Janusz Maszczyk, czyli człowiek z historią…
Jeden z najbardziej niedocenianych sosnowiczan, człowiek wszechstronnie utalentowany, znany wąskiej grupie osób interesujących się przeszłością Sosnowca. Ma swoją stronę internetową, gdzie publikuje artykuły okraszone ciekawymi, często autorskimi ilustracjami. Z jego pracy korzystali m.in. autorzy monografii Sosnowca. Zdolny plastyk, świetny fotografik, wspaniały gawędziarz. Poznajcie Państwo Janusza Maszczyka, człowieka który z historią naszego miasta jest za pan brat.
-Bardzo długo przygotowywałem się do rozmowy z Panem, jest Pan bowiem postacią tak nietuzinkową i jednocześnie tak nieznaną w szerszym kręgu w Sosnowcu, że nie wiem od czego zacząć. Może najłatwiej będzie chronologicznie… Wiem, że korzenie Pańskiej rodziny w Sosnowcu sięgają XIX wieku. Proszę opowiedzieć w kilku słowach o swoich sosnowieckich przodkach.
-Już na wstępie uprzejmie i lojalnie uprzedzam, że z przyczyn obiektywnych i technicznych, wszelkie informacje na zadawane mi pytania, tym razem przekazuję w ogromnym wprost uproszczeniu, stosując też wielokrotnie skróty myślowe, za co bardzo serdecznie ewentualnych czytelników przepraszam.
Dziadziuś Wawrzyniec Doros pochodził z typowej polskiej chłopskiej rodziny z bliskiej okolicy miasta Pińczowa. Jako młodzieniec pełnił już jednak funkcję bibliotekarza u państwa Wielopolskich w Pińczowie. Z kolei moja babcia Cichońska pochodziła z bogatej rodziny i od samego już urodzenia była mieszczanką z Pińczowa. Jej ojciec jako uczestnik powstania styczniowego, za wysoka łapówkę wręczoną sędziom carskim, tylko więc cudem uniknął zsyłki na Sybir. Obydwoje jednak od samego urodzenia wychowywali się w patriotycznym środowisku.
Dziadziuś i babcia, prawie zaraz po ślubie w XIX wieku opuścili już jednak na zawsze swoje rodzinne strony. Zaraz po przybyciu, gdy jeszcze miasto Sosnowiec nie istniało, osiedlili się w okolicy Katarzyny, gdzie męska głowa rodziny natychmiast podjęła zatrudnienie w nowo powstałej Hucie „Katarzyna”. Natomiast babcia nigdzie nie pracowała, bowiem zajęta była wyłącznie tylko opieką powiększającej się rodziny. Do wybuchu pierwszej wojny światowej rodzina liczyła już siedem osób, w tym pięcioro dzieci. Jednym z nich był właśnie moja mama – Stefania Doros. Gdy zaczęto już stawiać obok Huty „Katarzyna” pierwsze zabudowania osiedlowe, to moi dziadkowie już tam zamieszkali. Wszystkie dzieci, w tym i moja mama, urodzili się już w budynku osiedlowym Huty „Katarzyna” (na zdjęciu widoczne po prawej stronie). Dziadziuś w tym samym mieszkaniu zmarł w 1950 roku. Z kolei będącą już wtedy samotną moją babcię eksmitowano z tego mieszkania i przydzielono jej w tym samym budynku. ale w następnym korytarzu, jedną na poddaszu izbę plus skośne malutkie pomieszczenie, w którym też w wieku 88 lat zmarła.
Dziadziuś od strony ojca Franciszek Maszczyk urodził się w Żarkach. Z zawodu był szewcem. Z kolei moja babcia Marianna urodziła w Białej Podlaskiej. Poznali się na terenie nieistniejącego jeszcze wtedy miasta Sosnowca. Po ślubie osiedlili się już w XIX wieku, ale na Pogoni na tak zwanym „Wygwizdowie”. Budynek przy dawnej uliczce Małej, a dzisiaj przy uliczce Kolibrów stał tam jeszcze kilka lat temu, co utrwaliłem na zdjęciu. W tym to właśnie budynku urodził się w 1897 roku mój ojciec Ludwik Maszczyk i jego trzy siostry oraz braciszek – Zygmunt. Braciszek, Zygmunt zmarł w kilka miesięcy już po porodzie.
Dziadziuś od 5 marca 1897 roku podjął już pracę w charakterze robotnika w „Rurkowni Hulczyńskiego”, babcia z kolei nadal opiekowała się domem i rodziną. Z chwilą tylko wybudowania na Pogoni kościoła pw. Świętego Tomasza, moja babcia została solistką w chóralnym kościele. Gdy mój ojciec, Ludwik miał zaledwie 14 lat to najpierw zmarł jego ojciec, a w zaledwie trzy lata później zmarła też jego mama – Marianna. I tak w wieku zaledwie 17 lat mój ojciec pozostał sam z trzema siostrami.
Ojciec wbrew sugestii niektórych osób z dalszej rodziny Maszczyków i znajomych, nie oddał jednak wtedy rodzeństwa do „Domu Sierot”, tylko roztoczył nad nimi niemalże ojcowską opiekę. Obydwie siostry ojca ukończyły Państwowe Seminarium Nauczycielskie Żeńskie na Pogoni, przy uliczce Brackiej, a później założyły też swoje rodziny. Natomiast trzecia siostra – Marysia – została rozstrzelana przez oddziały SS w zborowej egzekucji we wrześniu 1939 roku.
-Jak na tle rozwijającego się miasta toczyły się losy Pańskich rodziców. Wiem, że związani byli ze znanymi sosnowieckimi instytucjami.
-Mama, Stefania Maszczyk urodzona w 1907 roku (z domu Doros) ukończyła Państwowe Seminarium Nauczycielskie im. Marii Konopnickiej w Sosnowcu przy pogońskiej uliczce Brackiej. Już wtedy jednak posiadała też dyplom z katowickiej szkoły średniej oraz specjalne katechetyczne uprawnienia do nauki w szkołach religii rzymskokatolickiej. Takie uprawnienia i zezwolenie na naukę religii wydawał wtedy biskup z kurii częstochowskiej (dysponuję takim dokumentem). W okresie II Rzeczypospolitej przez wiele lat, podobnie jak wielu też innych z Sosnowca nauczycieli i nauczycielek, była bezrobotną. W końcu jednak zdobyła etat. W okresie II Rzeczypospolitej była więc też nauczycielką w polskich szkołach publicznych i przez pewien okres czasu uczyła też języka polskiego w jednej ze szkół żydowskich. Była więc po 1945 roku jedyną nauczycielką z Sosnowca, która jakimś cudem ocalała i przeżyła okupację niemiecką – jako nauczycielka ze szkoły żydowskiej. Ale to, aż do śmierci mojej mamy, nigdy nikogo w Sosnowcu absolutnie nie interesowało. Absolutnie nigdy i nikogo!
