Janusz Maszczyk: Kocimi łbami uliczką Nowopogońską
„PIĘKNO JEST OBECNE, TRZEBA TYLKO CHCIEĆ JE WIDZIEĆ LUB PRZYNAJMNIEJ ROZMYŚLNIE NIE ZAMYKAĆ OCZU”.
Theodor Fontane
[Rysunek autora. uliczka Nowopogońska.]
Pozostały niestety już tylko wspomnienia i ślady przeszłości. A jeszcze w okresie II Rzeczypospolitej Polski uznawana była przez liczne grono geografów jako jedna z najciekawszych uliczek pod względem zabudowy architektonicznej i to nie tylko Sosnowca i Zagłębia Dąbrowskiego. W tamtych sentymentalnych i romantycznych latach ponoć byli nawet i tacy, co stawiali ją do zwycięskiej rywalizacji w konkurencji ogólnopolskiej. Oczywiście, że mowa tu o uliczce Nowopogońskiej. Czym więc ta wąska uliczka, aż tak wiele osób wówczas zadziwiła, czy wręcz nawet zafascynowała? Na tak zagadkowo postawione pytanie postaram się udzielić merytorycznej odpowiedzi w poniższej publikacji.
Ciągnąca się wieś Pogoń od będzińskiego Małobądza stosunkowo rozległym i szerokim pasem w kierunku południowo – wschodnim i południowo – zachodnim jeszcze po 1825 roku była własnością Wincentego Siemońskiego, człowieka o polsko brzmiącym imieniu i nazwisku, ponoć dziedzica po zmarłej żonie Ludwice z domu Mieroszewskiej. Po jego śmierci w 1858 roku dobra pogońskie przypadną już jednak w spadku jego bratankowi Wincentemu. Człowiekowi o tym samym imieniu jak darczyńca. Odziedziczony rozległy majątek, już jednak w dwa lata po śmierci stryja, bratanek odstąpi kolejnemu już chętnemu na jego kupno. I tak w grudniu 1863 roku, w wyniku kolejnych już aktów sprzedaży i kupna wieś Pogoń z rąk Mycielskich tym razem trafi w ręce pruskiego obywatela Gustawa Christiana von Kramsta. Oferta kupna była o tyle dla Kramsta wyjątkowo korzystna, gdyż wielkie dobra gzichowskie leżące wtedy jeszcze w „Priwislanskim Kraju” („Priwislanskij Kraj”, czyt. „Przywiślański Kraj” – ironiczna nazwa stosowana po upadku Powstania Styczniowego przez carską Rosję wobec Królestwa Polskiego) nabył za zaledwie 32.000 rubli, a w transakcji sprzedaży i kupna, by jeszcze zwiększyć atrakcyjność tej oferty powiększone zostały jeszcze dodatkowo o dobra Bolesław 1/.
Już dzisiaj trudno odnotować dokładną datę, ale kolejnym posiadaczem, tylko jednak części terenów Pogoni, zwłaszcza tych położonych w pobliżu rzeki Czarnej Przemszy i już wtedy pełnosprawnej i ciągnącej się obok tej rzeki, od 1859 roku Kolej Warszawsko-Wiedeńskiej (Варшавско-Венская железная дорога), zwanej też początkowo Drogą Żelazną Warszawsko-Wiedeńską, staje się w XIX wieku rodzina Renardów, która te tereny wykupuje od Kramsta.
W drugiej połowie XIX wieku na Pogoń tym razem dociera kolejna już bogata pruska rodzina, na czele z Samuelem Huldschinsky’m, która w wyniku cichych pertraktacji zakupi je od Renardów, też na wyjątkowo intratnie korzystnych warunkach. Może jako ciekawostkę warto już na wstępie odnotować, że przez dotychczasowe lata Samuel Huldschinsky był jednoznacznie określany przez wszystkie lokalne autorytety historyków, naukowców i publicystów jako przemysłowiec niemiecki pochodzący z Górnego Śląska, a ostatnio pojawiają się informacje, że ten nietuzinkowy inwestor był jednak pochodzenia żydowskiego. Ta informacja jest dla autora o tyle zaskakująco ciekawa, gdyż kolejne moje rodzinne pokolenia odeszły już z tego świata z pełnym przekonaniem o niemieckich tylko korzeniach tego gliwickiego fabrykanta, a tu okazuje się, że huta przy uliczce Nowopogońskiej została wzniesiona przez osobę wywodzącą się z rodziny żydowskiej, mającej jednak obywatelstwo pruskie, możliwe nawet, że już wówczas z rodziny nawet zgermanizowanej.
