówczas o wyniku spotkania, czy znakomita skoczność i siła, ale wyłącznie tylko „perfekcyjny rzut do kosza”, a takie „wielopunktowe kosze” to mogli wtedy tylko ponoć osiągać koszykarze dysponujący „delikatnymi dłońmi jak pianista”.

Muszę uczciwie stwierdzić, że ogromnego wsparcia w koszykarskiej drużynie udzielał mi wtedy mój ukochany przyjaciel – Jasiu Muszak – znakomity już wtedy koszykarz i student z drugiego roku nauki z tej samej co i ja WSWF w Krakowie. Tym bardziej, że wspólnie wówczas korzystaliśmy z tego samego studenckiego akademika, więc razem też udawaliśmy się na wszystkie treningi i mecze. Nasze przyjacielskie kontakty nie trwały jednak długo. Bowiem do takich subtelnych uczuć, to potrzeba dwojga osób. Przyjaźni nie może bowiem pielęgnować tylko jedna osoba. Ale możliwe, że z tego tytułu to ja właśnie ponoszę główną winę, gdyż nie zabiegałem już później tak skutecznie o dalsze spotkania z moim dawnym przyjacielem. Bowiem samo życie konkretnie w moim przypadku, tak w pewnym okresie czasu nieprawdopodobnie zawirowało, a później na dodatek jeszcze się potoczyło takim wartki rytmem, że telefoniczny kontakt odnowiłem z moim dawnym przyjacielem dopiero po prawie 60. latach od tamtych sentymentalnych i romantycznych krakowskich latach.

[Zdjęcie z 1959 roku. Na zdjęciu Jan Muszak, jako już reprezentant koszykarskiego zespołu Polski.]

Pamiętam, że najlepsze wówczas spotkanie rozegrałem, już po stosunkowo krótkich, liczących bowiem zaledwie tylko kilka miesięcy treningach i rozgrywanych też jednocześnie mistrzowskich meczach. Było to spotkanie mistrzowskie z KS „Lech” Poznań, do którego wtedy doszło w hali „Wisły” Kraków. Już wtedy grałem przez cały mecz jako środkowy przy wzroście zaledwie 187 cm, gdy tymczasem po przeciwnej stronie, w drużynie „Lecha” środkowym był dryblas koszykarski – Włodzimierz Pudelewicz – o wzroście ponad 2 metry. Po tym zwycięskim spotkaniu w Dzienniku Polskim ukazała się notatka prasowa, w której bardzo pochlebnie wyrażał się o mojej grze będący na tym spotkaniu krakowski dziennikarz. Tej notatki jednak do dzisiaj nie zachowałem. Pozyskałem natomiast nie tak dawno temu z internetu oto taki tylko lakoniczny zapis: – “Dziennik Polski z 1958.02.9/10:„Sensacyjne zwycięstwo koszykarzy ‘Sparty’ N. Huta nad mistrzem Polski ‘Lechem’ Poznań: – W dalszych rozgrywkach o mistrzostwo I ligi koszykówki mężczyzn Sparta (Nowa Huta) sprawiła miłą niespodziankę, pokonując Lecha Poznań 58:53 (29:36)”… Koniec cytatu.

Już w Krakowie podjąłem niesystematyczne, wręcz wybiórcze treningi w pierwszoligowej drużynie piłkarzy ręcznych w „AZS” – Kraków. Bowiem do gry w tej pierwszoligowej drużynie bardzo gorąco zachęcał mnie wtedy mój asystent z WSWF pan dr Władysław Stawiarski, który równocześnie był też wtedy trenerem w KS „AZS” – Kraków. Uczęszczanie jednak na treningi do dwóch pierwszoligowych klubów sportowych, gdzie dominowały do tego jeszcze zupełnie inne warunki uprawiania tych dyscyplin sportowych, w moim przypadku było wtedy praktycznie niemożliwe. Jednak z perspektywy minionych lat przyznaję, że popełniłem wówczas niewybaczalny błąd, gdyż jako piłkarz ręczny, obdarzony wzrostem, skocznością i silnym rzutem, mogłem osiągnąć wówczas więcej niż jako koszykarz, którego do tego jeszcze szkolono jako mającego grać wyłącznie tylko na pozycji „środkowego”.

