Janusz Maszczyk: Rozśpiewana Pogoń

[Zdjęcie z 2011 roku. Dawne Technikum Hutnicze przy Hucie „Sosnowiec” z okolicy ulicy Rybnej.]

Z Sosnowca, z Pogoni  przebił się szturmem do historii  i uzyskał nawet sławę światową tylko jeden śpiewak, a był nim Jan Kiepura. O innych śpiewakach, oczywiście niedorównującym sławą panu Janowi i nie tak wysoko notowanymi w świecie oper i kina, a szczególnie wielkiego biznesu, to w zasadzie wiemy bardzo niewiele, lub zupełnie nie wiemy nic. Autor w tym króciutkim artykuliku przypomni więc jeszcze dwóch  śpiewaków, dzisiaj w większości przypadków, zupełnie już nieznanych nie tylko w Sosnowcu, ale nawet na Pogoni, w miejscu ich urodzenia.

     W dniu 5 listopada 2015 roku miałem zamiar udać się z Katowic, do mojego rodzinnego miasta Sosnowca. Od samego więc rana, lekko już podekscytowany tą wyprawą, bo w tym wieku jaki już osiągnąłem, takie podróże tak powinno się już raczej określać, zerkałem więc co jakiś czas przez okno z mojego mieszkania w kierunku położonego niemal na wysunięcie ręki Sosnowca. Patrząc z dziewiątego piętra, uznaliśmy z moja żoną Renią, że pogoda w tym wybranym do podróży dniu, wybitnie nam jednak sprzyja1/. Bowiem od wczesnych już godzin rannych świeciło intensywnie słońce i w zasadzie nic nie zapowiadało na niebie i ziemi, ani z przekazów pogodynkowo – radiowych, że już za kilkadziesiąt minut mgła połączona ze smogiem pokryje niczym pierzyna nie tylko trasę samej podróży ale i cel do, którego mieliśmy dotrzeć. Właściwie to celem naszej podróży, miało być tylko fotograficzne utrwalenie pewnych kamieniczek i podwórek zlokalizowanych w centrum Sosnowca, a związanych z Powstaniami Śląskimi, a bardziej precyzyjnie określając to z wywiadem II Oddziału Sztabu Generalnego WP ulokowanym w dwóch budynkach przy obecnej ulicy Targowej. Jak zwykle środkiem transportu z Katowic do Sosnowca miał być autobus, w tym przypadku z linii nr 808, którego początkowy przystanek znajduje się jakieś kilkaset metrów dalej od mojego stałego miejsca zamieszkania.

Już po dotarciu do centrum Sosnowca, zanim jednak udaliśmy się do wyznaczonego celu, to najpierw odwiedziłem Centrum Informacji Miejskiej. Tam w trakcie wymiany zdań z niezwykle miłą obsługą tej placówki wręczono nam Miejski Kurier, czasopismo samorządowe Sosnowca, rozdawane bezpłatnie, w tym konkretnym przypadku pochodziło z listopada 2015 roku (nr 10/406). Czyli całkiem najnowsze wydanie, pachnące jeszcze do tego świeżym drukiem. Już po powrocie z tej wyprawy do Katowic, w trakcie zaznajamiania się z jego treścią, zaciekawił mnie szczególnie artykuł pani redaktor Teresy Kamińskiej, a zadedykowany z okazji dnia 1 listopada, gdzie dokonała przemyśleń z okazji święta zmarłych. Między wierszami pisze tak:

– „Drugi to Jerzy Nowiński – solista zespołu ‘Śląsk’, tenor. Gdy ktoś kupił bilet na koncert, wchodził, mówiąc ‘Ja do pana Jerzego z Sosnowca’ to działało. Był również solistą Opery w Bytomiu”. Koniec cytatu.

     Już samo imię i nazwisko nie tylko mnie zelektryzowało, ale wyzwoliło też w mojej wrażliwej psychice taką lawinę nostalgicznych i romantycznych wspomnień, że ze wzruszenia me starcze oczy dziwnie się nagle spociły i natychmiast też pokryły mgłą. Wszak – Jurka – znałem wprost doskonale i to jeszcze z końcowych lat 40. XX wieku. Poznałem go przypadkowo, gdy jeszcze był młodziutkim uczniem Technikum Hutniczego przy Hucie „Sosnowiec”. To technikum początkowo mieściło się jeszcze przy uliczce Nowopogońskiej, naprzeciw uliczki Wodnej, w niezwykle urokliwej piętrowej i ceglastej kamienicy. Z zawieszonymi od strony ulicy ozdobnymi balkonami, okazałą bramą prowadzącą na podwórko i efektownymi drzwiami poprzez, które docierało się do klatki schodowej, a stamtąd już bezpośrednio do usytuowanych wewnątrz wielu pomieszczeń mieszkalnych i szkolnych. Dzisiaj po tej stronie ulicy już wszystkie zabytkowe prywatne budynki i hutnicze budowle oraz ceglaste mury już dawno, dawno temu wyburzono. Nie pozostał po nich już nawet żaden ślad i to nawet w ludzkiej pamięci 2/. Zresztą już pod koniec lat 40. XX wieku to technikum przeniesiono do parterowego baraku opodal ulicy Rybnej, co utrwaliłem na powyższym zdjęciu w 2011 roku.