* * * *
W każdym bądź razie pojawienie się na Pogoni, niezwykle majętnej i pełnej inwestycyjnych pomysłów rodziny Huldschinsky’ch już wkrótce zaowocuje nietuzinkową inwestycją, bowiem powstanie tu jedna z największych nie tylko w Sosnowcu, ale i w Zagłębiu Dąbrowskim fabryk o charakterze produkcji hutniczej. Już bowiem w roku 1881 Samuel Huldschinsky, uruchomi swój zakład przy samej prawie Kolei Warszawsko – Wiedeńskiej, obok nieistniejącej jeszcze wówczas na mapach carskich uliczki Nowopogońskiej. Możliwe, że już wtedy ta uliczka wiła się tam jednak, ale jako jeszcze typowa wiejska droga. Ponieważ początki w rozbudowie swych dóbr u takich majętnych ludzi bywają niekiedy też trudne, więc najpierw powstanie tu tylko malutkie przedsiębiorstwo produkujące głównie rury. To przedsiębiorstwo już od swego zarania, będzie przez miejscową ludność popularnie określane jako„Rurkownia Hulczyńskiego” 2/. Już na przestrzeni zaledwie dalszych kilkunastu lat, w wyniku licznych inwestycji, dopiero co uruchomiony zakład pracy, zostanie z rozmachem jeszcze rozbudowany o stalownię martenowską i walcownię blach. Co w konsekwencji uniezależni go już całkowicie od dotychczasowego sprowadzania blach i wstęg z pobliskiej Huty „Katarzyna” i tym samym jeszcze znacznie zwiększy dochodowość tej nietuzinkowej firmy. A to przecież głównie się w wielkim biznesie liczy, gdyż nie altruizm – jak to się biedakom serwuje – a wielkie pieniądze, kalkulacje i płynące z tego tytułu intratne korzyści, wyznaczają dalsze ścieżki kapitalistycznego życia.
W roku 1897 zakład pracy z pogońskiej wsi wraz z rodzinną fabryką Hulsdchinky’ch w Zawierciu, przekształci się w Towarzystwo Sosnowieckich Fabryk Rur i Żelaza Sp. Akcyjne. W maju 2016 roku, autorowi udało się pozyskać niezwykle ciekawy dokument i zdjęcie, które warto w tym artykule poniżej zaprezentować, jako już perełkę dokumentacyjną. Na legitymacji fabrycznej widnieje bowiem poprawna nazwa tej firmy, jako: „Towarzystwo Sosnowieckich Fabryk Rur i Żelaza Sp. Akc.”. Natomiast w publikacjach książkowy o Sosnowcu, których autorami są ponoć zawodowi historycy, badacze przeszłość tego miasta, bardzo często stosowana jest niewłaściwa nazwa: -„Towarzystwo Akcyjne Sosnowieckich Fabryk Rur i Żelaza”.
[Legitymacja (awers i rewers) jest własnością pana Jerzego Jaworskiego.]
W komentarzu na portalu „Sosnowiec Archiwum”, gdzie te dokumentacyjne eksponaty były początkowo prezentowane odnotowano, też oto takie nostalgiczne słowa:– „Mój dziadek, pierwszy na dole po prawej z kielnią w ręce. Zdjęcie pochodzi z lat 30-tych ubiegłego wieku”.
[Zdjęcie jest własnością pana Jerzego Jaworskiego.]
Identyczna nazwa tego przedsiębiorstwa jest też odnotowana w poniżej prezentowanej „Legitymacji Ubezpieczeniowej” mojego ojca, Ludwika Maszczyka, wydanej 29 kwietnia 1937 roku.