Po 1945 roku natychmiast podjęła pracę zawodową w Szkole Podstawowej nr 9 im. Tadeusza Kościuszki (budynek dawnej Szkoły Aleksandrowskiej). W roku 1952 wszyscy nauczyciele z Sosnowca zatrudnieni w szkolnictwie zostali przez władze oświatowe zobowiązani do ukończenia w Katowicach komunistycznego kursu ideologicznego. Moja mama mimo kilku interwencji osobistych (była wzywana do Biura Kadr do Wydziału Oświaty) i pisemnych (z sosnowieckiego WO i Kuratorium w Katowicach), odmówiła jednak kategorycznie nawet rozpoczęcia uczestnictwa w tym kursie. W wyniku odmowy ukończenia tego szkolenia (dysponuję stosownymi dokumentami; ponoć była jedyną nauczycielką z Sosnowca – tak to publicznie przedstawiono w Dniu Święta Nauczyciela w DK „Górnik” na Pogoni, przy uliczce Żytniej) i odmowy też nauki dzieci w przedpołudniowe niedziele, której właściwym celem było odciągnięcie dzieci od religii, początkowo była inwigilowana, a później została poddana przeróżnym szykanom. W końcu jako jeszcze młodą kobietę zwolniono z pracy „na własną prośbę”. Aby ją zwolnić z pracy, to zaliczono jej wtedy podwójnie prowadzone tajne konspiracyjne nauczania z czasów okupacji niemieckiej (1 rok nauki zaliczono jako 2 lata) i w ten sposób w majestacie prawa przeniesiono ją w stan spoczynku, w formie tak zwanej renty rodzinnej.
W roku 1964 lub 1965 została usunięta z dotychczasowego naszego rodzinnego 3 izbowego mieszkania przy Placu Tadeusza Kościuszki i przyznano jej wtedy zaledwie tylko 1 izbę kuchenną (z piecem kuchennym). W tym jednoizbowym mieszkaniu żyła kolejne 30 lat. Przed śmiercią przez 4 kolejne lata opiekowała się mieszkającą obok starszą siostrą, u której stwierdzono chorobę Alzheimera. Mama zmarła w 1995 roku w wieku 88 lat natomiast jej starsza siostra Genowefa Paliga (z domu Doros), a moja ciocia dwa lata wcześniej.
Ojciec, Ludwik Maszczyk urodził się w 1897 roku na pogońskim „Wygwizdowie”. Jak już wyżej zasygnalizowałem, gdy miał zaledwie 14 lat to najpierw zmarł jego ojciec, a w trzy lata później, gdy miał 17 lat, to zmarła jego mama. W tej niezwykłej tragicznej sytuacji, opiekując się siostrami ukończył pośpiesznie tylko carskie gimnazjum (dysponuję w języku rosyjskim świadectwem szkolnym) i kilka też kursów z zakresu księgowości. A później by jako tako wyżywić rodzinę pozbawioną przecież rodziców, najpierw podjął więc pracę w charakterze urzędnika (dysponuję stosownymi kilkoma oryginalnymi z tamtego okresu czasu dokumentami) w fabryce Fitzner i Gamper (na zdjęciu), a następnie też jak jego ojciec Franciszek, po 1929 roku został urzędnikiem w Biurze Rachuby w „Rurkowni Hulczyńskiego”.
W 1950 lub 1951 roku za obronę malutkiego krzyżyka z Jezusem Chrystusem jaki przez dziesiątki lat wisiał sobie na jednaj ze ścian tego biura (nawet w czasach krwawej okupacji niemieckiej) został dyscyplinarnie przeniesiony do dawnej Huty „Katarzyna”, gdzie w 1954 roku dostał wylewu krwi do mózgu. W dwa tygodnie później zmarł w wieku 57 lat, w szpitalu przy ulicy Konrada na Starym Sosnowcu.
-Proszę opowiedzieć jak wybuch drugiej wojny światowej wpłynął na pracę zawodową Pana rodziców?
-Mama cudownie uniknęła zesłania na tak zwane „roboty do Niemiec”. Wzywano ją kilkakrotnie do pogońskiego Arbeitzmatu, ale zawsze jakimś cudem wychodziła zwycięsko z tego ponurego wtedy budynku (budynek dawnego Państwowego Gimnazjum im. B. Prusa na Pogoni przy ulicy Orlej nr 10). Pamiętam jak wielokrotnie w tych eskapadach jej wtedy towarzyszyłem i jak z rozdygotanym sercem, i w ogromnym nie do opisania stresie, oczekiwałem na nią przy ulicy Orlej, kiedy i z jakimi wiadomościami wreszcie wyjdzie z tego gmaszyska.
Już na wstępie pragnę wyraźnie podkreślić, iż moja mama absolutnie nie nadawała się do żadnej pracy konspiracyjnej. Absolutnie! Za lata bezrobocia w II Rzeczypospolitej nie była więc nawet nic winna naszej kochanej Ojczyźnie. Była jednak nauczycielką i jak to wielokrotnie podkreślała „przedwojenną polską dyplomowaną nauczycielką”, a to coś wtedy moralnie dla nas Polaków oznaczało. W naszym mieszkaniu przy Placu Tadeusza Kościuszki wbrew logice i zdrowemu rozsądkowi, prowadziła więc nielegalne tajne konspiracyjne nauczanie polskich dzieci. Uczyła ich po prostu merytorycznych polskich przedmiotów oraz głębokiej miłości do Ojczyzny. Jako ciekawostkę pozwalam sobie podać, że jedną z uczennic była wtedy córka znanego doskonale w Sosnowcu jeszcze przedwojennego działacza i komunisty z KPP. Ta dziewczynka po 1945 roku ukończył medycynę i została w Sosnowcu lekarką.
Zagadnienie tajnego konspiracyjnego nauczania polskich dzieci w Sosnowcu, a szczególnie po 1945 roku urzędowe jego zatwierdzanie, jest jednak tak rozwodnione, że chyba warto wreszcie uczciwie ten problem kiedyś jednak merytorycznie opisać.
W tym czasie mój ojciec jako długoletni pracownik w tym zawodzie, znający do tego jeszcze wprost doskonale w mowie i piśmie dwa języki: niemiecki (w tym gotyk) i rosyjski oraz trochę słabiej francuski, dalej jako urzędnik pracował w „Rurkowni Hulczyńskiego”. Praca nie była wtedy ani łatwa ani też bezpieczna, gdyż obok na tym samym piętrze mieściło się wtedy Gestapo. Prawdopodobnie dopisywało mu jednak wtedy nieprawdopodobne szczęście i zapewne też nadzwyczajne zbiegi okoliczności, które w pewnych skrótach opisałem w artykule:- „Kocimi łbami uliczką Nowopogońską”. Artykuł już jednak skasowałem z mojej strony internetowej.
-Ma Pan fenomenalną pamięć do szczegółów. Jakie są pierwsze obrazy z dzieciństwa jakie Pan zapamiętał?
-Pozwoli Szanowny Pan, że najpierw przekażę zaledwie tylko kilka słów tytułem wstępu. To nie Polska napadła na swego sąsiada, ale w zdradzieckiej formie III Rzesza Niemiecka wspólnie ze Związkiem Radzieckim. Najeźdźcy już wkrótce rozpętali takie piekło wojny i okrutnych morderstw, że nawet trudno to w kilku zdaniach opisać. O skali makabrycznych unicestwień polskich obywateli może świadczyć fakt, że w okresie od 1939 do 1945 roku zamordowano ich w przeróżnych okolicznościach, aż około 6 milionów osób.