****

     Jurek Nowiński już wówczas gdy go poznałem, był starszym ode mnie o siedem lat młodzieńcem, bowiem urodził się już 1 stycznia 1930 roku. A ja z kolei 11 maja 1937 roku. Doskonałym też jak na tamte czasy, wyczynowym koszykarzem Klubu Sportowego „Włókniarz” w Sosnowcu. Klubu Sportowego i sekcji koszykarskiej, do której i ja wreszcie też dotarłem. Swą wirtuozerią i kunsztem gry ogromnie mi wówczas imponował. Ponieważ i ja tą dyscypliną sportową byłem wówczas zafascynowany więc korzystaliśmy z różnych okazji, by doskonalić swe koszykarskie umiejętności. Wiele więc razy, jak sobie to obecnie przypominam, wykorzystując zachłannie każdą nadarzającą się okazję, szlifowaliśmy więc naszą formę tam gdzie tylko było nam dostępne boisko z konstrukcją koszykarską. Najczęściej jednak doskonaliliśmy nasze umiejętności w nie tak jeszcze dawno temu prywatnej ujeżdżalni koni państwa Schoen, a po 1945 roku zaadoptowanej już na halę sportową i przyznaną Klubowi Sportowemu „Włókniarz”. Ta o potężnych gabarytowo wymiarach hala sportowa, jak na warunki sosnowieckie i Zagłębia Dąbrowskiego, mieściła się wtedy na bulwarach nadrzecznych Placu Schoena. Ale rozgrywaliśmy też wielokrotnie chłopięce mecze nawet na klepiskowym boisku szkolnym z rozchwianymi konstrukcjami koszykarskimi przy uliczce Rybnej, gdzie już wtedy mieściło się przeniesione z uliczki Nowopogońskiej Technikum Hutnicze. Wówczas rzeka Czarna Przemsza jeszcze była nieuregulowana i zakolami płynęła innym niż obecnie korytem, bardzo blisko tego boiska i baraku szkolnego, w którym to wówczas też mieściło się technikum. Wielokrotnie więc w trakcie gry w koszykówkę zmuszeni byliśmy z niej wyławiać wpadającą doń piłkę. Już wtedy Jurek był wysokim, niezwykle też przystojnym i o pięknych rysach młodzieńcem. Ten młodzieńczy wygląd w miarę dorastania jeszcze bardziej się wyszlachetniał i nabierał też charakterystycznych męskich cech niemal filmowego amanta. Już wówczas wśród nas krążyły opowieści, że Jurek podobno przepięknie też śpiewa, co jakoś w mojej chłopięcej wyobraźni kolidowało to jednak z jego wprost nieprawdopodobną sprawnością fizyczną. Ja raczej wówczas zawsze kojarzyłem go tylko z wyczynowym, profesjonalnym sportem.

****

Już ponoć po ukończeniu Technikum Hutniczego w Sosnowcu przy uliczce Rybnej, gdzieś około 1953 roku, w wyniku konkursowego egzaminu, został zakwalifikowany do Zespołu Pieśni i Tańca „Śląsk”. Jurek z dumą wspominał mi kiedyś, że jego skalę głosu oceniał wtedy sam pan profesor Stanisław Hadyna, który oczarowany jego śpiewem bez jakichkolwiek zastrzeżeń przyjął go wówczas do zespołu „Śląsk”. Wówczas to przyjeżdżał z dalekiego Koszęcina do Sosnowca już tylko na same mecze i zdobywał dla naszego zespołu zawsze cenne punkty. Bowiem na doskonalenie swojej fizycznej sprawności i techniki na organizowanych co najmniej trzy razy w tygodniu treningach nie miał już wtedy absolutnie czasu. O jego kunszcie gry, niepopartej jednak profesjonalnymi treningami, mogą dobitnie świadczyć poniższe oryginalne protokoły z rozegranych spotkań, które zachowały się w moim domowym archiwum, podobnie jak i odpisy z protokołów oraz informacje prasowe. Niektóre z tych starych i pożółkłych już upływem czasu dokumentów, aby nie być posądzonym o gołosłowność mych wypowiedzi, prezentuję więc poniżej.

[Powyżej protokół pomeczowy z dnia 10 lutego 1956 toku rozegrany w Sosnowcu na Placu Schoena, pomiędzy KS. „Unia” w Krupskim Młynie, a KS „Włókniarz” w Sosnowcu. W tym przypadku sędziowie znakiem „0” oznaczali niewykorzystane rzuty osobiste, z kolei „O” przekreślone oznacza rzut osobisty trafiony. Znaki „X” – to uzyskane dwupunktowe rzuty.

Zdobyte punkty przez KS. „Włókniarz”:

Oleksiaka Lucjan – 2 punkty, Dzidowski  Janusz – 0 punktów, Imach Łukasz – 4 punkty. Maszczyk Janusz – 16 punktów ( w tym 4 punkty zdobyte z rzutów osobistych), Broen Andrzej – 6 punktów, Nowiński Jerzy – 0 punktów, Broen Ryszard – 18 punktów.

Jurek Nowiński w tym protokole jest wymieniony jako szósty w kolejności w składzie KS „Włókniarz”.]