Moja kariera koszykarska w Krakowie zakończyła się w zasadzie tak samo nagle jak się rozpoczęła. Po prostu już w 1958 roku, we wrześniu nie mogłem ponownie powrócić do Krakowa mimo, iż zagwarantowano mi dalszą naukę w WSWF, gdyż w domu nagle prawie całkowicie zabrakło pieniędzy. Może to suche stwierdzenie brzmi nieprawdopodobnie, ale takie po prostu były wtedy fakty. Ojciec już wtedy nie żył, a mama jako nisko opłacana nauczycielka nie była absolutnie w stanie pokryć długu jaki byłem wtedy winien do spłaty pewnej kobiecie. Natomiast osoba, które te pieniądze ode mnie naiwnego wtedy pożyczyła nie raczyła ich w ustalonym wcześniej terminie zwrócić. Mój brat z kolei, Wiesław Maszczyk, w tym samym czasie już kończył Politechnikę Śląską w Gliwicach, więc wybraliśmy z moją mamą jego dalsze końcowe studia, a ja z kolei trafiłem wtedy do podziemi kopalni „Milowice” jako normalny pracownik fizyczny, bez jakichkolwiek szczególnych przywilejów. Po prostu nagle zostałem górnikiem. Dzięki jednak pracy fizycznej zwróciłem wtedy zaciągnięty dług pieniężny, który ciążył nade mną jak miecz Damoklesa, ale z kolei wszystko to co decydowało o mojej najbliższej karierze studenta i koszykarza musiałem wtedy na pewien okres czasu zawiesić na przysłowiowym kołku. Jedynym wtedy przywilejem w kopalni jaki mi przyznano, było to, że zezwolono mi pracować fizycznie w jej podziemiach na jedną tylko przedpołudniową dniówkę w dni piątkowe. Dzięki czemu po godzinach pracy, już w godzinach popołudniowych, mogłem więc dalej uprawiać moją ukochaną koszykówkę, a później do tego jeszcze doszła w tym samym tygodniu też piłka ręczna. Ale ten okres to już stosunkowo szczegółowo opisałem w poprzednich odcinkach:- „GDZIE SPORTOWCY Z TAMTYCH LAT”.

[Informacja z 1957r. pochodzi z Wiadomości Zagłębia.]

[Reprezentacja WSWF Kraków. Od lewej: Michałkiewicz (imię?), prawie dwumetrowy Jan Murzynowski, Jan Muszak, Zdzisław Oleszek, Janusz Maszczyk]

[Powyżej rok 1958 maj, lub czerwiec. Informacja z krakowskiego – Tempa lub Dziennika Polskiego.]

[Zdjęcia autora. Na dachu akademika z WSWW w Krakowie. Janusz Maszczyk po lewej stronie we włazie oraz stoi od prawej]

[Zdjęcia autora. Dom Akademicki Wyższej Szkoły Wychowania Fizycznego. Janusz Maszczyk na zdjęciach w swetrze z wyhaftowanym samolotem.]

W zasadzie z tamtych koszykarskich pierwszoligowych lat do chwili obecnej w moich zbiorach archiwalnych to zachowały się tylko dwie publikacje. Bowiem wyjątkowy natłok treningów, rozgrywanych spotkań koszykarskich i nauki studenckiej był wówczas tak niewyobrażalnie intensywny, że nie pozwalał mina ich systematyczne gromadzenie, a później jeszcze na przechowywanie tych dokumentów na przydzielonej mi półce w pokoiku akademickim. Znacznie natomiast więcej pamiątek zaprezentuję poniżej z tych lat gdy już grałem w drugoligowym koszykarskim zespole „AZS” – Częstochowa.