Powracając jednak do zadanego pytania. Wybuch II wojny światowej zaskoczył nas na Pazurku koło Rabsztyna. Już to kiedyś to w jednym z artykułów opisałem. Tam bowiem wtedy przebywała moja mama, ja i mój brat na tak zwanym letnisku. Pamiętam jak we wrześniu 1939 roku nisko ponad ziemią przemieszczał się lotem koszącym aeroplan niemiecki. Tak wtedy popularnie określano samoloty. Jednak do mnie i do mojego brata wtedy pilot niemiecki nie strzelał, mimo, iż dosłownie kilkanaście metrów przeleciał ponad łąką. Ogarnięty przerażeniem, warkotem tego samolotu wpadłem wtedy do mieszkania z krzykiem – aeroplan, aeroplan. Ten fakt znacznie później w trakcie jednej z rozmów wspomnieniowych potwierdziła moja mama.
-Pańskie wspomnienia z okupacji są bolesne i bardzo obrazowe. Do dziś budzą u Pana ogromne emocje. Te wspomnienia trzeba jednak przekazywać i utrwalać dla przyszłych pokoleń. Co najbardziej utkwiło Panu w pamięci z okresu wojny?
-Mieszkaliśmy nadal przy Placu Tadeusza Kościuszki (na zdjęciu), w tym samym dosłownie mieszkaniu co w okresie II Rzeczypospolitej. Byliśmy jednak już wtedy tylko nieliczną polską rodziną, bowiem oprócz Niemców nagle pojawili się na tym kiedyś polskim urzędniczym osiedlu też Volksdeutsche i Reisdeutsche. Co ciekawe i zastanawiające…? Niektórzy z nich nawet nie potrafili się posługiwać mową niemiecką. Byli wśród nich i tacy co mieszkali już na tym osiedlu w okresie II Rzeczypospolitej. Jeden z nich jak wspomina mój brat, był nawet w okresie II Rzeczypospolitej polskim harcerzem i często go widywał w mundurku harcerskim, a po 1939 roku z kolei już tylko obnosił się w mundurku Hitlerjugend. Inny ponoć Polak, po 1939 roku paradował wraz w otoczeniu rodziny, w galowym niemieckim mundurze Luftwaffe, z zawieszonym do pasa dumnie kordzikiem. W latach 50. XX wieku, gdy ja na skutek braku pieniędzy nie mogłem na nowo podjąć przerwanych studiów w Krakowie, to on był już wysokopłatnym sztygarem w jednej z kopalń węgla kamiennego.
Na naszym osiedlu już od września 1939 roku trwały aresztowania polskich mieszkańców. Widziałem wtedy trzykrotnie charakterystyczny samochód jak parkował obok naszego budynku, a Gestapo ponoć wtedy przeszukiwało tam mieszkania.
Czasy okupacji niemieckiej to wieczny potworny wprost nie do zniesienia głód i ciągły, ciągły wprost nie do opanowania strach. Strach był tak niepojęty, że niekiedy bywał nie do ogarnięcia dziecięcymi zmysłami. Bałem się więc prawie wszystkiego, nawet alarmów przeciwlotniczych. Z chwilą zmroku obowiązywało wtedy pod karą więzienia, zaciemnianie wszystkich okien.Za nieprawidłowo zaciągniętą przeze mnie roletę okienną, moi rodzice tylko cudem uniknęli surowej kary. Jak już wyżej wspomniałem ciągle więc bałem się wszystkiego, by nasza rodzina nie została tylko zaaresztowana i zesłana do obozu koncentracyjnego. Tym bardziej, że mama przez prawie całą okupację niemiecką prowadziła zakazane tajne konspiracyjne nauczanie polskich dzieci i to jeszcze w środowisku, gdzie na tym samym piętrze, obok naszych drzwi kuchennych, nawet jeden z sąsiadów podpisał listę narodową niemiecką. Do dzisiaj nie mogę więc absolutnie pojąć jakim cudem konfidenci i Gestapo nas wówczas nie rozpracowali…? To jest dla mnie tak zagadkowe, że wielokrotnie się nad tym zastanawiam. Tym bardziej, że tego tajnego konspiracyjnego nauczania, mimo stosowania przez mamę pewnych form ostrożności, absolutnie nie dało się praktycznie ukryć przed wiecznie czujnymi oczami stróża podwórkowego i ciekawskimi sąsiadami.
Odnośnie głodu. Pamiętam jak kromkę chleba posypywano mi cukrem i polewano wodą by się do kromki cukier przykleił. Równocześnie miałem zakodowane polecenie, że na podwórku w trakcie zabawy kromkę chleba trzeba tak odwrócić, by głodne dzieci nie widziały, czym jest posmarowany ten smakołyk. Przecież pierwszą bułką, taką jaką obecnie można kupić w każdym kiosku, czy sklepie, ja dopiero dostałem od mamy po 1945 roku. Później zabrakło nawet cukru, więc karmiono nas sacharyną…
Ogromnie mną wstrząsnęła też, do granic ludzkiej wrażliwości, publiczna egzekucja jaką Niemcy w 1944 roku dokonali na pogońskim Placu Ruska. Byłem jej naocznym jako jeszcze dziecko zapędzonym przez esesmanów świadkiem. Pamiętam to do dzisiaj jak pędzili nas jak bydło esesmani wśród przekleństw – Polnische Banditen – w stronę targu wybrukowaną „kocimi łbami” uliczką Floriańską. A później ta okrutna egzekucja…!
Podobnie nasza rodzina z zatrwożeniem przeżywała każdy dzień gdy przed naszymi oknami pędzono w kolumnach marszowych Żydów do sosnowieckich „szopów” oraz jak w tracie tych marszów okładano ich jeszcze drewnianymi kijami, gdzie tylko popadło. A później w drodze powrotnej do Getta na Środulę, krwawe i nieludzkie egzekucje jakie na Nich dokonywano na mostku drewnianym zawieszonym ponad rzeką Czarną Przemszą koło dawnego Kasyna przy Placu Tadeusza Kościuszki. Byłem wtedy jeszcze dzieckiem ale zapędzonym tam przez Niemców, by być świadkiem tych sadystycznych czynności. Pamiętam do dzisiaj jak trupy Żydów rozrywanych długim kijem z żelaznym hakiem wydobywano z nurtów mojej rzeki Czarnej Przemszy.
Mieszkaliśmy obok trasy Kolejowej Warszawsko – Wiedeńskiej (widoczna na zdjęciu, z tyłu Plac Tadeusza Kościuszki). Bawiąc się więc na łąkach przy tym torowisku widziałem wielokrotnie wagonowe transporty uwięzionych ludzi, nieznanej mi jednak narodowości. Akurat przed Placem Tadeusza Kościuszki pociągi pędzące z kierunku od Będzina w stronę Sosnowca, nie wiem dlaczego ale zatrzymywano na wiele minut przed opuszczonymi semaforami. Wtedy spoza zakratowanych okienek dochodziły do mych uszów pełne rozpaczy krzyki i płacze, kobiet, dzieci i mężczyzn. Pamiętam jak jacyś ludzie opuszczali na sznurkach pojemniki z prośbą o wodę i wyrzucali też jakieś karteczki, a niemieccy żołnierze w drewnianych „budkach” na szczytach towarowych wagonów, czujnie patrzyli by tylko nikt z Polaków nawet na krok nie zbliżył się wtedy do tych pełnych płaczu i rozpaczy wagonów. A, gdy ten pociąg pełen rozpaczy i ludzkiej krzywdy już wreszcie odjechał, to nagle jak spod ziemi pojawiał się po cywilnemu odziany mężczyzna, prawdopodobnie kolejarz i zbierał co do jednej wyrzucone przez tych biedaków karteczki…
Bardzo przepraszam, ale okazuje się, że tej potwornej okupacji niemieckiej nie jestem jednak w stanie w skrócie, merytorycznie opisać.
