Janusz Maszczyk: Bo każdy człowiek ma co najmniej dwa oblicza…
„Czy ten ptak kala gniazdo, co je kala,
Czy ten, co mówić o tym nie pozwala?
Cyprian Kamil Norwid
[Po lewej – rysunek autorstwa Janusza Maszczyka. Dawne śladowe już okopy przeciwczołgowe na terenie Dębowej Góry. Po prawej – dawna uliczka Dworska (za PRL – Pionierów), a obecnie Skautów.]
Człowiek wbrew temu jak wiele osób sądzi nie rodzi się Polakiem. Polakiem się bowiem po urodzeniu dopiero zostaje, lub nie zostaje się nigdy. Podobnie jest też z przestrzeganiem zasad wyższych ludzkich wartości. To nieprawda, że nabywa się je niemal automatycznie z chwilą tylko urodzenia, lub dziedziczy się wraz z wyssaniem mleka matki. Aby kierować się w życiu tymi wzniosłymi zasadami, to człowiek musi tego bardzo pragnąć i do tego jeszcze przez całe swe życie zmuszony jest te zasady kontrolować i mozolnie korygować.
Jest parne i ciepłe lato 1944 roku. Nadciągał już szósty kolejny rok jakże jednak krwawej i okrutnej dla Polaków okupacji niemieckiej. Dla okupanta było to zapewne zaledwie tylko sześć lat obecności na polskiej ziemi, a dla nas żyjących tu od wielu pokoleń Polaków – ten okres trwał jak wieczność. W tym okresie czasu chyląca się już nieubłaganie do ostatecznego upadku III Rzesza Niemiecka, podejmuje jednak kolejne desperackie kroki zabezpieczające ją przed ostatecznym zmierzchem. Rozpoczyna bowiem rozpaczliwą budowę pozycji obronnych na przedpolach Zagłębia Dąbrowskiego i Górnego Śląska. Ten utajniony plan funkcjonował wtedy pod kryptonimem – „Budowy Wału Wschodniego”. Rozpatrując ten aspekt z perspektywy minionych lat to jego budowa była nierealna. Wręcz nawet paranoiczną próba utrzymania dalej tych podbitych ziem we władaniu, niezależnie od zniszczeń jakie tej desperackiej obronie będą towarzyszyły.
Sama już budowa pozycji obronnych generalnie zostanie zapoczątkowana dopiero w sierpniu 1944 roku. Prowadzona i nadzorowana będzie pod auspicjami kierownictwa Generalleutnanta Fritza Benicke, który miał swą siedzibę w Katowicach. Do tych robót oprócz Volksdeutschów, głównie zmuszono też polską ludność południowych rejonów Generalnej Guberni oraz Zagłębia Dąbrowskiego i Górnego Śląska. O skali prac niech zaświadczą tylko dane byłej niemieckiej dyrekcji kolejowej w Opolu. Do prac fortyfikacyjnych na tych przemysłowych terenach tylko od sierpnia 1944 r. do końcowych dni grudnia 1944 roku, przewieziono w 100 specjalnych do tego celu dostosowanych pociągach około sto tysięcy pracowników 1/. Postarajmy się w tym artykule mimo wszystko jednak ominąć i to wyjątkowo szerokim łukiem główne historyczne kwestie obronne, gdyż są obecnie bez problemu dostępne w wielu publikacjach książkowych. A zajmijmy się tylko zagadnieniami z pozoru tylko prostymi, z pogranicza codziennego okupacyjnego polskiego dnia, których jednak Drogi Czytelniku niestety,ale nigdy nie doświadczysz w innych wielu współczesnych publikacjach historycznych.