[Powyżej oryginalny z tamtych lata bilet wstępu do „Hali Wisły” – Kraków. O ile się nie mylę to był to bilet bezpłatny na spotkanie w 1958 roku jakie zorganizowano wtedy w hali „Wisły” Kraków  z Janem Kiepurą.]

[Powyżej publikacje prasowe z krakowskiego „Tempa”.]

****

2 LIGA – AZS CZĘSTOCHOWA

     Sport wyczynowy, gdy raczej zbytnio nie zagłębimy się do jego głębi, wprost do jego duszy, to w zasadzie kojarzy się nam najczęściej z pokonywaniem tylko ludzkich fizycznych słabości, czy też ze szlachetną rywalizacją na parkiecie, czy też na boisku oraz kształtowaniem takich samych szlachetnych postaw wśród zawodników i wyzwalaniem też wyższych ludzkich wartości. Taka jest opinia ogólna, która jest w zasadzie niemal powszechnie kreowana przez wszystkie sportowe autorytety opiniotwórcze, w tym również przez specjalistów – naukowców. Takie po prostu przekazy o sporcie wyczynowym są społeczeństwu, niemal od zawsze publicznie serwowane i taki też sport wyczynowy jest więc większości nam znany. Ale sport wyczynowy wyzwala też jeszcze inne oblicza i kształtuje też ludzkie charaktery. Według opinii niektórych naukowców, ponoć sport kształtuje też charaktery wodzowskie. U jednych pozytywne, a u innych niestety ale negatywne. Ponoć drzemiące u niektórych osobników fobie przed utratą intratnej synekury potrafią więc jego dotychczasowy pozytywny charakter w pewnej chwili zmienić. Autor, który niemal całe swoje młodzieńcze i dorosłe życie poświęcił się sportowi wyczynowemu, a później i pracy trenerskiej, mimo woli nawiązywał więc też bardzo bliskie kontakty z zawodnikami – sportowcami, z boiska i z parkietu, podobnie jak z sędziami i działaczami sportowymi więc poznał jednak też ich jakże różne, na ogół skrzętnie ukrywane przed opinią publiczną oblicza.

W swym domowym archiwum posiadam wiele wklejonych do pamiątkowego albumu pomarszczonych i pożółkłych już ze starości fotografii, gdy jeszcze uprawiałem wyczynowy sport. Część z nich dotyczy też okresu gdy grałem w koszykówkę w drugoligowym zespole „AZS” – Częstochowa. Mimo, iż zdjęcia nie są już najlepszej jakości, to jednak na każdym z nich bez większego trudu można dostrzec dorodnych i uśmiechniętych młodzieńców, tryskających też zdrowiem, a ich prezentowane postawy wprost emanują niezwykłą życzliwością i serdecznością. Jednak niektórzy spośród nich jakby naznaczeni kodem urodzenia, czy genami życia, na wielu zdjęciach, sprawiają raczej wrażenie wiecznie onieśmielonych i jakby zagubionych w tym sportowym drugoligowym gronie. Inni z kolei prezentują się bardziej okazale. Takie przynajmniej można odnieść subiektywne wrażenie przypatrując się tym starym już zdjęciom. Pomiędzy jednak jednymi jak i drugimi koszykarzami, zawsze na parkietach, istniała niewidzialna dla widza wzajemna jednak korelacja przyjaźni i sportowej współpracy. Niekiedy te subtelne zjawiska przelewały się niczym morska fala i utrwalały się także poza halą parkietową, w konsekwencji w wielu więc przypadkach rodziły też prawdziwe bliskie znajomości, a nawet koleżeństwa i przyjaźnie… To zjawisko, gdzie przyjaźń dominowała ponad wszystkim w tym młodzieńczym okresie czasu było doskonale widoczne. Przynajmniej tak to wtedy odbierałem i rejestrowałem w swej psychice i wrażliwym, ale może jednak naiwnym sercu i duszy.