[Powyżej oficjalne powiadomienie Klubu Sportowego „Włókniarz”, przez Koło Sportowe „Stal” przy Hucie „Sosnowiec” o terminie i miejscu rozegrania koszykarskiego spotkania. Natomiast poniżej, oryginalny protokół z tego spotkania, w którym brał też udział Jurek Nowiński. 3/]

[Jurek Nowiński jest wymieniony w tym protokole jako trzeci w kolejności zawodnik od samej góry z uzyskanymi dla KS „Włókniarz” bardzo cennymi 12. punktami (w tym dwa punkty uzyskał z rzutów osobistych).]

Poniżej kolejny dowód z jego obecności i brania udziału w koszykarskim spotkaniu, to odpis z oryginalnego protokołu z dnia 16 Lutego 1957 r. i informacja  prasowa jaka  na temat tego koszykarskiego spotkania ukazała się w dniu 17 lutego 1957 roku w czasopiśmie „Wieczór”, lub w „Wiadomościach Zagłębia Dąbrowskiego”. Obydwa oryginalne dokumenty są dostępne do wglądu w moim domowym archiwum. Oto skrócona treść protokołu:

„Protokół z zawodów mistrzowskich piłki koszykowej rozegranych dnia 16. II.1957 r. w hali sportowej w Sosnowcu.

KS „Włókniarz” w Sosnowcu.

  1. Broen Ryszard – uzyskane punkty – 14 (w tym 4 z rzutów osobistych)
  2. Broen Andrzej – uzyskane punkty – 5 (w tym 3 z rzutów osobistych)
  3. Bryła Andrzej – uzyskane punkty – 7 (w tym 3 z rzutów osobistych)
  4. Nowiński Jerzy – uzyskane punkty – 0
  5. Imach Łukasz – uzyskane punkty – 6 (w tym dwa z rzutów osobistych)
  6. Dzidowski Janusz – uzyskane punkty – 0
  7. Maszczyk Janusz – uzyskane punkty – 11 (w tym 3 z rzutów osobistych)

KS AZS w Gliwicach.

  1. Barszczewski Ryszard – uzyskane punkty – 9 (w tym 3 z rzutów osobistych)
  2. Lomper Stanisław – uzyskane punkty – 0
  3. Czarski Eugeniusz – uzyskane punkty – 7 (w tym 3 z rzutów osobistych)
  4. Cubała Stanisław – uzyskane punkty – 12 (w tym 3 z rzutów osobistych)
  5. Chrobok Stanisław – uzyskane punkty – 0
  6. Cubała Janusz – uzyskane punkty – 8 (w tym 2 z rzutów osobistych)
  7. Hankiewicz Jerzy – uzyskane punkty – 5 (w tym 1 z rzutu osobistego)
  8. Chwalibóg Wojciech – uzyskane punkty – 0
  9. Malinowski Gwinon – uzyskane punkty – 0
  10. Sobolski Zbigniew – uzyskane punkty – 0

Końcowy wynik meczu- 43 : 41 (pierwsza połowa 16 : 12) dla KS „Włókniarz” w Sosnowcu.

[Powyżej informacja prasowa z dnia 17 lutego 1957 roku, jaka się ukazała w czasopiśmie „Wieczór”, lub w „Wiadomościach Zagłębia Dąbrowskiego”.]

Poniżej kolejny już odpis z protokołu z zawodów towarzyskich piłki koszykowej rozegranych 12 maja 1957 roku w Sosnowcu.

KS „Gwardia” w Dąbrowie Górniczej.

  1. Płaczek – uzyskane punkty – 8 (w tym 4 z rzutów osobistych)
  2. Galiński – uzyskane punkty – 26 (w tym 6 z rzutów osobistych)
  3. Wąż – uzyskane punkty – 3 (w tym 1 z rzutu osobistego)
  4. Domagała – uzyskane punkty – 2
  5. Niedziałkowski – uzyskane punkty – 0
  6. Cybulski – uzyskane punkty -0

KS „Włókniarz” w Sosnowcu.

  1. Broen Ryszard – uzyskane punkty – 13 (w tym 1 z rzutu osobistego)
  2. Maszczyk Janusz – uzyskane punkty – 44 (w tym 2 z rzutów osobistych)
  3. Bryła Andrzej – uzyskane punkty – 6
  4. Kuśnierz Marek – uzyskane punkty – 0
  5. Hamerlak Jan – uzyskane punkty – 9
  6. Dzidowski Janusz – uzyskane punkty – 0
  7. Nowiński Jerzy – uzyskane punkty – 0

Końcowy wynik meczu – 69:39 (pierwsza połowa 27:9) dla KS „Włókniarz” w Sosnowcu.

[Powyżej informacja prasowa z „Wiadomości Zagłębia Dąbrowskiego” z 1957 roku (dnia ?)]