****
Współczesna zabudowa ulicy Skautów, poza kilkoma wartymi do odnotowania elementami budowlanymi, niczym obecnie już absolutnie nie przypomina dawnych uroczych i wijących się zaułków w Nowym Sielcu. Zresztą Nowy Sielec jako dawna dzielnica miasta Sosnowca obecnie już nawet nie istniej. Pozostały bowiem po tej dzielnicy już tylko zarejestrowane wspomnienia wśród niektórych starszych wiekiem mieszkańców oraz jak zwykle nostalgiczne, pełne romantycznych wspomnień pocztówki i pamiątkowe rodzinne zdjęcia. Na skutek totalnych wyburzeń starych jeszcze zabudowań i ciągów ulicznych jakich dokonano na tych terenach w latach 70. XX wieku i w kolejnych też latach, podobnej metamorfozy doznała też dawna uliczka Dworska (po 1945r. uliczka Pionierów), która już niczym w zasadzie nie przypomina swego niezwykle urokliwego zaułku z okresu II Rzeczypospolitej Polski, okupacji niemieckiej, podobnie jak i z kilkunastu lat powojennych.Jak sięgam starczą pamięcią do mych odległych już dziecięcych lat, to tutaj na tej cichutkiej, wąskiej i brukowanej „kocimi łbami” uliczce, obok dawnego kościółka i plebani w Nowym Sielcu, dzisiaj już tylko kaplicy i wykończonego już w latach 50. XX w. kościoła pw. Niepokalanego Poczęcia NMP oraz starej plebani, był punkt zborny Polaków i Volksdeutschów z trzech osiedli mieszkaniowych zaliczonych do fabryki Ostschlesische Eisenhuttenwerke „OSTHUTTE” GmbH. Sosnowitz (dawna „Fabryka Rur i Żelaza Huldczyńskiego”, po 1945r. „Huta Sosnowiec”), którzy mieli drążyć kilometrowe rowy przeciwczołgowe na Dębowej Górze 2/.
[Zdjęcie nr 1 z 2015 roku. Dawna uliczka Dworska, po 1945r. uliczka Pionierów, obecnie uliczka Skautów. Po lewej stronie widoczna zabudowa kościelnego parkanu jeszcze w latach 60. XX w. była diametralnie inna od tej utrwalonej na zdjęciu. To po lewej stronie obok chodnika na niemieckich i polskich robotników już od wczesnych godzin porannych, w każdy piątek i sobotę oraz w niedzielę oczekiwał szereg ustawionych końskich zaprzęgów, w postaci furmanek burtowych i tak zwanych chłopskich wozów drabiniastych…]
[Zdjęcie nr 2 z 2015 roku. Ta sama co wyżej na zdjęciu uliczka, tylko już jej ujęcie w kierunku Sielca. To po prawej stronie obok chodnika na niemieckich i polskich robotników oczekiwały furmanki.]
****
Do prac ziemnych, zgodnie z niemieckimi okupacyjnymi decyzjami w zasadzie zmuszono wówczas nie tylko osoby pochodzenia polskiego ale i niemieckiego. Przewaga Polaków z tych trzech osiedli mieszkaniowych nad ludnością niemiecką była jednak widoczna nawet gołym okiem. Z tym, że przymusowymi robotnikami polskimi objęto każdą osobę, i to niezależnie od płci w wieku już od 15. lat. Jakimi kryteriami kierowano się natomiast wtedy wobec Niemców, to tego oczywiście nie wiem. Gdyż tego typu informacje były wtedy utajnione. Na robotników tych, oficjalnie jednak z propagandą gebelsowską określanych jako „ochotników”, już od wczesnych godzin rannych oczekiwały, każdego tygodnia, w piątek, sobotę i niedzielę, szeregi ustawionych końskich zaprzęgów od strony dawnej kaplicy i niewykończonego jeszcze wówczas kościoła Niepokalanego poczęcia NMP. Z tym, że w piątki i soboty do tych prac zmuszano tylko niezatrudnionych nigdzie „ochotników” polskich i niemieckich. Natomiast w niedziele pracę musiały podjąć też osoby na co dzień zatrudnione w fabryce. Pojazdami były podstawiane z „Dworu” sieleckiego, jaki się wtedy mieścił na terenie „Renarda”, typowe jak na tamte czasy furmanki burtowe i tak zwane chłopskie wozy drabiniaste. Miejscem siedzenia dla kilkunastu pasażerów na każdej typowej furmance były prowizorycznie umocowane deski na jej szczytowych burtowych. Natomiast w wozach drabiniastych,te „luksusowe krzesełka” zastępowały już wyłącznie standardowe dla tego pojazdu drewniane podłogowe deski z tych furmanek. Przejazdy tymi ostatnimi konnymi pojazdami – wozami drabiniastymi – niestety ale dla wielu rozbawionych pasażerów na skutek zbyt frasobliwego traktowania tej niewolniczej pracy, kończyły się niekiedy jednak tragicznymi wypadkami. Szczególnie poważnych urazów kończyn dolnych doznawali pasażerowie siedzący w pobliżu szprychowych kół tego pojazdu.