-Proszę opowiedzieć jak przebiegała Pańska edukacja szkolna.
-Mimo woli klasę pierwszą ukończyłem na tajnym konspiracyjnym nauczaniu, gdyż nauczycielką w naszym mieszkaniu była moja mama. W świadectwie szkolnym, jakie posiadam, podają jednak zakłamany okres mojej nauki. Bowiem ja trafiłem zaraz do drugiej klasy Szkoły Podstawowej nr 9 im. Tadeusza Kościuszki. Później do liceum Ogólnokształcącego im. St. Staszica w Sosnowcu. Następnie do Wyższej Szkoły Wychowania Fizycznego w Krakowie. Później przerwa i ciężka praca fizyczna w podziemiach kopalni przez 4 lata. Dopiero później ukończyłem Wydział Prawa i Administracji na Uniwersytecie Śląskim.
-Chyba równocześnie ze szkołą przyszło zainteresowanie sportem. Był Pan wszechstronnie uzdolniony sportowo. Był czas, że jednocześnie był Pan najlepszym koszykarzem i najlepszym piłkarzem ręcznym w Sosnowcu. Proszę o tym opowiedzieć.
-Bardzo przepraszam, ale nie jestem tego w stanie w zaledwie kilkunastu zdaniach od tak tylko coś ciekawego i merytorycznego przekazać. Aktualnie piszę i publikuję na ten temat moje wspomnienia. Obecnie kończę wspomnienia o piłce ręcznej. Następne będą o pierwszo i drugoligowej koszykówce (dysponuję bardzo ciekawymi zdjęciami, informacjami prasowymi oraz szeregiem jeszcze innych prasowych akcesoriów koszykarskich). Później wspomnę też o lekkoatletach i siatkarzach z KS “Włókniarz”. Jednak publikacja tych kolejnych artykułów spowoduje to, że zmuszony będę z mojej strony internetowej usunąć już opublikowane artykuły. Dokonuje tego na skutek ograniczenia bezpłatnego pikselowego przekazu jaki mi przysługuje na mojej stronie internetowej.
Wielka więc szkoda, że w moim kochanym Sosnowcu brakuje profesjonalnego pod każdym calem internetowego portalu. W całym tego słowa znaczeniu, by można było tam tylko przekazać swe wspomnienia, gdzie już korektor zupełnie sam, dokona odpowiednich dalszych czynności. Przecież takim portalem internetowym powinien być zainteresowany nawet sam samorząd sosnowiecki. Chętnych do przekazywania wspomnień o Sosnowcu i Zagłębiu Dąbrowskim, z tego co do mnie dociera jest bowiem przecież wielu. Może więc w końcu jednak się jeszcze doczekam takiego internetowego portalu, gdzie będę mógł publikować wszystkie mojego artykuły, w tym i te uzupełnione w międzyczasie o nowe fakty i arcyciekawe pocztówki czy zdjęcia.
A teraz do rzeczy. Już jako uczeń „Staszica” wspólnie z kolegami wywalczyliśmy prawo do walki turniejowej o awans do wojewódzkiej stalinogrodzkiej A-klasy (obecne województwo katowickie, pozbawione tylko opolskiego). Naszymi przeciwnikami były zarówno SKS–y szkolne jak i wyczynowe koszykarskie zespoły z Zagłębia Dąbrowskiego. Jednak pan profesor z wychowania fizycznego ze „Staszica” w kolejnych publikacjach wspomnieniowych dziwnie ale o tym fakcie zupełnie zapomniał. Już te koszykarskie sukcesy kiedyś opisałem w jednym z moich artykułów. Ten artykuł niestety ale już został jednak skasowany.
Gdy jeszcze mieszkałem w Sosnowcu do września 1963 roku, to w KS „Włókniarz” oprócz ćwiczeń lekkoatletycznych i siatkówki (głównie ćwiczenia siłowe i skocznościowe oraz rzutowe) jako dyscypliny wybitnie jednak wspomagające, to uprawiałem też równocześnie w tym samym czasookresie, ale już wyczynowo dwie zupełnie odmienne od siebie dyscypliny sportowe. Była to wyczynowa koszykówka i piłka ręczna. W tym samym więc czasookresie byłem więc zarówno wyczynowym koszykarzem w drugoligowym zespole AZS Częstochowa, później „A-klasowym” KS „Włókniarz”, a jeszcze później w „A-klasowym” GKS „Zagłębie”, jak i piłkarzem ręcznym w KS „Włókniarz”.
Później z klepiskowej hali, dawnej ujeżdżalni koni, jako dosłownie pierwszy w historii nie tylko Sosnowca ale i Zagłębia Dąbrowskiego trafiłem do pierwszoligowego zespołu „Sparta” w Nowej Hucie, a następnie do drugoligowej koszykarskiej drużyny AZS Częstochowa.
-Gdyby ktoś dziś grał na wysokim poziomie w dwóch tak różnych dyscyplinach zespołowych byłby wielką gwiazdą prasy i telewizji. Czy ówczesna prasa pisała o Pańskich wyczynach sportowych?
-W pierwszych latach telewizja była jeszcze w powijakach. Aparaty telewizyjne u moich znajomych to ukrywano nawet w szafach, by zazdrośni sąsiedzi nie przychodzili w „odwiedziny”. Zresztą Sosnowiec w tamtych czasach żył wyłącznie tylko piłką nożną, nawet hokej na lodzie był na marginesie informacyjnym.
Odnośnie koszykówki i piłki ręcznej. W prasie zaś głównie skupiano się wtedy tylko na wynikach jakie uzyskiwały kluby sportowe i niekiedy podawano też w informacjach prasowych ilość zdobytych punktów przez poszczególnych zawodników. Korespondenci prasowi chyba wtedy nie mieli jednak absolutnie żadnego pojęcia, jakimi umiejętnościami musi się wykazać zawodnik, który równocześnie w tym samym okresie czasu trenuje i gra w koszykówkę i w piłkę ręczną. Początkowo na naszych spotkaniach z piłki ręcznej pojawiali się redaktorzy z Wiadomości Zagłębia a nawet nieznany mi fotoreporter, stąd nawet mam zakupione zdjęcia od tego fotoreportera.
Natomiast meczami koszykówki spośród dziennikarzy raczej się wtedy jednak nikt specjalnie nie interesował. Przypominam sobie, że gdzieś w początkowych latach 50. XX wieku to na turnieju koszykówki w Niwce pojawił się nagle pan Jan Ciszewski. Coś nawet wtedy do Polskiego Radia nagrywał, czy tylko symulował takie nagranie.