[Strona 2 i 3 legitymacji ubezpieczeniowej.
[Strona 56 i 57 z tej legitymacji ubezpieczeniowej.]
* * * *
Nie zagłębiając się zbytnio w dziewiętnastowieczne, czy nawet z początków dwudziestego wieku carskie statystyki należy uczciwie stwierdzić, że zdecydowaną większością mieszkańców w tej części Pogoni, od zawsze byli Polacy. Jednak do końcowych lat XIX wieku rodowitych „pełną gębą tej pogońskiej wsi” można już odnotować zaledwie tylko garstkę. A z pokoleniowej, rodzinnej spuścizny do współczesnych czasów, doczekało się w Sosnowcu zaledwie tylko niewielu. Po prostu zaledwie tylu, że można ich obecnie wszystkich bez trudu policzyć na palcach dwóch rąk.
Już w XIX wieku „walili więc w te strony za chlebem” liczni przybysze, głównie z pobliskich przeludnionych wsi, a nawet i znacznie dalszych Królestwa Polskiego. Większość z nich i to zdecydowana, nie posiadała jednak ani odpowiedniego wykształcenia, ani też znajomości do wykonywania nieznanego im dotąd „fachu”, w nowo uruchamianych o różnej branży przemysłowej fabrykach i w kopalniach węgla kamiennego.To zjawisko przynajmniej pod koniec XIX i na samym początku XX wieku – jak wspominał to mój ojciec, Ludwik Maszczyk i dziadziuś, Wawrzyniec Doros z Huty „Katarzyna” – po prostu „było w Sosnowcu widoczne i to nawet gołym okiem”. Znaczny procent przybyszy na domiar złego przez wiele, wiele lat pozostanie do tego jeszcze analfabetami. Popularnie więc i gwarowo w swych pogońskich środowiskach będą popularnie określani ironicznym mianem: – „nieczytatych i niepisatych”. Analfabetyzm bowiem zostanie dopiero całkowicie zlikwidowane w PRL, w tym i na Pogoni, po 1945 roku. Takie przypadki znam już wprost doskonale z autopsji. Średnie wykształcenie do stycznia 1945 roku zdobędą więc tylko nieliczni, a osobnicy z wyższym wykształceniem będą traktowani jak wisienki na dorodnym torcie. Wszystkie więc wysokopłatne stanowiska techniczne, ale również i urzędnicze w „Rurkowni Huldczyńskiego”, przez wiele, wiele lat, będą głównie obsadzane przez osobników sprowadzanych spoza Rosji carskiej, a tylko nieliczni polscy przybysze z Kongresówki będą z nimi mogli nawiązać konkurencję. Najliczniejszą grupą przybyszy spoza kordonu carskiego będą stanowili osobnicy spoza pobliskiej pruskiej granicy, z Górnego Śląska, rodowici Niemcy, lub Polacy – Górnoślązacy. Ci ostatni jednak ze znajomością języka niemieckiego. Ta więc grupa społeczna już pod koniec XIX wieku, po podjęciu zatrudnienia w nowo uruchamianych zakładach pracy, mimo woli zdominuje też skalę zamieszkiwania w nowoczesnych jak na owe lata stawianych osiedlowych budynkach w okolicy popularnie tak zwanego „Wygwizdowa” i w stawianych też pośpiesznie trzech fabrycznych osiedlach mieszkaniowych oraz w jednym pojedynczym willowym budynku przez „Rurkownię Huldczyńskiego”.