****

     Jeszcze w pierwszych latach 50. XX w. wizyty Jurka Nowińskiego na meczach koszykówki wśród nas biedaków wywoływały nie lada sensację, podobną chyba do wizyt jakie w Sosnowcu, w okresie II Rzeczypospolitej serwował mieszkańcom tego miasta Jan Kiepura, gdyż na koszykarskich meczach najczęściej pojawiał się z malutką skórkową walizeczką, na której były ponaklejane niezwykłe kolorowe zagraniczne hotelowe naklejki. A były to jeszcze takie lata, gdy nawet w pobliskich Beskidach nie było nam wolno usiąść na pół kroku poza słupkami jakie wyznaczały pas graniczny pomiędzy Polską a Czechosłowacją, gdyż natychmiast jak spod ziemi pojawiał się żołnierz z Wojsk Ochrony Pogranicza (WOP) i groził nam z tego tytułu poważnymi konsekwencjami. O podróżach zagranicznych, ze zrozumiałych względów, więc nawet nikt z nas absolutnie wówczas nie marzył. Można więc sobie tylko wyobrazić jak te kolorowe ponaklejane cudeńka w postaci hotelowych zagranicznych naklejek, wyciskały piętno na naszej mimo woli podekscytowanej psychice. Po pewnym jednak czasie pojawiał się już tak jak i my, tylko ze sportową typową jak na tamte czasy torbą sportową. Jurek twierdził, że taka jednoczesna podwójna przygoda – koszykarza i pieśniarza – była dla niego nie lada frajdą i wyzwaniem zawodowym. Według niego lubił bowiem szybkie życie i odmiany, a w tym konkretnym przypadku, ponoć sukcesy w sporcie nakręcały też jego śpiewaczą karierę.

Dalej jednak jak to bywało dotychczas, był tylko sobą. Zawsze niezwykle inteligentny i kulturalny oraz taktowny, zawsze też z pełnymi garściami życzliwych opowieści o swych dalekich podróżach i długich, przeciągających się najczęściej w nieskończoność chwil rozstania. Takim przynajmniej ja go zapamiętałem. Na zawsze. Nawet wówczas gdy piął się coraz to wyżej i wyżej w swym śpiewaczym fachu.

****

Jednak już w latach 60. XX w. całkowicie i na zawsze porzucił swoją dotychczas tak ponoć uwielbianą koszykówkę. Nadal jednak i to wielokrotnie spotykałem go jednak w Katowicach. Wówczas bowiem wraz z moją najbliższą rodziną mieszkaliśmy już w katowickiej „Superjednostce”, a on z kolei zamieszkał też w pobliżu nas, tuż, tuż obok dzisiejszego ronda im. gen. Jerzego Ziętka, dosłownie obok już postawionego wtedy pięknego „Spodka”. Otrzymał wówczas w jednym ze stojących tam do dzisiaj punktowców kilkuizbowe mieszkanie. Kilka razy Jurka w tym mieszkaniu odwiedziłem, a on pokazywał mi wtedy z dumą nieznane i piękne strunowe instrumenty perkusyjne jakie przywiózł z dalekich podróży. Wtedy jak mi wspominał, to w zasadzie nie wiązał już wielkich nadziei na karierę w zespole „Śląsk”, a raczej był już zaangażowany tylko w Operze Bytomskiej i w Operetce Gliwickiej. O jednoczesnym też zatrudnieniu w Teatrze Wielkim w Łodzi – jak to wynika ze współczesnych publikacji – jednak mi wtedy nigdy, ale to nigdy absolutnie nie wspominał. Podobno w tych dwóch pierwszych placówkach artystycznych już po pewnym czasie osiągnął takie uznanie, że był pierwszoplanowym tenorowym śpiewakiem. Mogą zresztą o tym świadczyć oferowane mu wówczas przez dyrekcje tych placówek pierwszoplanowe role. Już wówczas ponoć występował w „Halce” i w „Strasznym dworze” Stanisława Moniuszki, w „Tosce” Giacommo Pucciniego, w „Fauście” Charles’a Gounoda,w „Rigoletto” Giuseppe Verdiego, w „Baronie cygańskim” i w „Ptaszniku z Tyrolu” Johana Straussa i ponoć w wielu, wielu jeszcze innych utworach scenicznych, które ozdabiał swym przepięknym jak kryształ górski donośnym tenorowym głosem.

W latach siedemdziesiątych oraz na początku lat osiemdziesiątych śpiewa w ‘Kabarecie – Operetce’ założonym w Sosnowcu przez artystę śpiewaka Alfreda Jarosz – Korczyńskiego. Koncertują przeważnie charytatywnie w domach kultury, domach opieki, szpitalach, koncertują w kościołach, gdzie cały dochód z koncertu przeznaczany był na potrzeby kościoła, dając ‘Koncerty Maryjne” 4/. Koniec cytatu.

Podobno już wcześniej odwiedził wiele krajów w świecie i popisywał się swym solowym pięknym tenorowymi donośnie brzmiącym głosem. Między innymi występował też „przed prezydentem Kennedy’m w Białym Domu w Waszyngtonie i królową Elżbietą II w Buckingham Palace w Londynie”, o czym mnie jednak w trakcie wielokrotnych katowickich spotkań nigdy o tych występach nie wspomniał. Jednak ilekroć mnie tylko spotkał, to wymianę zdań przeciągał do tego stopnia, że trudno nam było niekiedy ze sobą się rozstać. Otwierał wtedy przede mną bardzo szeroko swą duszę i serce, i przekazywał mi to czego może innym po prostu nigdy by w życiu nie powiedział. Prawdopodobnie przed starym jeszcze przyjacielem czuł jakąś wewnętrzną, trudną do określenia, ale jednak potrzebę szerszego otwarcia się. Możliwe, więc – jak to wynika ze współczesnych publikacji – iż Jurek występował zarówno w Londynie, jak i w Waszyngtonie, jednak absolutnie nie indywidualnie, ale grupowo z całym Zespołem Pieśni i Tańca „Śląsk”, lub tylko z wyselekcjonowaną jego częścią. Przynajmniej ja tak ten publiczny przekaz teraz interpretuję, co absolutnie w niczym nie uwłacza jego wielkiego śpiewaczego sukcesu. Już wtedy jednak – jak mi rozpromieniony z uśmiechem Jurek pewnego razu wspominał w Katowicach – był ponoć żonaty z uzdolnioną i podobno też bardzo piękną solistką z Opery z Bytomia.