Przypominam sobie z nieukrywanym zresztą sentymentem pewnego kolegę, notabene niezwykle wtedy uzdolnionego koszykarza. Ale te cechy sprawności fizycznej prezentowało wówczas też wielu innych moich parkietowych koszykarzy z Częstochowy. On był jednak w przeciwieństwie do innych niezwykle delikatny, wrażliwy, kulturalny i inteligentny, promieniował już wówczas honorem, czystym sumieniem i polską duszą. Tak jak Go nagle poznałem, tak nagle utraciłem z nim jakikolwiek kontakt… Wspominano wówczas w częstochowskim klubie sportowym, że po uzyskaniu absolutorium częstochowskiej szkoły średniej już zerwał całkowicie z koszykówką wyczynową i poświęcił się bez reszty tylko medycynie. Podobno rozpoczął wtedy studia w Śląskiej Akademii Medycznej w Rokitnicy. Po 1989 roku, gdy Polska – Ojczyzna nasza była już wolna i niepodległa, nagle Go znowu odnalazłem na ekranie telewizora. Okazało się, że uzyskał nominację na Ministra Zdrowia III RP. To jeden z tych niewielu koszykarzy, co niemal na każdym zdjęciu zachowanym w moim domowym archiwum, raczej prawie zawsze stoi bardzo jakiś taki poważny, nieuśmiechnięty i jednocześnie sprawia wrażenie jakby wiecznie nad czymś rozmyślał, czy był czymś wyjątkowo zatroskany… Tym dawnym częstochowskim koszykarzem z „AZS” jest obecnie wybitny lekarz – Pan profesor dr hab. Grzegorz Opala. Dla mnie pozostał jednak nadal, tak jak za moich jeszcze dawnych romantycznych i młodzieńczych lat, tylko – Grzesiem – życzliwym i pełnym ciepła koszykarzem z sentymentalnych częstochowskich parkietów z Rakowa, Łańcuta, Stalowej Woli, Kielc Zabrza i wielu, wielu jeszcze innych polskich miast, gdzie wtedy wspólnie rozgrywaliśmy z innymi drużynami drugoligowe pojedynki koszykarskie…

O tym wielu sosnowiczan obecnie nie wie, a całkiem możliwe, że wręcz nie mają o tym nawet żadnego pojęcia. Ale w koszykarskiej drugoligowej drużynie „AZS” Częstochowa grało wówczas trzech mieszkańców z Sosnowca. Tylko jeden z nich był jednak tylko rodem z tego miasta – to właśnie autor tej sentymentalnej publikacji – Janusz Maszczyk. Ci dwaj pozostali z tej przyjacielskiej trójki, to przyjezdni za pracą, którą Sosnowiec wówczas oferował każdemu i to jeszcze w nadmiarze… Zawsze jak tylko pamiętam stanowiliśmy zgraną przyjacielską koszykarska paczkę, zarówno na treningach jak i na meczach, a było ich wiele, jak i w życiu towarzyskim, już poza rozkrzyczaną i pełną dopingu halą sportową. Tak mi się przynajmniej wtedy nie wiem dlaczego, ale jednak wydawało. Później z jednym z nich, z Rysiem Kurowskim, nagle utraciłem całkowicie jakikolwiek kontakt. Już go bowiem na uliczkach mojego rodzinnego i ukochanego miasta Sosnowca przez kolejne dziesiątki lat nigdy nie spotkałem. Natomiast w budynku, w którym kiedyś jeszcze mieszkał poinformowano mnie, że gdzieś się z rodziną wyprowadził. Ale gdzie? Tego sąsiedzi już jednak nie wiedzieli… Zawsze jednak Rysia wspominam z ogromną sympatią, sentymentem i nieukrywaną życzliwością.