Nie zapominajmy jednak o tym, że po Polakach tę część Pogoni, zwanej też popularnie Nową Pogonią, zamieszkiwała jednak również druga co do liczebności narodowej grupa, a była nią ludność pochodzenia żydowskiego. Dzisiaj niestety ale jednak już niezmiernie trudno ustalić ich liczebność oraz skąd i kiedy tu przybyli. Jak mawiano jednak w mojej rodzinie – „byli tu przecież zawsze”. Bardziej bogaci i przedsiębiorczy, by jeszcze pomnożyć swe dochody, stawiali więc tu pod najem dwupiętrowe, lub wyjątkowo trzy piętrowe czynszowe kamienice. A chętnych wśród przybyszy do wynajmu mieszkań wówczas nie brakowało, gdyż jak już wyżej wspominałem „ludziska waliły w te strony masowo” i to ze wszystkich stron, bo ponoć było tu łatwiej o pracę, która dawała pieniądze i chleb, niż w przeludnionych i biednych wsiach Kongresówki. Interes zapewne więc kwitł na całego. Największe skupisko mniejszości żydowskiej znajdowało się w malutkich o zróżnicowanej architekturze kamieniczkach, które w pośpiechu stawiano bezpośrednio wzdłuż uliczni Nowopogońskiej oraz po dwóch stronach tej uliczki, pośród wijących się jeszcze wtedy piaszczystych i klepiskowych dróg. Te wiejskie drogi z czasem staną się miejskimi uliczkami, a od 1915 roku już nawet stopniowo wybrukowanymi, w postaci malowniczych „kocich łbów”.
[Powyższe dwa zdjęcia pochodzą z maja 2013 r. Uliczka utrwalona na zdjęciu górnym podczas zaborów Rosji carskiej była zwana „Kaljusinskaja” – to obecna uliczka Racławicka. Na zdjęciu poniżej, podczas zaborów Rosji carskiej ten tylko widoczny fragment uliczny zwany był „Fliorijanskaja”. To w tej części uliczki Floriańskiej mieściła się po prawej stronie jakieś 100 – 150 metrów od widocznego Kina „Momus” – synagoga żydowska.]
Stosunkowo duże skupisko Żydów zadomowiło się przy uliczce Kaljusinskaja (dzisiejsza Racławicka), Rzecznaja (dzisiejsza Rzeczna) i Fliorijanskaja (fragment od skrzyżowania z ul. Nowopogońską w kierunku „Targu Pogońskiego”) oraz Aleksandrowskaja (fragmencik tej samej uliczki Floriańskiej, ale od skrzyżowania z ul. Nowopogońską w kierunku do niemal samych murów „Rurkowni Huldczyńskiego”. Przy uliczce Fliorijanskaja już wkrótce zostanie więc nawet wybudowana niezbyt wielka świątynia żydowska – synagoga. Stała tam sobie spokojnie przez wiele lat, wciśnięta pomiędzy malutkie zabudowania i nadawała tej części Pogoni specyficznego kolorytu. We wrześniu 1939 roku już po zajęciu Sosnowca przez wojska niemieckie, została jednak najpierw przez okupanta podpalona, a ocalałe z pożogi jej fragmenty, jeszcze później zostały zburzone. Pamiętam doskonale jak w latach 50. XX wieku leżały tam jeszcze stosy gruzowiska po dawnej synagodze. Przez pewien okres czasu, po usunięciu gruzów, teren gdzie dawnej stała synagoga był jeszcze niezabudowany. Obecnie jak widzę, tylko to na jej części, postawiono już jednak niski jednorodzinny, lub dwurodzinny budynek.
Z tego co zapamiętałem to w tej części Nowej Pogoni, wynajmowaniem mieszkań raczej trudnili się tylko majętni Żydzi, bowiem oni głównie posiadali kamienice.Co nie oznacza, że właścicielami kamienic nie byli też sporadycznie, dobrze sytuowani Polacy. Oczywiście proporcji własnościowych nie jestem obecnie w stanie porównać, gdyż nie słyszałem by ktoś w tym zakresie przeprowadzał kiedyś merytoryczne badania. Inni natomiast, mniej majętni, zdecydowana większość wśród Żydów, trudnili się raczej tylko handlem, krawiectwem, szewstwem i szeregiem jeszcze innych ale raczej już drobnych świadczeń. Nie przypominam sobie by w tej zagubionej części Sosnowca, w przeciwieństwie do ulic usytuowanych w centrum miasta, czy na Starej Pogoni, czyli po zachodniej stronie ulicy Orlej i Będzińskiej, ktokolwiek z tej mniejszości narodowej pielęgnował zawody wolne, takie jak zawód lekarza, aptekarza, czy prawnika, itd. Mieszkający tu Polacy szanowali jednak ludzi o odmiennych przekonaniach i religii, co nie oznacza, że mogły się jednak zdarzać drobne gorszące incydenty i to po dwóch stronach tych narodowości. Bowiem wszędzie na świecie jak wiemy bywają dobrzy i tolerancyjni ludzie oraz „skrajnie zapatrzeni w swych poglądach chore ludziska” – jak to często mówiono wśród naszych znajomych z Pogoni.