Podstawianymi już z samego rana furmankami na samo miejsce zawożono, jak i też przywożono wszystkich „ochotników”. Tak przynajmniej brzmiała oficjalna wersja niemieckich zaleceń. Niektórzy jednak mieszkańcy z naszego osiedla – jak pamiętam – to po zakończonych pracach powracali do swych siedzib pieszo. Wśród tej gromadki Polaków była też i nasza rodzina. Z tym, że zakończenie kopania rowów w Dębowej Górze zostało urzędowo ustalone na godzinę 18,00. Jadący z nami osobnicy, którzy podpisali listę narodową niemiecką, ku naszemu zaskoczeniu stosunkowo jednak dobrze posługiwali się mową polską, czego poza pojedynczymi przypadkami, dotąd absolutnie nigdy tego przed nami nie ujawniali 3/. Przynajmniej w tym języku zwracali się do nas teraz niemieccy lokatorzy z urzędniczego osiedla z Placu Tadeusza Kościuszki, z miejsca mojego urodzenia i zamieszkiwania. Również w trakcie samego przemieszczania się z Nowego Sielca do Dębowej Góry, raczej nie okazywali wobec Polaków niechęci, lecz starali się być przesadnie nawet grzecznymi i życzliwymi. Osoby deklarujące oficjalnie swe polskie pochodzenie zmuszone przez okupanta niemieckiego do wykonywania tych niewolniczych prac ziemnych zarówno w trakcie samej zbiórki jak i przejazdu, podobnie jak i w trakcie kopania rowów, zachowywały się jednak różnie. Niektórzy z wielką godnością. Niestety, ale bywali też i tacy osobnicy, którzy, ku naszemu zaskoczeniu i zdziwieniu, zachowywali się nagannie. Byłem świadkiem jak jedna ze znanych naszej rodzinie kobiet, mieszkanka z Placu Tadeusza Kościuszki, deklarująca po 1945 roku też swą polską przynależność, wtedy była wyjątkowo rozbawiona i promieniująca radością. W trakcie gdy uformowany już wąż furmanek w Nowym Sielcu ruszał z miejsca, to ona śpiewała głośno, popularną wtedy niemiecką piosenkę i zachęcała też innych Polaków, by jej wtórowali. Oto tylko pierwsze słowa tej piosenki: – „….Raduje się serce, raduje się dusza, że nasza „Osthutte” na roboty rusza…..”… Jej treść była jednoznaczną deklaracją i zachętą do bezmyślnej pracy na rzecz okupanta niemieckiego. Niektórzy Polacy jadący tym samym co i my konnym pojazdem, ku naszemu zaskoczeniu, nieśmiało, ale też jej jednak wtedy wtórowali. Nie wiem czy ta postawa wynikała z serwilizmu jaką wówczas niestety, ale jednak stosunkowo spora grupka Polaków prezentowała, czy z pospolitej głupoty i idiotyzmu, czy wręcz zatracenia elementarnej dumy narodowej, czy nawet całkowitej utraty patriotyzmu…
****
Kolumna konnych pojazdów już po uformowaniu się każdorazowo była konwojowana przez judaszowsko uśmiechniętego niemieckiego żandarma. Celem „podróży” było dotarcie do Dębowej Góry, gdzie okupant niemiecki budował tak zwane ziemne zapory przeciwczołgowe. Według wstępnych zaleceń władz okupacyjnych przybysze przymusowi musieli ze sobą przynosić sprzęt roboczy. W rzeczywistości to jednak administracja, prawdopodobnie z sieleckiego „Dworu” z „Renarda” by nie dopuścić do bałaganu organizacyjnego, jedną z furmanek już wcześniej wyposażyła w podstawowe, ale niezbędne narzędzia do wykonywania tych ziemnych robót. Niektórzy rodzice nie mający, gdzie pozostawić swoich pociech, zabierali je ze sobą. Tak postąpiła też właśnie nasza mama i ojciec. Z tym, że ojciec, ponieważ był zatrudniony w fabryce, to zmuszony został do wykonywania tej niewolniczej pracy wyłącznie tylko w niedzielę. Autor, mający już wtedy ponad siedem lat i jego jedenastoletni brat – Wiesław, mimo woli brali więc również udział w tych pracach ziemnych.