Drugi natomiast mój przyjaciel z koszykarskich parkietów Tadziu P., wiecznie na zdjęciach promiennie uśmiechnięty, dzięki własnym wodzowskim predyspozycjom i wrodzonej inteligencji oraz przypadkowemu poparciu ze strony bardzo wpływowej w owym okresie osoby z sosnowieckiej organizacji PZPR, zostanie dyrektorem w jednej z miejscowych włókienniczych fabryk. Znacznie później, gdy już pewniej poczuje się w dyrektorskim fotelu, to swą postawą okaże jak zmienne potrafią być koleje ludzkiego życia, a raczej jak wiele oblicz potrafi mieć przyjaciel. Bowiem wtedy kiedy na niego najbardziej liczyłem i oczekiwałem braterskiego wsparcia, to jeszcze z premedytacją w gabinecie dyrektorskim podłożył mi nogę i nawet na pożegnanie nie powiedział przepraszam… A przecież był ponoć moim przyjacielem, nie tylko z koszykarskich parkietów, ale nawet z ujeżdżalni koni, z „Placu Schoena”, gdzie razem spędzaliśmy wiele, wiele czasu na doskonaleniu naszych braków w technice gry koszykarskiej. Nie liczę setek wzajemnych spotkań i moich odwiedzin, gdy jeszcze przydzielono mu zaledwie tylko jedną izbę w dawnym Pałacu Wilhelma  na Środulce.

Na prezentowanych starych zdjęciach, stoi też jeszcze jeden koszykarz Jerzy A. Może nie taki elegancki w kapeluszu jak tamten poprzedni i zawsze z szerokim uśmiechem. Raczej stoi taki nieśmiały i jakiś taki jakby też zagubiony. Na zdjęciach jest widoczny najczęściej z boku całej drużyny. Po latach, gdy już na dobre osiądzie w Katowicach, to dzięki niezwykłym koneksjom awansuje na pierwszego z-cę dyrektora pewnej wielobranżowej stosunkowo dużej fabryki budowlanej i dopiero wtedy w zakładzie pracy, okaże swemu dawnemu partnerowi z koszykarskich lat, swoje drugie, tym razem chyba już prawdziwe, niezbyt jednak zawsze szczere oraz życzliwe oblicze… Nie wspominam więc Go tak mile i z taką nutą sentymentu jak innych z tych dawnych romantycznych koszykarskich lat.

Co więc powinno przesądzać o wartości każdego człowieka, który kiedyś był wyczynowym sportowcem? Czy tylko jego wyjątkowe osiągnięcia sportowe i poprawność zachowania na parkiecie, czy pozorowane w tym okresie koleżeństwo i przyjaźń, nieśmiałość i wymuszony uśmiech na zdjęciu, czy raczej tylko szlachetne czyny i to na jego całej drodze życia

Drogi Czytelniku! Jeżeli w swym życiu liczysz na dawne sportowe przyjaźnie, czy bardzo bliskie koleżeństwo i życzliwe wsparcie, gdy będziesz ich w trudnych dla siebie chwilach potrzebował, to pamiętaj! Raczej wtedy licz tylko na siebie. Bo prawie każdy człowiek za swego życia jakże ma różne oblicza! Te oblicza w niektórych przypadkach, co jednak napawa pewnym optymizmem, nie zawsze muszą być jednak tak koniunkturalne, czy wręcz tak diabelnie zakłamane jak to bywało u innych dawnych moich kolegów – sportowców, czy przyjaciół, a nawet kolegów z ławy szkolnej… Bowiem w  każdej społeczności jest mniej więcej malutki, ale jednak taki sam procent ludzi bardzo dobrych, jak i złych, życzliwych i niekiedy niestety ale też z zafałszowaną tożsamością?… Natomiast zdecydowana większość ludzi, to są osobnicy z inklinacjami koniunkturalistycznymi. Takie mam przynajmniej na starość odczucia…