Reasumując. W pewnym okresie czasu redaktorzy gazetowi w każdym klubie mieli tak zwanego „informatora – redaktora”, bardziej lub mniej zorientowanego w tematyce, co do konkretnej dyscypliny sportowej. Niektórzy z tych „informatorów – redaktorów” nawet nie bywali na meczach, a mimo to na podstawie tylko protokołów pomeczowych i zaciągniętych informacji różnymi kanałami, przekazywali do zawodowych prasowych dziennikarzy tak zwane „sprawozdania”. Skupiano się raczej na przekazywaniu wyników rozegranych meczów i kto z zawodników ile zdobył punktów. Niekiedy nie wiem jednak na jakiej podstawie ale wyrażali też opnie o jakości gry poszczególnych zawodników. Wiele faktów z dziedziny dziwnych sytuacji jakie miały wtedy miejsce przy stolikach sędziowskich, jednak wtedy nawet nie ujrzało światła dziennego, tylko je utajniano. I tak do dzisiaj nie wiadomo dlaczego w 1962 lub w 1963 roku (autor nie posiada protokołu pomeczowego) KS „Włókniarz” zremisował w Katowicach z ”B AZS Katowice”, z klubem który na boisku nie wystawił tych zawodników, którym zawsze dawał solidne lanie, tylko wystawił całą pierwszoligową drużynę piłkarzy ręcznych. Tym samym KS „Włókniarz” nie zakwalifikował się wtedy do trzeciej ligi i rozpadł się na drobne kawałeczki. Ale to już opiszę z większymi szczegółami w kolejnych moich artykułach, które zostaną opublikowane na mojej stronie internetowej.
Obecnie, podobnie jak wiele, wiele lat wstecz, nie słyszałem by ktoś w tym samym czasookresie równocześnie trenował i grał też wyczynowo w tak diametralnie różnych pod każdym niemal calem dyscyplinach zespołowych jakimi są niewątpliwe piłka ręczna i koszykówka.
-Czy w tamtych latach sportowcy mogli liczyć na wsparcie finansowe ze strony klubów, czy grali wyłącznie amatorsko?
-W tych klubach, w których ja grałem, nawet w pierwszoligowych i drugoligowych, absolutnie nikt nigdy nie mógł liczyć na żadne wsparcie finansowe. Absolutnie nigdy! To była po prostu amatorska wyczynowa koszykówka i piłka ręczna. I tyle! Już to kiedyś opisałem w jednym z moich artykułów: – „GDZIE SPORTOWCY Z TAMTYCH LAT”.
Jednak już wtedy, ale głównie w piłce nożnej zawodnicy mogli już liczyć na wsparcie w postaci fikcyjnego zatrudnienia w kopalniach węgla kamiennego. Później ten proceder obejmował coraz to nowe dyscypliny sportowe. W miarę upływu lat w końcu już przybrał charakter pewnej choroby zwyczajowej, gdyż nie przestrzegano już wtedy nawet elementarnych zasad i przepisów prawa pracy, które były nawet sprzeczne z ówczesną konstytucją.
Korzystając z okazji pragnę jeszcze coś przekazać. Jako koszykarz i piłkarz ręczny. Po przerwaniu studiów, zmuszony byłem podjąć pracę fizyczną w podziemiach Kopalni „Milowice”. Jednak mecze koszykówki, gdy jeszcze grałem w drugoligowym zespole AZS Częstochowa, to odbywały się zarówno w soboty (po południu) jak i w niedziele (przed południem). Soboty w tamtych latach nie były jednak dniami wolnymi od pracy, tak jak to jest obecnie. Pan inż. Tadeusz Markiewicz, mój kopalniany kierownik, był jednak tak dobrym i życzliwym człowiekiem, że zezwolił mi w trakcie mistrzowskich sezonowych rozgrywek na pracę w każdy piątek od samego rana aż do godziny 22, czyli jednym ciągiem wykonywałem wtedy aż dwie dniówki. Taką fizyczną pracą – bez jakichkolwiek ulg – byłem więc w końcu jednak przemęczony. Tym bardziej, gdyż zanim z Milowic dotarłem do miejsca mojego zamieszkania, do Placu Tadeusza Kościuszki, to niekiedy witałem już kolejny dzień – sobotę. Później tylko króciutka drzemka, a z samego już ranka około godziny 5 wyjazd z dworca głównego w Sosnowcu do Częstochowy. A tam mecze odbywały się już na miejscu, lub trzeba było się udać jeszcze dalej, np. do Kielc, czy Przemyśla.
Te kopalniane wydarzenia, z wątkiem poznanego tam żołnierza z 27 Wołyńskiej Dywizji Piechoty Armii Krajowej już kiedyś opisałem w artykule: – „SZCZĘŚĆ BOŻE ZAGŁĘBIAKU”. Niestety ale ten artykuł już został skasowany z mojej strony internetowej.
-Proszę opowiedzieć o Pańskiej pracy trenerskiej?
-W latach 1965-68 przez króciutki okres czasu byłem trenerem żeńskiej drużyny piłkarek ręcznych w KS “Włókniarz” w Sosnowcu.
Później jednocześnie byłem trenerem i zawodnikiem męskiej drużyny piłki ręcznej KS “Górnik” Sosnowiec Klimontów. Grając i równocześnie wykonując też funkcje trenera, KS „Górnik” ku zaskoczeniu kierownictwa klubowego po roku mojej pracy już awansował do A-klasy. Treningi odbywały się w tym kilkuletnim okresie czasu bez przerwy, trzy razy w tygodniu (podobnie było w KS „Włókniarz”), z wyjątkiem tylko krótkiego urlopu jaki mi każdego roku przysługiwał. Czyli w tym czasookresie w ciągu każdego tygodnia zajęte miałem co najmniej trzy dni od godziny 7 do 15 (praca zawodowa), później podróż do Klimontowa (tramwaj + autobus) i ponownie od godz. 17,30 do 19,30 trening piłki ręcznej. Następnie powrót, najpierw z Klimontowa do Dańdówki tramwajem, a z Dańdówki do Katowic już bezpośrednio autobusem. W rezultacie wliczając w to jeszcze oczekiwanie na konkretny tramwaj i autobus, to do mojego miejsca zamieszkania w katowickiej Superjednostce docierałem dopiero około godziny 21. Do tego jeszcze należy zaliczyć towarzyskie mecze oraz regularne już mistrzowskie spotkania jakie się odbywały wiosną i jesienią w niedziele. W tej sytuacji, w moim mieszkaniu byłem więc raczej tylko gościem.W pewnej chwili więc moja żona i rodzina stwierdzili, że to już nie jest przyjemność sportowa, ale prawie, że darmowa harówa od rana do samego prawie wieczoru.
W latach 1969-87 byłem trenerem młodziczek i juniorek KS Słowian” Katowice. W tym samym przedziale czasu przez kilka lat byłem też trenerem i zawodnikiem męskiej piłki ręcznej w KS “Słowian” w Katowicach.
W latach 1986-92 wraz z synem trenowaliśmy juniorów młodszych i juniorki młodsze SKS Szkoły Podstawowej nr 31 w Katowicach. W tym okresie moi zawodnicy zdobyli wicemistrzostwo Śląskiego Okręgu Piłki Ręcznej, pokonując wiele klubów sportowych, a nawet specjalizującą się w dziedzinie piłki ręcznej Szkołę Sportową z Sosnowca – Zagórza; natomiast juniorki młodsze ze Szkoły Podstawowej nr 31 w Katowicach zdobyły kilka razy mistrzostwo i wicemistrzostwo Katowic.
W latach 1991-2002 wraz z synem Adamem (wówczas jeszcze mgr wf – AWF Katowice z dwoma dyplomami: nauczycielskim i trenera lekkiej atletyki II klasy) trenowaliśmy męską sekcję piłki ręcznej w KS “Rozwój” w Katowicach.
-Ma Pan ogromną kolekcję obrazów własnego autorstwa. Czy od zawsze lubił Pan rysować?
-Rysował raczej brat i to bardzo ładnie. Podobno jak to często wspominała moja mama, to również bardzo ładnie rysował też mój ojciec.