Uformowana kawalkada furmanek ciągnęła się wężowato poprzez znane nam doskonale zaułki uliczne: Dworską i Piekarską, a następnie przez Sielec, aż do Dębowej Góry. Przejazd furmankami trwał co najmniej około dwóch godzin. Ten przymusowy spęd Polaków unaoczniał nam jednak wszystkim w sposób wybitnie już sugestywny, że wreszcie kończy się na naszej polskiej ziemi panowanie okupanta niemieckiego. To napawało nas Polaków wielką radością i rodziło pozytywne też nadzieje na przyszłość. Kiedy pierwszy raz dotarłem do Dębowej Góry, to byłem oszołomiony szeregiem już wykopanych i ciągnących się bardzo głębokich i wyprofilowanych rowów w kształcie litery V, które według pragmatycznych Niemców miały powstrzymać mknące na zachód kolumny czołgów Armii Czerwonej, jakie według ich rozeznania poprzez ten teren miały się przemieszczać. Wyprzedzając faktografię i nie wdając się w szczegóły może tylko wspomnę, że z perspektywy upływu czasu, o ile te ziemne prace III Rzesza Niemiecka traktowała bardzo poważnie, to jednak z punktu militarnego były one nie tylko głupawe, ale i wyjątkowo bezmyślne. Możliwe jednak, że kopanie głębokich rowów miało na celu spełnienie innych nieznanych autorowi zakamuflowanych aspektów. Tego bowiem nie można też wykluczyć.
****
Co najmniej kilkaset okolicznych mieszkańców obojga płci, wyposażonych w proste narzędzia do prac ziemnych kopało więc bezmyślnie przez kilkanaście godzin dziennie głębokie tasiemcowe rowy, ciągnące się, aż hen, hen po sam horyzont Dębowej Góry. Prace nadzorowali żandarmi niemieccy i niemieccy też „specjaliści”. W pobliżu naszego stanowiska pracy, pośród rosnących tam drzew i wysokich krzewów, ukryta była odpowiednio do tego jeszcze sztucznie zamaskowana bateria niemieckich działek przeciwlotniczych. Do tego tematu jeszcze powrócę w dalszej części felietonu. Co jakiś czas prace ziemne jednak przerywano na zorganizowany posiłek. Częstowano nas wtedy wyłącznie tylko czarną kwaśną kawą. Napój polska kucharka czerpała długą chochlą prosto z wielkiego kotła stojącego na kamieniach i podgrzewanego od spodu drewnem. Nad sprawnym i w miarę szybkim spożyciem posiłku i tym razem czuwali uśmiechnięci i wyjątkowo życzliwi niemieccy żandarmi. Koniec posiłku, nadzorujący pracę niemieccy żandarmi obwieszczali ustnie.