Cóż na koniec tej sentymentalnej publikacji jeszcze mogę napisać o tamtych sportowych latach. Przez pewien okres czasu treningi i mecze rozgrywaliśmy w sali sportowej, której właścicielami był Klub Sportowy „Start”. Ta pokaźna parkietowa sala o wymiarach boiska do koszykówki była usytuowana na wyciągniecie ręki w pobliży Klasztoru na Jasnej Górze. Później przeniesiono nas do znacznie większego już pomieszczenia. Była nią parkietowa hala sportowa, z malutką widownią, położona w dzielnicy częstochowskiej Raków, tuż, tuż obok boiska piłkarskiego, wtedy jeszcze drugoligowej drużyny piłki nożnej. Z tym piłkarskim klubem sportowym jest związana niezwykła historia Jasia Ząbczyńskiego, mojego dawnego kolegi i dalsze Jego losy, gdy jeszcze reprezentował GKS Zagłębie w piłce nożnej w pierwszej lidze. Ale to temat już do odrębnej publikacji.

Po nagłym przerwaniu studiów, czułem się najczęściej w dotychczasowym towarzystwie moich eleganckich koleżanek i kolegów oraz przyjaciół z Sosnowca, szczególnie tych co dyplomy wyższych studiów już mieli w garści wyjątkowo jakiś taki nieswój, niekiedy nawet tak jak żebrak nagle poproszony przez swego bogatego przyjaciela na wesele. Przecież dla większości osób z mojego otoczenia wzorcem życia w zasadzie była wtedy tylko komercja, więc mimo woli wyższe wartości ludzkie już dawno pozostawili poza płotem. Takie pragmatyczne podejście do życia odczuwałem wtedy niemal na każdym kroku. Szczególnie, co było charakterystyczne, brylowały w tym dziewczęta. Czy to był jednak faktycznie jak mantra tylko lansowany pragmatyzm? Wprawdzie wiedziałem, a nawet wręcz byłem tego pewny, że to jest w moim przypadku tylko okres przejściowy, ale jednak kac z tytułu przerwania studiów nie ustępował.

Pracowałem już wtedy fizycznie jako górnik w podziemiach kopalni. Wielokrotnie więc po ośmiu godzinach pracy ogromnie już byłem umęczony. Jednak trzy razy w tygodniu, w godzinach późno popołudniowych grałem jeszcze zarówno w piłkę ręczną w KS „Włókniarz” jak i w pozostałe trzy dni tygodnia też w koszykówkę. Tę ostatnią wymienioną dyscyplinę sportową jednak już uprawiałem poza moim Sosnowcem, w Klubie Sportowym „AZS” – Częstochowa. Do tego jeszcze należy zaliczyć rozgrywane mecze. Na szczęście, odbywały się jednak wtedy w odmiennych porach roku. Te dwie jakże diametralnie odmienne dyscypliny sportowe i mozolna fizyczna praca oraz dalekie podróże na treningi i mecze do Częstochowy i do innych jeszcze miast, jakże trudno było wtedy ze sobą pogodzić. Do Częstochowy z Sosnowca i na powrót, docierałem zawsze tylko pociągiem. Podobnie jak i na inne też rozgrywane mecze drugoligowe. Natomiast na mecze piłki ręcznej najczęściej udawaliśmy się z Sosnowca autobusami komunikacji publicznej. W zasadzie wiec tydzień po tygodniu i podobnie miesiąc po miesiącu, to była w moim przypadku normalna harówa, zarówno w mrocznych i wilgotnych podziemiach kopalni, podobnie jak i na boisku gdy grałem w piłkę ręczną jak i na koszykarskich parkietach. Byłem bowiem wtedy dosłownie takim samym jak pod koniec lat 40. XX wieku sportowcem wyczynowym w całym jednak tego słowa znaczeniu – wiecznym amatorem. Nie pieszczono się więc ze mną wówczas i nie sypano też hojnie pieniędzmi, tak jak współczesnym sportowcom, co widzę na ekranie mojego telewizora. Bowiem poza żebraczą dietą serwowaną nam tylko w barach mlecznych, nie otrzymywałem wówczas nigdy żadnych dodatkowych gratyfikacji. Po prostu absolutnie żadnych! Sport wyczynowy traktowałem bowiem zawsze nie jako źródło pokrętnych interesów i korzyści materialnych, ale jako najpiękniejszą i najszlachetniejszą formę rozrywki oraz kształtowania wyższych wartości ludzkich i szlachetnych postaw życiowych.