****

W tym samym niemal czasie wielu moich znajomych, kolegów i przyjaciół z Sosnowca wspominało, niektórzy z nie do ukrycia zazdrością, że Jurek już wówczas osiągnął swe śpiewacze szczyty i już nie jest taki sam jak kiedyś. Ja jednak tego w trakcie osobistych z nim spotkań absolutnie nigdy, ale to nigdy nie odczuwałem. Ilekroć bowiem mnie tylko spotkał w Katowicach, to tak jak dawniej był niezwykle życzliwym gadułą i zawsze z ogromnym sentymentem i romantycznym rozrzewnieniem wspominał tamte nasze koszykarskie czasy. W rozmowach wyczuwałem, że nadal ogromnie mu imponowało to, że kiedyś z powodzeniem uprawiał też wyczynową koszykówkę. Wielokrotnie mnie wówczas wypytywał jak sobie radziłem na koszykarskich parkietach, jako pierwszy w historii Sosnowca i Zagłębia Dąbrowskiego zawodnik, grający w pierwszoligowym zespole koszykarskim. Swoje bowiem osiągnięcia jako solista w tych placówkach artystycznych traktował jako coś zupełnie naturalnego. Po prostu mojemu przyjacielowi Jurkowi sodowa woda nigdy nie zawirowała w umyśle. Zawsze był sobą, moim przyjacielem i chłopcem z naszej Pogoni.

W miarę upływu lat widywałem go niestety ale jednak już coraz to rzadziej i rzadziej. Znacznie później dowiedziałem się od niego o poważnej chorobie, z którą jednak cały czas ponoć walczył. Ostatni raz spotkałem go w Szopienicach pod koniec lat 80. XX wieku, w pobliżu szpitala w dzielnicy Borki. Ja byłem wówczas pacjentem tego szpitala, gdyż w trakcie domowych remontów tarczowa piła uszkodziła mi prawą dłoń, a później jeszcze doplątały się powikłania, z winy zresztą lekarza. W pewnej nawet chwili infekcja tak mnie zaatakowała, że gdybym nie dotarł na czas do tego szpitala, to podobno groziła mi nawet amputacja ręki. On natomiast – jak wspominał – też wracał od lekarza. Rozmowę wbrew naszej woli, prowadziliśmy więc poprzez ozdobny parkan, gdyż w tym szpitalu istniały jeszcze wtedy szczególne rygory dotyczące nieuzgodnionych wcześniej wizyt. On mimo już poważnej choroby, która go ponoć trapiła, stał na ulicznym chodniku poza parkanem co najmniej kilkadziesiąt minut i z sentymentem wspominał naszą utraconą młodość i ciągle, ciągle mnie tylko pocieszał, tak jakby jemu na tym padole łez, ktoś zaserwował tylko bezproblemowe i beztroskie życie.

Wówczas to, w trakcie tej ostatniej w naszym życiu sentymentalnej rozmowy, bardzo ciepło i z ogromną wprost wdzięcznością wyrażał się też o naszym dawnym koszykarskim przyjacielu z Klubu Sportowego „Włókniarz” – Rysiu Broenie5/. Nota bene kiedyś przez lata byłym moim sąsiedzie z Placu Tadeusza Kościuszki. Ponoć Rysiu już od wielu lat był kierownikiem Wydziału Transportu w Hucie „Szopienice”, gdzie z kolei Jurek był też od pewnego czasu  tam zatrudniony, w charakterze technika. Ponoć wówczas już całkowicie zerwał wszelkie kontakty z Operą w Bytomiu i innymi też instytucjami artystycznymi oraz – jak to już ze smutkiem w półuśmiechu określił – ze śpiewaczym też życiem.

Już obecnie nie pamiętam dokładnej daty, ale chyba w latach 90. XX wieku, dotarła nagle do mnie tragiczna wiadomość, że Jurek Nowiński zmarł. Na temat jego choroby nie będę się jednak wypowiadał. Może tylko wspomnę, że była niezwykle ciężka i niezwykle też trudna do wyleczenia. Jurka, mojego przyjaciela, jeszcze z koszykarskich parkietów, zapamiętałem jednak jako jednego z niezawodnych przyjaciół i niezwykle życzliwych też osobników. W kontaktach ze mną był bowiem zawsze tylko sobą, nawet wtedy, gdy tłumy ludzi waliły wprost do Opery w Bytomiu, by tylko usłyszeć jego przepiękny tenorowy, śpiewaczy głos. Jurek Nowiński był rodowitym mieszkańcem z Pogoni, co zawsze z dumą w trakcie rozmów podkreślał, a jego przodkowie, z tego co udało mi się zapamiętać z jego przekazów, mieszkali już ponoć na terenach dzisiejszego Sosnowca od pierwszych lat XX w.