Moi rodzice już w okresie II Rzeczypospolitej Polski utrzymywali bardzo bliskie, wręcz nawet przyjacielskie kontakty z państwem E. (imię?), mieszkańcami zachodnich terenów Pogoni, spoza ulicy Orlej, którzy ponoć byli z pochodzenia Żydami, jednak już całkowicie zasymilowanymi z naszą Ojczyzną. Taka przynajmniej opinia o żydowskim pochodzeniu tej zacnej rodziny panowała powszechnie wśród nauczycieli w sosnowieckim szkolnictwie. Nasz rodzinny wręcz przyjacielski stosunek do Żydów wynikał zapewne z tej przyczyny, iż moja mama była w Sosnowcu jednocześnie dyplomowaną nauczycielka i katechetką szkolną religii rzymskokatolickiej oraz uczyła też języka polskiego w jednej z żydowskich szkół w Sosnowcu. Nie czuliśmy więc absolutnie nigdy żadnych animozji, czy uprzedzeń do mieszkających w Sosnowcu Żydów. Wspólnie więc nawet wówczas z tą Panią i jej dwojgiem dzieci wyjeżdżaliśmy na tak zwane letniska (obecne wczasy) w okolice Jury Krakowsko – Wieluńskiej, na Pazurek, położony koło Rabsztyna. Ale o tym ciekawym epizodzie dowiedziałem się dopiero od mojej mamy, gdzieś w latach 80. XX wieku. O męża tej Pani i wiele innych szczególików, oczywiście nigdy nie pytałem mojej mamy, gdyż to wówczas nie leżało w sferze moich zainteresowań. W moim domowym archiwum posiadam jednak z czasów okupacji niemieckiej niezmiernie ciekawą fotkę, jak pani E. jako wychowawczyni klasowa, w tym i mojego brata, Wiesława Maszczyka oraz swego syna Jurka E., pozuje z grupą uczniów do zdjęcia w budynku dawnej „Aleksandrowskiej Szkoły” przy ulicy 3 Maja. To zdjęcie pochodzi jednak jeszcze z tego okresu zanim w tym budynku nie utworzono wojskowego niemieckiego szpitala. Jakim więc cudem ta Pani jako ponoć Żydówka, przeżyła okupację niemiecką, do tego jeszcze z dwoma synami, to tego z perspektywy upływu czasu absolutnie nie mogę pojąć?… Całkiem więc możliwe, iż przypisywana Jej obca narodowość była zwykłą nauczycielską plotką. Pani E. po 1945 roku była nauczycielką w tym samym dosłownie budynku szkolnym, identycznym jak i podczas okupacji niemieckiej, teraz już jednak w typowej polskiej, komunizowanej Szkole Podstawowej nr 9 im. Tadeusza Kościuszki. W tej samej szkole nauczycielką była też moja mama, podobnie jak uczniami byliśmy ja oraz mój brat. Z tego okresu tę Panią jako moją wychowawczynię klasową, zapamiętam więc wprost doskonale, jako niezwykle uzdolnionego pedagoga, jednocześnie jako dobroduszną i pełną życzliwego ciepła nauczycielkę. Jeden z jej najmłodszych synów, Jurek E., był w latach 50. XX w. znakomitym koszykarzem w tej samej co i ja drużynie, Kole Sportowym „Stal” w Sosnowcu, przy Hucie „Sosnowiec”. Utrzymywaliśmy więc ze sobą bardzo przyjacielskie stosunki. Po lata, wspominam więc Jurka zawsze z ogromną wprost sympatią i nostalgią.