Jestem samoukiem. To był oczywiście błąd, gdyż wszystko musiałem odkrywać sam, nawet to o czym malarze po akademii sztuk pięknych, czy technikach malarskich, wiedzieli już od dawna. Moje malarstwo zaczęło się od rysunków – ołówkiem 4B. Może to brzmi dziwnie ale ja wtedy nawet nie wiedziałem, że są jeszcze bardziej miększe ołówki od 4B. Później malowałem też farbkami szkolnymi akwarelowymi, ale na normalnych kartonach, gdyż absolutnie nawet nie wiedziałem, że do tego typu malarstwa są stosowane specjalne papiery. Inna sprawa, czy takie jednak wtedy były dostępne w Sosnowcu…? Pamiętam, że w latach 60.- 80. XX w. farby w Katowicach można było tylko nabyć w jednym sklepie. Ten sklep położony był w rogowym budynku przy samym rondzie Mikołowskim, po przeciwnej stronie dzisiejszych zabudowań AWF. Jednak farby zagraniczne w tym sklepie można było nabyć, wyłącznie tylko po okazaniu legitymacji z Akademii Sztuk Pięknych.
Zresztą w Polsce panuje do czasów współczesnych taki dziwny pogląd, że artystą malarzem zostaje się wyłącznie tylko po ukończeniu ASP, obojętnie od uzdolnień jakie student w tej materii osiągnął. Podobnie jak istnieje też podział na fotografa i fotografika, niezależnie od tego jakie jest końcowe dzieło, jednego i drugiego. Fotografik to jednak już brzmi dumnie i wzniośle…
Najpierw kopiowałem wielkie bitwy naszej husarii, czy nawet obraz Jana Matejki –Wernyhora – i wiele, wiele też innych dzieł znanych malarzy. Wszystkie notatki, gdy studiowałem w WSWF w Krakowie, to już pośpiesznie ozdabiałem kolorowymi wizerunkami. W akademiku krakowskim WSWF na Grzegórzkach zarówno w moim pokoju (wspólnym z kolegami) jak i na korytarzach oraz w salach wykładowych, wszędzie widoczne były moje przeróżne malunki – farbą akwarelową, gdyż innej wtedy nie znałem. Oczywiście ozdoby te wykonywałem zawsze za zgodą pana kierownika z akademika (imię i nazwisko?) i przy ogromnym Jego wsparciu. Rysowałem i malowałem więc już od dawna.
-Wiem, że Pańskie obrazy swego czasu zostały podarowane papieżowi Janowi Pawłowi II. Chyba nawet wypytywał o Pana. Proszę opowiedzieć tę historię.
-To jest niezmiernie długa historia, którą już kiedyś opisałem i opublikowałem w jednym z artykułów. Bardzo przepraszam, ale może będzie lepiej, gdy po ukazaniu się tego wywiadu rzeki, ten artykuł jeszcze raz na mojej stronie internetowej opublikuje. Oczywiście, że zanim go opublikuję, to na moim Facebooku umieszczę stosowną czytelną informację.
-Czy zainteresowanie fotografią było uzupełnieniem pasji malarskiej, czy niezależnym hobby?
-Fotografia od zawsze była i jest dalszym ciągiem mojej malarskiej pasji.Tym bardzie, że zawsze parałem się malarstwem realistycznym.
-Dla wielu sosnowiczan interesujących się historią najważniejszą Pańską działalnością są artykuły o przeszłości naszego miasta. W jakim wieku zaczął Pan pisać artykuły?
-Artykuły pisałem już co najmniej od kilkunastu lat, jednak większość z nich zagościła w mojej szufladzie. Niektóre o ile dożyję to opublikuję jeszcze ponownie.
-Pańskie artykuły są tak szczegółowe, że zawstydza Pan wielu dziennikarzy i historyków. Wynika z tego, że o naszym mieście można pisać i ciekawie i rzeczowo.
-Możliwe, że wynika to z następującej przyczyny. Zdecydowana większość z nich to osoby, które przybyły do Sosnowca, gdy obok tego miasta dopiero co powstawała w latach 70. XX wieku Huta „Katowice”, więc mimo woli nie znają z autopsji jak ono zanim tu przybyli – przed masowymi wyburzeniami – kiedyś wyglądało. Wśród współcześnie piszących o przeszłości są też młodzi ludzie, którzy wyłącznie mimo woli mogą tylko korzystać, z tak zwanych źródeł, a nie ze źródeł i jednocześnie te informacje jeszcze korygować autopsją. Wiele źródeł nosi jednak przekłamania, niedopowiedzenia, mity, czy nawet legendy, i oni to w swych pracach mimo woli powielają. Zabudowa bowiem Sosnowca nie wiem jakim cudem, ale w ogromnym zakresie, zupełnie się prawie nie zmieniała od czasów II Rzeczypospolitej aż do lat nawet 50. XX wieku. Oczywiście, że stawiano w tej przestrzeni czasowej nowe obiekty ale dziwnym cudem nie burzono na skalę masową starych zaułków i budowli, czy całych dzielnic – jak wyburzono doszczętnie Środulę. Przepraszam za skróty myślowe. Ale człowiek nawet nie wiem jak uzdolniony, który jednak nigdy nie widział tego miasta w tamtych latach na własne oczy, przynajmniej od czasów drugiej okupacji niemieckiej (lata 1939-45), to mimo woli musi korzystać z napisanych już wcześniej przekazów, których nie jest w stanie sam od tak sobie skorygować.
Jest jeszcze jedna kategoria osób, to ludzie urodzeni już i mieszkający na stałe poza Sosnowcem, którzy w publikacjach wspominają na przykład lata 40. czy 50. XX wieku. Czerpiąc jednak wiedzę nawet nie wiem od kogo. Niektórzy z nich zatrudnieni w pewnych instytucjach Sosnowca pragną po prostu za wszelką cenę zaistnieć. Więc piszą… Tak to zjawisko przynajmniej odczytuję co nie oznacza, że mogę się w wielu pojęciach jednak mylić.
-Od ponad 50 lat mieszka Pan w Katowicach, często jednak odwiedza Sosnowiec. Każdą taką sentymentalną podróż odbywa Pan z aparatem fotograficznym, często zabiera Pan też małżonkę. Czy ona podziela Pańską pasję?
-W latach 60. XX wieku bardzo trudno było zdobyć mieszkanie w Sosnowcu, przynajmniej takiemu jak ja – mieszkańcowi z Katowic. Uważano mnie bowiem zawsze jako obcego. Miałem więc nawet trudności z zatrudnieniem. Ale to już dłuższa i nie sentymentalna opowieść. W każdym razie zamieszkałem więc z moją żoną u jej rodziców. Teść chorobliwy wprost podróżnik, odkrywał coraz to nowe uroki naszej Ojczyzny. Byłem więc zafascynowany tymi nowymi odkryciami. Stąd tak dużo mam zdjęć prawie z całej Polski. Później z plecakiem i malutkim namiotem odbywaliśmy podróże zagraniczne. Z tych zagranicznych podróży mam też wiele zdjęć.