****

Kolejnym śpiewakiem, który również urodził się w Sosnowcu i też jak jego poprzednicy na Pogoni, jest mój kuzyn Zdzisław Klimek, siostrzeniec mojego ojca Ludwika Maszczyka.

[Zdzisław Klimek, baryton, solista.]

Ta jednak opowieść zaczyna się niczym bajkowe i liryczne wiersze znanej naszej polskiej pisarki – Marii Konopnickiej – pełne biedy, tęsknoty i ciągłej niemal walki o przetrwanie.

W drugiej połowie XIX wieku, z będzińskich Żarek, w celach zarobkowych przybywa do Sosnowca przyszły mój dziadziuś – Franciszek Maszczyk (syn Antoniego). Franciszek zamieszkał w malutkim budyneczku nr 6 w dwuizbowym mieszkanku, jeszcze wtedy przy ulicy zwanej jako Małaja6/. Ta malutka ceglasto – drewniana chałupka, stojąca w pobliżu dawnego „Targu pogońskiego” mimo iż niemiłosierni się już sypie, to jednak nadal tam jeszcze stoi.

[Zdjęcie z 2005 roku. Sosnowiec – Pogoń, uliczka Kolibrów nr 6 (dawna Mała).]

 W tym samym mniej więcej czasie do wsi Pogoń dotarła też z dalekiego Podlasia, rodem z Białej Podlaskiej, przyszła moja babcia – Marianna (nazwisko rodowe?). Według wspomnień mojego ojca ponoć była spolszczoną Białorusinką. Mój dziadziuś Franciszek Maszczyk, już wtedy jako dyplomowany w Warszawie szewc cholewkarz, co z dumą ponoć zawsze podkreślał. Młodzian raczej niskiego wzrostu, o kruczoczarnych włosach, pełen ogłady towarzyskiej, niebywale też elokwentny i zalotny, szybko więc nawiązał bardzo bliskie kontakty – jak mawiał „z podlaską Marysieńką”. W rezultacie więc te początkowo tylko znajomości już w ciągu kilku miesięcy zaowocowały zaślubinami. Oboje zamieszkali na Pogoni we wspomnianym już domku przy klepiskowej jeszcze wtedy uliczce Małaja. Już na wstępie niejako zobligowany jestem do przedstawienia mojej babci – Marianny. Według wspomnień mojego ojca, który oceny wystawiał swym bliskim zawsze bardzo uczciwie i sprawiedliwie, choć na pewno z pewną jednak dozą subiektywizmu, babcia była kobietą o niezwykłej urodzie i pełnej kokieterii prezencji. Była też znaną i rozpoznawalną na Pogoni solistką pogońskiego chóru w kościele pod wezwaniem Św. Tomasza przy ulicy Orlej. Może to więc dzięki genom po naszej babci, nasz kuzyn Zdzisław Klimek odziedziczył tak przepiękny głos, że zaprowadził go na salony Polski, a nawet Europy. Któż to wie? Dziadziuś, który wytwarzał piękne nowoczesne i eleganckie buciki, chyba też dzięki koneksji i pozycji swojej żony, bardzo szybko zdobywał pogońską klientelę, szczególnie tą dorodną. Jednak już 5 marca 1897 roku zarzucił na zawsze zawód szewski i podjął zatrudnienie w pobliskiej „Rurkowni Huldczyńskiego”. Jak wynika z zachowanych dokumentów, zatrudniony był tam w charakterze robotnika do 1918 roku.

Bardzo szczegółowe wspomnienia o tamtych jakże odległych już latach są obecnie niezwykle trudne, gdyż zabrakło już bezpośrednich świadków. Pozostały więc tylko w moim domowym archiwum pożółkłe carskie paszporty oraz zakodowane w mojej starczej głowie wspomnienia mojego nieżyjącego już ojca i mojej mamy. W tym malutkim mieszkanku – jak ze smutkiem wspominał to zawsze mój ojciec – ponoć tylko przez krótki okres panowały jednak sielskie warunki, gdyż dziadziuś Franciszek zaczął od pewnego dnia coraz to bardziej niedomagać:

-„Bolały go głównie coraz to bardziej nogi. To taka szewska choroba… Gdy miałem 6. lat zmarł nagle braciszek– Zygmuś. Z kolei gdy miałem zaledwie 14. Lat umarł nam ojciec, a w trzy lata później zmarła nam mama. Zostaliśmy więc sami. Zupełnie sami… Marysia, moja najstarsza siostra miała wtedy zaledwie 14. lat, a Janina (przyp. autora: mama Zdzisława Klimka) 11. lat, a Stefania 9. lat”. Ogromnie przeżyłem śmierć ojca, ale śmierć mamy to mnie już całkowicie psychicznie załamała. Zostaliśmy bowiem sami… Zupełnie sami w tym piszczącym z biedy i pełnym tragedii klitkowatym mieszkanku…”