Poniżej prezentuję zachowane pamiątki z tamtych sentymentalnych lat…

[Powyżej drugoligowy zespół koszykarski „AZS” – Częstochowa. Od prawej: 3 – Janusz Maszczyk, 4 – Rysiu Kurowski, 5 – Tadeusz Perliński, 6 – Tomasz Lis, 7 – Grzesiu Opala, 9- Jerzy Adamczyk, 10 – Wojciech Gumowski. Kraków spotkanie mistrzowskie z KS „Cracovia”. Informacja prasowa pochodzi z krakowskiego czasopisma „Tempo”.]

[Powyżej – zwiedzanie Pałacu w Łańcucie. Koszykarze z „AZS” – Częstochowa. Od lewej: 1 – Janusz Maszczyk, 2 – Wojciech Gumowski, 3 – Jerzy Adamczyk, 4 – Tomasz Lis, 5 – Tadeusz Perliński.]

[Powyżej informacja prasowa z krakowskiego „Tempa”]

[Łańcut. Po rozegranym meczu z KS „Czuwaj” Przemyśl. Od prawej: 1 – Rysiu Kurowski, 2 – Tadeusz Perliński, 3 – Grzesiu Opala, 4 – NN, 5 – Janusz Maszczyk, 6 – Tomasz Lis, 7 – NN, 8 – NN, 9 – Wojciech Gumowski, 10 – Jerzy Adamczyk. Mecz rozegrany został z KS „Czuwaj” Przemyśl w jednym z dawnych jeszcze zabytkowych dużych pomieszczeń przypałacowych w Łańcucie – dawnej Powozowni. Podłożem boiska do koszykówki był parkiet. Więcej na ten temat w moim artykule – TAJEMNICZY ZAMEK W ŁAŃCUCIE”. Artykuł jest dostępny na mojej stronie internetowej:- www.wobiektywie2018.5v.pl]

[Powyżej i poniżej publikacje prasowe z krakowskiego „Tempa”.]

[Czy faktycznie dalsze losy II ligowego zespołu koszykarskiego z Częstochowy były wówczas uzależnione dosłownie tylko od jednego zawodnika z Sosnowca?…]

[Łańcut. KS „AZS” – Częstochowa po, lub przed rozegranym w Łańcucie mistrzowskim spotkaniu z KS „Czuwaj”– Przemyśl. Od lewej: 1 – Tomasz Lis, 2 – Jerzy Adamczyk, 3 – Grzesiu Opala, 4 – trochę w tyle – Janusz Maszczyk, 5- NN, 6 – Rysiu Kurowski, 7 – Tadeusz Perliński.]

         ………………………………………………………………………………………………………………….

Zdjęcia, dokumenty i publikacje prasowe autora oraz informacje z internetu. Wydanie drugie, poprawione i uzupełnione.

Uprzejmie przypominam, że wszystkie artykułu autora jak do tej pory są publikowane bezinteresownie. Z tego tytułu nie korzystałem więc dotąd nigdy i nie czerpię też nadal absolutnie żadnych korzyści materialnych, ani też innych profitów, poza tylko satysfakcją autorską.

Wszelkie prawa autorskie zastrzeżone.

Katowice, wrzesień 2018 rok

 

                                                                                                                                                                                                       Janusz Maszczyk

Bear