Pracę przymusową zresztą wyjątkowo głupawą, moi rodzice i ja z bratem, traktowaliśmy jako poddańczą i niewolniczą, z pewnym jednak pierwiastkiem specyficznego polskiego humoru. Wśród wtajemniczonych Polaków krążył nawet wtedy ironiczny i jakże sarkastyczny antyniemiecki dowcip:
–Stojąca z boku staruszka, zwolniona z obowiązku przymusowej pracy, zdziwiona pyta kopiących Polaków:
– A czegóż to kochani tak głęboko kopiecie i to jeszcze aż przez tyle godzin?… Czy czegoś cennego szukacie?…
Wówczas jeden z przymusowych polskich pracowników dowcipnie i z uśmiechem jej odpowiedział:
–Kochana babciu! Tak. Masz rację. Szukamy bowiem Polskiego Państwa Podziemnego!…
[Zdjęcia powyżej: kopanie w 1944 roku rowów przeciwczołgowych na terenie Górnego Śląska.]
****
Był to już jednak okres, gdy niezwykle wysoko ponad nami, niemal pod samym sklepieniem niebieskim przelatywały trudne do zidentyfikowania eskadry samolotów. Gdyby nie ich charakterystyczny silnikowy pomruk, to nawet nikt z pracujących nie zwróciłby na to uwagi. Prawdopodobnie były to jednak już wyłącznie tylko flotylle powietrzne ze Związku Sowieckiego 4/. Ponieważ jak pamiętam armady alianckich powietrznych sił zachodnich w celu bombardowania Blachowni Śląskiej, w której produkowano benzynę syntetyczną, o tej porze roku już nie przemieszczały się tak intensywne, jak to bywało znacznie wcześniej. Wówczas na dźwięk uruchamianej na korbę, ręcznej maszyny alarmującej (krótkie przerywane i to wielokrotnie dźwięki) wszelkie prace przerywano, a niewolnicy – kopacze wtedy jak oszaleli rzucali się do ucieczki szukając choćby tylko prowizorycznego schronienia. Wtedy to dopiero do akcji wkraczała niemiecka bateria działek przeciwlotniczych i jak oszalała rozpoczynała ich ostrzał świetlistymi pociskami. Później, gdy samoloty już były niewidoczne gołym okiem, alarm odwoływano (bardzo długi kilkuminutowy dźwięk) i ponownie wracano do kopania rowów.
Pewnego jednak sierpniowego dnia 1944 roku niespodziewanie ze wschodu, nagle pojawił się pojedynczy samolot. Tym razem unosił się w powietrzu jednak wyjątkowo nisko ponad ziemią. Bowiem leciał jakieś kilkadziesiąt metrów tuż, tuż ponad okopami, z wyraźnym do tego jeszcze zamiarem przeprowadzenia ataku naziemnego. Celem tego ataku zapewne miały być tysiące cywili, kopiących rowy przeciwczołgowe. Głównie na tym terenie zatrudnionych wówczas niewolników – Polaków. Czy ten pilot zdawał sobie jednak wówczas sprawę, kto faktycznie jest zatrudniony przy kopaniu tych rowów przeciwczołgowych?… Przypuszczam, a nawet w to głęboko wierzę, że jednak tak! Przecież wyruszył w wyznaczoną mu trasę i zleconą misję nie na ślepo. Ten jednopłatowy samolot pojawiły się tak błyskawicznie i z takim zaskoczeniem, i poruszał się z taką oszałamiająca prędkością, że niemiecki żandarm nie zdążył nawet ogłosić alarmu przeciwlotniczego. Samolot mknął jak wystrzelony świetlisty pocisk, przy wtórze trudnym do opisania ryków rozgrzanego na pełnym gazie silnika. Nadlatywał i tonie ubłaganie, i to wprost w naszą stronę. Polacy rzucali więc w pośpiechu i z przerażeniem na ziemię taczki, łopaty, kilofy, wiadra i inne jeszcze nosidła, i zaczęli bezładnie na czworakach wyczołgiwać się z okopów. Jak kto tylko potrafił w takiej pełnej przerażenia i paniki chwili. Niektóre jednak starsze już wiekiem osoby, szczególnie jednak kobiety umęczone już ciężką wielogodzinną pracą, nawet nie zdążyły się z tych wyprofilowanych rowów wygramolić. Jedne więc z ułudą ocalenia życia siadały tylko na dnie tego głębokiego parowu, a inne jak w takiej pełnej przerażenia chwili potrafiły, kładły się płasko na dnie okopu, przykrywając się tylko w pośpiechu i w panice łopatami i drewnianymi nosidłami. Tak jakby te proste i nędzne narzędzia pracy oraz sklecone z desek nosidła, jakimś