Mój siedemnastoletni jeszcze wówczas ojciec Ludwik Maszczyk, jako najstarszy w tym osieroconym gronie, w tej tragicznej dla rodziny chwili, zadecydował wbrew nawet sugestiom z dalszej rodzinny, by nie oddać jednak osieroconych trzech sióstr do domu dziecka, tylko zapewnić im dalszą solidną rodzicielską opiekę i możliwie też jak na tamte czasy dobre wykształcenie. Mieszkali więc dalej w tych samych dwóch malutkich izdebkach przy ulicy Małej nr 6, tylko już sami bez rodziców. Początkowo w osieroconym mieszkanku zapanowała bieda. Trudna do opisania bieda i tęsknota za utraconymi rodzicami. Sam kształcąc się dalej podejmuje jednak pośpiesznie zatrudnienie biurowe w Fabryce Budowy Kotłów „Fitzner i Gamper” w Konstantynowie, by zapewnić byt, opiekę i wykształcenie siostrom. Mama Zdzisia, zgodnie więc z sugestiami mojego ojca, ukończyła Państwowe Seminarium Nauczycielskie Żeńskie im. Marii Konopnickiej w Sosnowcu przy ulicy Brackiej. Po poznaniu przyszłego męża Jakuba Klimka (nauczyciela i kierownika szkoły podstawowej) przeniosła się jednak z Sosnowca do Smardzewidz pow. Opoczno koło Spały, gdzie wspólnie z nowo poznanym mężem zamieszkali na stałe. Natomiast mój ojciec jako jeszcze wtedy kawaler, z jedną z sióstr – Stefanią Maszczyk, też absolwentką Żeńskiego Seminarium nauczycielskiego z ulicy Brackiej – zamieszkali z kolei w budynku przy ulicy Lisiej nr 8. Już wówczas mój ojciec bardzo poważnie romansował z moją mamą – Stefanią Doros, którą zresztą poznał w Żeńskim Nauczycielskim Seminarium na Brackiej, w trakcie odwiedzin i wywiadówek sióstr. Tymczasem Janina Klimek, przyszła mama Zdzisia, będąca już wtedy w ciężarnym stanie, zdecydowała urodzić dziecko, nie w zapadłej wsi Smardzewidzkiej, tylko w dynamicznie rozwijającym się mieście – Sosnowcu. I w takich oto okolicznościach, przyszedł na świat w mieszkaniu mojego ojca – Zdzisiu Klimek. Zdzisiu przez kilka kolejnych jeszcze miesięcy przebywał w Sosnowcu, pod czuła opieką swojej mamy, mojego ojca i cioci Stefani (siostry jego mamy).Może w tym stosunkowo jednak przydługim komentarzu jeszcze tylko wspomnę, że ojciec Zdzisia – Jakub Klimek – jako oficer rezerwy WP, został podczas okupacji niemieckiej zamordowany w niemieckim obozie koncentracyjnym KL Auschwitz – Birkenau.

[Zdjęcie powyższe współczesne. Ulica Lisia nr 8. Miejsce, gdzie mieszkał mój ojciec i ciocia Stefania Maszczyk oraz też miejsce urodzenia Zdzisława Klimka (wysoki budynek, pokojowe okno z balkonem).]

****

Zdzisiu Klimek zadebiutował jako śpiewak w Operze w Łodzi już w roku 19547/. Nie przesadzam ani na jotę, stwierdzając fakt, że jego solowe, jako baryton popisy w sztuce „Straszny dwór” w tym pięknym łódzkim gmachu, przyciągały aż takie rzesze widzów, że przez kilka lat ta wystawiana sztuka nie opuszczała już tej sceny, otwierając równocześnie tej placówce szerokie okno na polski artystyczny świat. Bowiem to właśnie „61 lat temu ‘Straszny dwór’ dał początek Operze Łódzkiej – pierwszej w historii miasta stałej scenie operowej”. Koniec cytatu.8/.

Oto zaledwie tylko kilka opublikowanych opinii o talencie mojego kuzyna, Zdzisia Klimka, jakie zresztą bez jakiegokolwiek problemu można nawet jeszcze obecnie pozyskać z internetu:

-„Niezwykła intuicja pozwoliła rozwinąć się takim artystom, jak Zdzisław Klimek (wychowanek Grzegorza Orłowa), wspaniały baryton, który da się usłyszeć na kilku płytach. (Marcin Maria Bogusławski – TEATRALNE AGGIORNAMENTO, CZYLI JUBILEUSZ OPERY W ŁODZI).

-„18 października 1954 r. na gościnnej scenie Teatru Nowego nowo powstała Opera Łódzka wystawiła ‘Straszny dwór’, na widowni dominował entuzjazm…[…]…. W obecnym sezonie – 55 lat po pierwszym przedstawieniu Opery Łódzkiej – nie mogło zabraknąć Moniuszkowskiego arcydzieła. W spektaklu ‘Straszny dwór’ przygotowanym z okazji jubileuszu, oznaczonych dwoma piątkami, zobaczymy wielu najlepszych solistów Teatru Wielkiego: Dorotę Wójcik, Agnieszkę Makówkę, Jolantę Bibel. Andrzeja Kostrzewskiego, czy Zenona Kowalskiego. Jest wszakże w tym gronie artysta, którego trzeba szczególnie uhonorować. Premiera sprzed 55 lat stała się początkiem kariery kilku znakomitych śpiewaków: Zdzisława Klimka, Tadeusza Kopackiego, Romualda Spychalskiego oraz basa Andrzeja Saciuka, któremu wówczas powierzono partię Skołuby (z artykułu Jacka Marczyńskiego ‘Jubileusz z dwoma piątkami’. Rzeczpospolita 17, 09.2009)”.