Zanim się więc zorientowałem, to nawet nie wiem kiedy, ale prawie już cały Sosnowiec tak przeorano, że prawie już nic nie pozostało z tamtych moich dziecięcych i młodzieńczych lat. Wtedy dopiero z żoną ruszyliśmy z aparatem do Sosnowca odkrywać jego przeszłość. Byłem wtedy tym zjawiskiem zaskoczony, jak wiele przez tak króciutki okres czasu wyburzono nie tylko zabytkowych budynków, ale nawet całych ciągów ulicznych. Pewnego dnia chciałem pokazać mojej żonie moją rodzimą Środulę, doskonale mi przecież znaną zanim jeszcze powstało tam Getto. Po 1945 roku bywałem tam u mojej cioci i wujka jeszcze setki razy. Proszę sobie tylko wyobrazić jakie było moje zdumienie i zaskoczenie, gdyż poza ceglastą przedwojenną szkołą, gdzie uczyła też moja mama, to po Środuli nie pozostał prawie żaden nawet ślad. Podobnie jak nie wiem nawet kiedy zniknęła z firmamentu przestrzeni sosnowieckiej położona obok mojego miejsca urodzenia zabytkowa dzielnica – Nowy Sielec.
Wszystkie podróże z aparatem do Sosnowca odbywaliśmy i odbywamy nadal wspólnie, czyli ja i moja żona. Docieraliśmy tam autobusem lub tramwajem. Moja żona, Górnoślązaczka z urodzenia (jej wujek Kleofas Kiszka z Chorzowa był powstańcem śląskim; został zweryfikowany i widnieje w internetowym spisie powstańców śląskich), w wielu przypadkach wie więc o Sosnowcu więcej niż obecni jego mieszkańcy. Po prostu ona tym zagadnieniem się zawsze bardzo interesowała.
-Poznał Pan w życiu wiele ciekawych postaci związanych z Sosnowcem: sportowców, artystów, patriotów. Jak Pan myśli dlaczego tak wielu z nich jest dziś zupełnie nieznanych w Sosnowcu?
-Wiele razy się nad tym zastanawiałem, ale nie potrafię na tak postawione pytanie jednak jednoznacznie i merytorycznie odpowiedzieć. Może więc opiszą w skrócie dwie postacie ze świata sportu, gdyż akurat opracowuję na ten temat artykuł. Otóż! Ukazała się w ostatnim czasie monografia o Sosnowcu. Ktoś w niej wspomina o KS „Włókniarz” i pomija całkowitym milczeniem takie postacie jak: Waldemara Gawrona, czy Tadeusza Toborka. Ten pierwszy Waldek – mój klubowy kolega – był przecież mistrzem Polski w skoku w dal w 1962 roku i wicemistrzem w 1964 roku (oficjalny rekord życiowy – 7,75 cm). Widziałem jednak jak na treningach w tamtych powojennych latach skakał ponad 8 metrów. Z kolei Tadzia Toborka to prawie na siłę przyprowadziłem z Adamem Zajasiem z Technikum Hutniczego z uliczki Rybnej (Adaś w tym czasie był uczniem tego technikum i koszykarzem w KS „Włókniarz”) do KS Włókniarz. Tadziu miał zasilić naszą koszykarską drużynę. Jeden czy dwa razy nawet pojawił się na treningach w hali sportowej na Placu Schoena. Jednak tak zauroczył się lekką atletykę, że został w końcu reprezentantem Polski w trójskoku.
Odnośnie artystów. Jedynym artystą, o którym się w Sosnowcu wspomina z uwielbieniem i jednocześnie też dorabia się co jakiś czas niepotwierdzone jednak w żadnych źródłach fakty, jest przecież Jan Kiepura. Jan Kiepura i liceum „Staszica” to jedyne ikony Sosnowca. Inni się absolutnie w tym mieście nie liczą, podobnie jak inne też szkoły. To jest opinia nie tylko moja, ale też wielu ludzi nie tylko z Sosnowca.
Odnośnie patriotów. Przecież przed dworcem głównym zamiast pięknej i wymownej patriotycznej ikony w formie monumentalnego pomnika- POWSTAŃCÓW STYCZNIOWYCH, czy nawet przywrócenia zniszczonego przez okupanta niemieckiego Grobu Nieznanego Żołnierza, to tylko zawisła lakoniczna tablica, gdzie nawet pułkownika Apolinarego Kurowskiego, herbu Nałęcz, pozbawiono tytułu wojskowego.
-W swoich artykułach próbuje Pan opisywać historię, często prostując ją, jak choćby w sprawie dawnej Szkoły Realnej, czy Szkoły Aleksandrowskiej. Dlaczego pisanie o historii jest tak trudnym i odpowiedzialnym zajęciem?
-Musimy bowiem pamiętać, że dosłownie każdy człowiek nie rodzi się zaraz Polakiem. Bowiem Polakiem w miarę dorastania dopiero się zostaje, lub nie zostaje się nigdy. Natomiast patriotyzm, czy lojalizm do Ojczyzny, to już pojęcia tak subtelne, że wielu ma trudności, by te nazwy prawidłowo określić i zgodnie z ich wykładnią za swego życia postępować.
Każde wspomnienia historyczne powinny dociekać prawdy obiektywnej. Obojętnie kto jest autorem tych wspomnień. Ale prawda obiektywna, niestety ale niekiedy też boli. Może więc zaszkodzić piszącemu człowiekowi. Może więc stąd bierze się to zjawisko, że zdecydowana większość dociekanie prawdy historycznej traktuje nie jako merytoryczny przekaz, ale tylko jako politykę. Przecież wielokrotnie to słyszałem: – „ proszę mnie nie pytać o tematy związane z historią miasta Sosnowca, bo ja się polityką absolutnie nie interesuję”. A przecież dociekanie prawdy historycznej w wielu zresztą zagadnieniach nic nie ma wspólnego z polityką. Gdzie natomiast przebywają zawodowi politycy i jak się nawet publicznie zachowują, to przecież każdy przytomny człowiek to chyba bez problemu dostrzega.
Jednocześnie ludzie z zasady bardzo mało czasu poświęcają na czytanie książek historycznych, czy publikacji internetowych, wolą natomiast tak zwane lekkie opowieści. Jest też pewien procent, nawet pokaźny, który zaspakaja swe ambicje intelektualne wyłącznie tylko poprzez oglądanie w internecie pocztówek, czy zdjęć. Przecież w wielu mieszkaniach, to poza telewizorem i gazetą piątkową z programem telewizyjnym nie widać absolutnie żadnych innych publikacji. Dlatego tak trudne, a nawet bezsensowne są więc z takimi osobami merytoryczne dyskusje.
Każdy obywatel powinien jednak znać przynajmniej historię swojego kraju. Miłości do Ojczyzny nie pozyska się bowiem ze smartfona. To mozolna sztuka. Dzisiaj w świecie, gdy Ojczyzną, dla wielu są wyłącznie tylko „małe ojczyzny”, to się bezwzględnie powinno już dzieci uczyć historii i patriotyzmu. Bowiem tylko naiwni mogą sądzić, że wolność i niepodległość nam Polakom podarowano na zawsze. Bowiem z chwilą gdy tylko runie Ojczyzna, to znikną też „małe ojczyzny”. O tym trzeba zawsze pamiętać.
Odnośnie Szkoły Realnej. Jestem zaskoczony, że taka plejada wymienianych we wszelkich powojennych wspomnieniach wybitnych uczniów ze „Staszica”, wręcz sosnowieckich autorytetów, wzorców do naśladowania, nigdy się nie zainteresowała tym, że carska Szkoła Realna, poza budynkiem szkolnym, ale tylko w pewnych okresach czasu, to nie miała nic nigdy absolutnie wspólnego z polską tradycją patriotyczna i narodową szkoły im. Stanisława Staszica.