faktycznie nadzwyczajnym cudem mogły je w takiej chwili uratować. W rzeczywistości jednak, w przypadku przeprowadzonego ataku powietrznego, wielu z nas przecież nie miało wtedy absolutnie żadnych szans na uratowanie swego życia. W identycznej tragicznej sytuacji znalazła się też i nasza rodzina. Stałem wówczas cały skamieniały blisko przerażonej mojej mamy i mojego też drżącego ze strachu brata. W ostatniej niemal chwili pchnięty przez mamę, jednak upadłem i wtedy przywarłem do ziemi. Drżąc jednocześnie na całym ciele z przerażenia. Nagle w powodzi tego niesamowitego wycia nisko lecącego ponad naszymi głowami samolotu usłyszałem ciche szepty mojej mamy. To były słowa modlitwy słane do naszego Boga:
-Ojcze nasz, który jesteś…
Po kilku sekundach potwornej i wprost trudnej do opisania trwogi, które to chwile zakodowałem jakby trwały całe wieki, nagle samolot zaczął się jednak od nas oddalać. I wtedy delikatnie i pomalutku podniosłem głowę, i zobaczyłem, że jakoś dziwnie jednak balansuje skrzydłami. Samolot bowiem przechylał się delikatnie i elastycznie, to w jedną, to zaledwie po kilku sekundach znowu w drugą stronę. Cały czas leżąc jeszcze przerażony na ziemi szepnąłem więc do mojej mamy i mojego brata:
–Chyba został jednak trafiony bo się tak jakoś dziwnie chybocze?…
I wtedy usłyszałem drążący i pełen wzruszenia głos mojego starszego brata:
–To jest samolot sowiecki! A ten pilot… A ten pilot kochany Januszku przecież ciebie skrzydłami pozdrawia… I darował nam wszystkim życie…
Dopiero wówczas ożywiła się artyleria niemiecka i zaczęła z furią strzelać pociskami smugowymi za oddalającym się już samolotem. A niemiecki żandarm nadzorujący naszą pracę, po podniesieniu się z ziemi, plując piachem i strzepując z ubrania błoto, przy tym klnąc w niebogłosy na „przeklętego Iwana” 5/, jak na ironię kiedy już bezpowrotnie minęło niebezpieczeństwo, wtedy dopiero jak oszalały zaczął kręcić korbą stojące w jego pobliżu urządzenie alarmowe…
****
O tym sowieckim pilocie, który darował nam Polakom życie i to na progu kończącej się jakże niezwykle dla nas krwawej okupacji niemieckiej, nasza rodzina nigdy nie zapomniała. Tym nieprawdopodobnym czynem miłosierdzia o tyle byliśmy zdziwieni, gdyż w następnych latach już za PRL, w tak zwanym obiegu zamkniętym, zaczęły się ukazywać coraz to bardziej szokujące informacje o dotychczasowej sowieckiej, komunistycznej polityce terrorystycznej i nieludzkich mordach jakich w niedalekiej przeszłości dokonywano na Polakach, a które dotąd misternie ukrywano przed polską opinią społeczną. Przykładów autor nie będzie jednak podawał, gdyż jest ich taka niewyobrażalna ilość, że konieczna byłaby publikacja książkowa, a nie tylko przekaz w formie kilkustronicowego artykuliku. Wiele faktów jest zresztą obecnie bez żadnego problemu dostępne w publikacjach książkowych i w internecie. Nie wdając się jednak w głębsze rozważania moralno – etyczne, czy pojęcia z pogranicza wyższych wartości ludzkich, może faktycznie należy zaakceptować pewien pogląd – że każdy niemal człowiek niezależnie od swej narodowości w sytuacjach ekstremalnych jakże różne potrafi mieć oblicza. Niektórzy osobnicy przywdziewają wówczas maskę Diabła, a inni wtedy okazują oblicze miłosiernego Anioła… Zło bowiem jest nieodłącznym elementem osobowości prawie każdego z nas. I to niezależnie od tego z jakiego narodu się wywodzimy. To zapewne każdy z nas rozumie. Jedni na szczęście, niestety ale w mniejszości, w wielu nawet stresujących sytuacjach są w stanie całkowicie to zło opanować. Drudzy natomiast żyją z nim w głębokiej nawet symbiozie i perfidnie jeszcze je wykorzystują, by czynić rzeczy niegodziwe, a nawet i zbrodnicze. I co ciekawe nawet nie poczuwają się do winy i skruchy moralnej na progu swego ziemskiego życia.