-„61 lat temu, 18 października 1954 roku Opera Łódzka zorganizowała pierwszą premierę ‘Strasznego dworu’ Stanisława Moniuszki w reżyserii Jerzego Merunowicza i pod batutą Władysława Raczkowskiego.
Do dnia premiery Opera Łódzka napotykała na szereg trudności związanych z brakiem własnych kostiumów, dekoracji, sal do prób i przede wszystkim… sceny. Toteż próby odbywały się w Łódzkim Domu Kultury, w Teatrze Nowym, a także w prywatnym mieszkaniu prof. Raczkowskiego. Kostiumy oraz dekoracje według projektu Ewy Soboltowej i Józefa Rachwalskiego wykonały za symboliczną opłatę pracownie Teatru im. Stefana Jaracza w Łodzi, zaś sceny użyczył Teatr Nowy, dzięki uprzejmości dyrektora Kazimierza Dejmka. W przedstawieniu premierowym zagrała orkiestra Filharmonii Łódzkiej. Niestety, z powodu braku baletu nie było słynnego mazura. Bohaterami wieczoru byli: imponująca głosem i urodą Wera Kuźmińska jako Hanna, Edward Kamiński jako Stefan, Zdzisław Klimek jako Miecznik i Jerzy Brandel – Skobuła. Równie świetni byli pozostali wykonawcy oraz pięknie brzmiący chór. (Teatr Wielki z Łodzi z 18 października 2015 roku)”.

W latach 60. XX w. Zdzisiu był też jednym z solistów w Operze Teatru Narodowego w Warszawie. Przez pierwsze lata 60. XX w., gdy w Warszawie nadal brakowało mieszkań, to on otrzymał mieszkanie w samym wnętrzu tego pięknego gmachu – Teatru Narodowego – a jego sąsiadami na tym samym dosłownie piętrze, ale w odrębnych oczywiście pomieszczeniach, byli też wówczas tacy wybitni śpiewacy jak: Bernard Ładysz i Bogdan Paprocki.

Obecnie Zdzisiu Klimek przebywa już na zasłużonej emeryturze. Mieszka na osiedlu willowym na Bielanach w Warszawie i cieszy się nie tylko zdrowiem, ale w wolnych chwilach odwiedza też swoje dzieci i wnuczęta.

………………………………………………………………………………………………………..

Niniejszy artykuł w stosunku do opublikowanego już w listopadzie 2015 roku został poszerzony o nowe pozyskane fakty.

Publikacje i przypisy:

1 – Moja żona Renia, niestety ale już odeszła z tego świata 1 sierpnia 2017 roku. Przeżyliśmy jednak wspólnie ponad 54. lata. Lata niezakłócanej nigdy miłości i rodzinnego ciepła.

2 – Więcej na ten temat w moim artykule :- „Kocimi łbami uliczką Nowopogońską”, który został opublikowany na portalu internetowym: – 41-200.pl Sosnowiec dobry adres – Wydarzenia, ciekawostki, historia…, w zakładce: – „We wspomnieniach Janusza”. Redaktorem naczelnym tego portalu jest znany i niezwykle też popularny w Sosnowcu propagator historycznych wspomnień o tym mieście, Pan Paweł Ptak.

3 – Więcej na ten temat na mojej stronie internetowej, w moim artykule – „Koszykarze z Rurkowni Huldczyńskiego”.

4 – Według biogramu Stanisława Korczyńskiego opublikowanego w internecie.

5 – O śmierci Rysia Broena zostałem poinformowany e-mailem przez jego dawnego klasowego, z liceum „Staszica” (rocznik absolwencki 1952 – 1953) kolegę –Stefana Augusta. Rysiu został pochowany w Sosnowcu na cmentarzu ewangelickim, przy uliczce Smutnej.

6 – Za czasów zaborów Rosji carskiej uliczka zwana była jako Małaja. Po 1918 roku jako Mała, a obecnie jako uliczka Kolibrów.

7 – Budowa teatru w Łodzi rozpoczęła się w 1949 – wtedy obiekt nazwano Teatrem Narodowym. W 1954 r. uchwałą Prezydium Miejskiej Rady Narodowej przeznaczono budynek na siedzibę Opery Łódzkiej. Otwarty 19 stycznia 1967 roku r. Do chwili obecnej wystawiono w nim ponad 280 premier. Teatr należy do jednej z najważniejszych scen operowych w Polsce.

8 – „Straszny dwór” – polska opera w czterech aktach skomponowana przez Stanisława Moniuszkę.

9 – Wspomnienia osobiste i rodzinne.

 

Wszelkie prawa zastrzeżone. Żadna część tej publikacji nie może być reprodukowana, przechowywana w systemach przetwarzania lub odzyskiwania danych, ani przekazywana w jakiejkolwiek postaci elektronicznej, odbitki kserograficznej, nagrania lub jakiejkolwiek innej bez uprzedniej pisemnej zgody autora tego artykułu.

Uprzejmie przypominam, że wszystkie artykułu autora jak do tej pory są publikowane bezinteresownie. Z tego tytułu nie korzystałem więc dotąd nigdy i nie czerpię też nadal żadnych korzyści materialnych, ani też innych jakichkolwiek profitów, poza satysfakcją autorską.

 

KATOWICE, MAJ 2018 ROK

                                                                                                                                                                                                                                 Janusz Maszczyk

 

 

                                

Bear