Odnośnie samej nazwy Szkoły Aleksandryjskiej, czy Szkoły Aleksandrowskiej. A kogo to dzisiaj w Sosnowcu interesuje…? Możliwe, że jest jakiś procencik nielicznych intelektualistów, którzy takimi szczegółami się jednak interesują.
Przecież do dzisiaj za te opublikowane artykuliki nawet mnie nikt z Sosnowca oficjalnie nie docenił. Oczywiście poza Szanownym Panem, jedną znajomą panią Anią Urgacz – Szczęsną, redaktorką z Klubu Zagłębiowskiego i trzema przyjaciółmi.
-Często rozmawiamy o walorach turystycznych Sosnowca. Poza oficjalnymi zabytkami otworzył mi Pan oczy na takie miejsca jak niemal w całości zachowane targowisko jeszcze z czasów carskich (na zdjęciu obok), ulice pełne kocich łbów i malownicze kamienice budowanie z kamienia wapiennego. Kiedy Pana zdaniem poczyniono największe spustoszenie w sosnowieckich zabytkach?
-Proszę Szanownego Pana! Już na wstępie pragnę bardzo wyraźnie i uczciwie podkreślić, że wyburzenia zabytkowych budynków, czy nawet całych ciągów ulicznych i dzielnic, absolutnie nie mają nic wspólnego z ustrojem państwa, czy z konkretnymi partiami politycznymi. Absolutnie nic i nigdy!
Odnoszę natomiast takie subiektywne wrażenie, ale mogę się oczywiście też mylić, że w moim kochanym Sosnowcu pewne wpływowe osoby są chyba skłonne myśleć tylko w kategoriach metropolitalnych. Sosnowiec więc miał być kiedyś i ma się stać obecnie metropolią. Ci osobnicy zapomnieli jednak o jednym, że dawna niska nawet zabudowa, w tym i komórki różnego typu, ale pełne porządku i krasy, mogą zachwycić cały świat. Moja wnuczka kilka dni temu powróciła zachwycona z Madery i pokazywała mi wykonane tam slajdy. Przecież uwielbiana przez rzesze turystów Madera, poza bujną roślinnością i górzystym terenem oraz morzem, to w samej zabudowie jest porównywalna do dawnego Sosnowca. Nawet uliczki ma zdecydowanie węższe niż kiedyś były w Sosnowcu. Na Maderze jest jednak porządek. Wszystkie budyneczki i uliczki są prawie sterylnie poddane rewitalizacji i posprzątane, a o stare zabytkowe obejścia dba się jak o cacuszka.
Odnośnie „kocich łbów”. Przecież w uliczkach mniej uczęszczanych, tak zwanych bocznych, „kocie łby” byłyby ozdobą takich zabytkowych dzielnic. Asfalt w wielu miastach europejskich jest usuwany, a w jego miejsce trafia znana nam wiekowym już mieszkańcom Sosnowca kostka granitowa, taka sama jaka kiedyś pokrywała ciągi takich ulic jak: Orlej, Stefana Żeromskiego i 3 Maja. Przecież na terenie samego Sosnowca pod ziemią zalegają jeszcze ogromne pokłady niezwykle ozdobnych kamieni wapiennych. Dlaczego więc się ich nie wykorzystuje w większym zakresie do ozdoby wznoszonych o niższej kondygnacji budynków. Przecież powinny być też wykorzystywane – jako ozdoby – do różnego typu murków zaporowych, itd., itp…
Odnośnie „Targu Pogońskiego”. To już ostatnia tego typu ikona jaka pozostała w Sosnowcu z tamtych dawnych sentymentalnych lat. To przykre. Ale odnoszę wrażenie, że jej dni podobnie jak i innych nawet zabytków, już jednak zaliczono na straty.
-Zawsze podkreśla Pan, że pochodzi z Placu Kościuszki. W dodatku mieszkał Pan w mieszkaniu, w którym wcześniej żył pewien znany Sosnowiczan.
-Urodziłem się i mieszkałem później przez kolejne 27 lat przy Placu Tadeusza Kościuszki w mieszkaniu odziedziczonym po panu Władysławie Patello. Podarował nam nawet największą w tym budynku piwnicę. Nazwisko w Sosnowcu bardzo głośne i wielokrotnie też wymieniane wśród wielu pisarzy i historyków, gdy tematyka dotyczy dziejów powstania styczniowego na terenach Zagłębia Dąbrowskiego. Zdjęcia pana Patelllo widziałem nawet w Muzeum Sosnowca na Środulce.
Rodzinę państwa Patello i następne spokrewnione z tym nazwiskiem osoby znałem wprost doskonale. Z panem Władysławem Patello, który nosił to samo imię i nazwisko co jego ojciec, pracował nawet w „Rurkowni Hulczyńskiego” w tym samym biurze również mój ojciec. Na temat tej zacnej rodziny narosły jednak mity, legendy i półprawdy, a nawet zakłamania. Nawet w swoich wspomnieniach o Sosnowcu Komendant Śląskiego Okręgu Armii Krajowej podpułkownik Walter Zygmunt Janke (stopień wojskowy z okresu publikacji wspomnień – lata 80. XX w.), który miał w tym mieście stałe „meliny”, to o poruczniku Kazimierzu Patello nie przekazuje pełnej wersji jego dalszej podziemnej, konspiracyjnej działalności. Co ciekawe…? Nawet byli żołnierze z Inspektoratu Sosnowiec AK, oczywiście Ci co jeszcze żyli w latach 90. XX w., to zachowywali się wówczas tak jakby nie znali dalszych Jego bohaterskich, ale tragicznych losów. Bardzo przepraszam za skróty myślowe.
-Które miejsca w Sosnowcu darzy Pan szczególnym sentymentem?
-Pozwoli Szanowny Pan, że odpowiem tak. Najmniej znam wszystkie zakamarki z tych dzielnic, które do Sosnowca przydzielono dopiero po 1945 roku. Oczywiście, że mimo woli z ogromnym sentymentem zawsze wspominam mój rodzinny Plac Tadeusza Kościuszki i jego zakamarki oraz rzekę Czarną Przemszę. Podobnie jak Katarzynę (na zdjęciu Huta Katarzyna) oraz Wygwizdów.
-Jako nauczyciel miał Pan dobry kontakt z młodzieżą. Czy chciałby Pan coś przekazać młodym mieszkańcom Sosnowca ?
Wobec swoich sosnowieckich nauczycieli bądźcie drodzy uczniowie tacy serdeczni jacy byli też wobec mnie uczennice i uczniowie, których kiedyś uczyłem w Katowicach. Spotykani obecnie jako dorośli już ludzie zawsze podchodzą do mnie z uśmiechem i serdecznie dziękują za tamte spędzone razem chwile… A przecież doskonale wiedzą, że jestem rodowitym sosnowiczaninem. Nie ukrywam. Ale takie sentymentalne spotkania jakich nawet doznałem w Katowicach w lipcu 2016 roku, ogromnie mną wzruszyły, aż do łez szczęścia.
– Na koniec chciałbym podziękować i zaprosić wszystkich na Pańską stronę internetową http:www.wobiektywie2008.republika.pl , gdzie w zakładce komunikaty i aktualności znajdują się Pańskie artykuły. Z uwagi na ograniczona pojemność witryny internetowej część z nich została już skasowana.
[PP][fot. PP, Tomasz Grząślewicz]