****
Te tasiemcowe odpowiednio wyprofilowane rowy przeciwczołgowe w Dębowej Górze, budowane z takim mozołem i w pocie czoła, głównie przez polskich niewolników, pod okiem ponoć wybitnych „specjalistów” niemieckich i to przez kilka miesięcy, jak się później okazało, w ogóle nawet nie zostały rozjechane przez czołgi z Armii Czerwonej. Armia niemiecka sama bowiem w panicznym popłochu opuściła nie tylko tereny Zagłębia Dąbrowskiego, ale i Górnego Śląska, by nie być uwięzionąna tych uprzemysłowionych terenach przez Armię Czerwoną w zręcznie zastawionych na nią sidłach. Zastosowanie przez Armię Czerwoną na tych terenach manewru oskrzydlającego jest doskonale znane, szczególnie tym osobom, które nie bujają w politycznych koniunkturalnych obłokach, a lubuję się poznawaniem wyłącznie tylko merytorycznej historii. Jest ponadto swobodnie dostępne w wielu publikacjach książkowych, a nawet jego opisy bez wielkiego trudu można odnaleźć w internecie. Stąd autor odstępuje od zagłębienia się w tą niezwykle jednak ciekawa tematykę.
Czy jednak Armia Czerwona faktycznie wówczas stworzyła tak zwany kocioł oskrzydlający wojska niemieckie z przyczyn wybitnie tylko altruistycznych wobec zamieszkującej te tereny polskiej ludności? Taką bowiem humanitarną teorię historyczną przez dziesiątki lat po 1945 roku wtłaczano nam do głów. Zwłaszcza zaraz po 1945 roku w tak zwanych „latach terroru stalinowskiego”. Jak pamiętam doskonale – czynili to zarówno nauczyciele historii w moim sosnowieckim liceum „Staszica” jak i przeróżnej maści historycy na kartach swych wydań publicystycznych. Obecnie ten temat jest już doskonale znany i to z detalami. Oskrzydlenie wojsk niemieckich na terenach Zagłębia Dąbrowskiego jak i Górnego Śląska, dowództwo Armii Czerwonej podjęło z przyczyn wybitnie pragmatycznych. Chodziło bowiem o uratowanie od zniszczeń okręgu wybitnie uprzemysłowionego, aby mógł dalej na pełnych obrotach wytwarzać swe produkty na potrzeby toczących się działań wojennych. Dotyczyło to zarówno kopalń jak i wielu fabryk. Szczególnie tych, które w okresie okupacji niemieckiej produkowały przeróżne uzbrojenia dla armii niemieckiej. Tematyka doskonale znana osobom, które zagłębiły się w merytoryczne zagadnienie historii. Inna spraw to ta, że po 1945 roku z wielu uratowanych w ten sposób od zniszczenia fabryk z Zagłębia Dąbrowskiego jak i z Górnego Śląska wywieziono do ZSRR setkami transportów kolejowych– przeróżne maszyny i cenny sprzęt o charakterze przemysłowym.
…………………………………………………………………………………………………………..
Bibliografia i przypisy:
1 – Paweł Dubiel, „Wyzwolenie Śląska”, wyd. „Śląsk”,Katowice, 1969, s.25.
2 – Były to trzy osiedla mieszkaniowe:
1 – osiedle robotnicze z uliczki Nowopogońskiej (współcześnie już nie istniej, bowiem zostało zburzone w latach 70. XX w.),
2 – dwa osiedla robotnicze z dawnej ulicy 3 Maja, później Czerwonego Zagłębia, a obecnie jako Plac Tadeusza Kościuszki. Przez mieszkańców określane jako „Białe Domy”. Do współczesnych czasów zachowały się tylko dwa trzykondygnacyjne budynki. Stoją w pobliżu basenów kąpielowych usytuowanych w dawnym „Parku Renardowskim”, a obecnie zwanym „Parkiem Sieleckim”,
3 – osiedle urzędnicze z Placu Tadeusza Kościuszki.
3 – Kategorie Volksdeutschów
Wg Wikipedii A na dzień 18 grudnia 2017 roku. „Volksdeutschów dzielono na cztery kategorie DVL:
Kategoria 1 – Volksdeutscher – osoby narodowości niemieckiej, aktywne politycznie, działające na rzecz III Rzeszy w okresie międzywojennym (tzw. Reichslista).
Kategoria 2 – Deutschstämmige – osoby przyznające się do narodowości niemieckiej, posługujące się na co dzień językiem niemieckim, kultywujące kulturę niemiecką, zachowujące się biernie.
Kategoria 3 – Eingedeutschte – osoby autochtoniczne, uważane przez Niemców za częściowo spolonizowane (Górnoślązacy, Kaszubi, Mazurzy) oraz Polacy niemieckiego pochodzenia (osoby pozostające w związkach małżeńskich z Niemcami).
Kategoria 4 – Rückgedeutschte – osoby pochodzenia niemieckiego, które się spolonizowały i czynnie współpracowały w okresie międzywojennym z władzami polskimi, bądź aktywnie działały w polskich organizacjach społeczno-politycznych (popularnie zwane przez Niemców renegatami) oraz także Polacy, którzy po pomiarach czaszki i innych badaniach uznani zostali za wartościowych rasowo.
Znane są także przypadki zostania Volksdeutschem z powodu kolaboracji z nazistami (np. Henryk Szatkowski czy Mieczysław Kosmowski).
Zaliczeni do I i II grupy otrzymywali automatycznie obywatelstwo Rzeszy, zaliczeni do III grupy otrzymywali to obywatelstwo na 10 lat, zaś wpisani do IV grupy otrzymywali obywatelstwo na zasadzie wyjątku. Odmowa wypełnienia ankiety, na podstawie której urzędnik decydował o przyznaniu kategorii DVL, mogła zakończyć się wysłaniem całej rodziny do obozu koncentracyjnego lub przesiedleńczego”. Koniec cytatu.
4 – W naszej rodzinie, podobnie jak i wśród innych mieszkańców, stosowano wtedy tradycyjne określenie – jako Związek Sowiecki. Zamiennie używano też terminu Rosjanie. Absolutnie jednak to określenie nie miało wtedy charakteru kpiącego, czy lekceważącego uczuć obywateli z tego Państwa. Nazwa bowiem Związek Radziecki, w polskiej przestrzeni publicznej pojawi się dopiero znacznie później, już grubo po 1945 roku.
5 – Ironiczna nazwa określająca Rosjan, jaką po 22 czerwcu 1942 roku powszechnie już wtedy Niemcy wobec tego Narodu stosowali.
6 – wspomnienia rodzinne i wspomnienia doskonale już znane też autorowi z autopsji.
Uprzejmie przypominam, że wszystkie artykułu autora – Janusza Maszczyka – jak do tej pory są publikowane bezinteresownie. Z tego tytułu nie korzystałem więc dotąd nigdy i nie czerpię też nadal żadnych korzyści materialnych, ani też innych jakichkolwiek profitów, poza satysfakcją autorską.
Wszelkie prawa zastrzeżone. Żadna część tej publikacji nie może być reprodukowana, przechowywana w systemach przetwarzania lub odzyskiwania danych, ani przekazywana w jakiejkolwiek postaci elektronicznej, odbitki kserograficznej, nagrania lub jakiejkolwiek innej bez uprzedniej pisemnej zgody autora tego artykułu.
Katowice, styczeń 2018 rok
Janusz Maszczyk