Jakieś kilka lat temu, gdy wykonywałem zdjęcia przy uliczce Racławickiej, to nieznana mi zupełnie kobieta, przekazała mnie i mojemu bratu, informację, że budynek o numerze 18, był własnością brata Jurka E., o kilka lat od niego jednak starszego. W tym niskim budynku – jak nam wówczas oświadczyła – „w latach 1946 – 1947 odbywały się też jakieś tajne szkolenia osób o pochodzeniu żydowskim, którzy ponoć później mieli wyjechać na Bliski Wschód, by tam utworzyć ‘żydowską siedzibę narodową’, państwo Izrael”. Czy te wręcz sensacyjne, nieprawdopodobne i niesamowite informacje, jednak przekazane nam od tak sobie, a niepoparte żadnymi konkretnymi do sprawdzenia faktami, a przekazane nam tylko w formie ogólnej, polegały jednak wówczas na prawdzie absolutnej, to tego już nie jestem w stanie dociec. Mówiąc prawdę to tym przekazem byliśmy wówczas nawet tak zdumieni i zaskoczeni, szczególni zwłaszcza mój brat, który znał osobiście jej starszego syna, że tej nieznanej nam kobiecie nie zadawaliśmy już wtedy żadnych dalszych szczegółowych pytań, czego obecnie jako wielbiciel historycznej przeszłości Sosnowca, oczywiście jak zwykle bardzo żałuję.
Mieszkający w tej części Pogoni Żydzi we wrześniu i październiku 1939 r. mogli się po uliczkach Pogoni jeszcze w miarę swobodnie poruszać, ale już od listopada 1939 r. tylko z białymi opaskami i na jej tle z niebieską gwiazdą Dawida. W tym samym przedziale czasowym zburzono synagogę, która stała przy uliczce Floriańskiej. Stopniowo jednak wobec nich stosowano coraz to bardziej okrutniejszy terror i zmuszano też do niewolniczej pracy. W sierpniu 1942 roku po dokonanej przez Niemców selekcji, część z nich już jednak trafiła do obozu koncentracyjnego Auschwitz – Birkenau, a jeszcze zdrowych i sprawnych umieszczono w getcie na Środuli. Od tej chwili w ulicznych nowopogońskich zaułkach „nasi starsi bracia” – jak mówił o Nich w ciepłych słowach Jan Paweł II – już nigdy na Pogoni w swych charakterystycznych ubiorach nie byli widziani. Później zdarzały się jeszcze tylko przypadki, nie wyjaśnionych do dzisiaj okoliczności ich mordów na mostku drewnianym, zawieszonym ponad rzeką Czarną Przemszą, tuż, tuż przy Placu Tadeusza Kościuszki, obok Kasyna. Do tych tragicznych zajść dochodziło zawsze w trakcie kolumnowych powrotów Żydów z położonych w centrum Sosnowca „Szopów” do środulskiego Getta. Byłem kilkakrotnie tego osobistym zapędzonym tam przez hitlerowców dziecięcym świadkiem. Te dokonywane przez esesmańskich zwyrodnialców czyny od dziecka do dzisiaj głęboko więc tkwią w mojej świadomości. Bo tacy po prostu w ekstremalnych warunkach bywają też niektórzy ludzie, niezależnie od swej narodowości, że z jednych wychodzi wtedy to, co najlepsze, a z innych to, co najgorsze. Jednak moje internetowe publiczne informacje o tych bestialskich incydentach przy Placu Tadeusza Kościuszki jak dotąd absolutnie nikogo w Sosnowcu nie zainteresowały.
* * * *
Dla Rosjan dowodem osobistym był paszport. Rosja w tej dziedzinie była więc nawet europejskim prekursorem. Co jest jednak ciekawe? Był to dowód tożsamości z wieloma niezmiernie ciekawymi wpisami i pouczeniami, ale bez zdjęcia.
Z zakamarków stosunkowo pokaźnego domowego archiwum wyciągnąłem właśnie na światło dzienne dwa takie nieznane już współczesnym Polakom carskie paszporty. Jeden jest jeszcze mojego dziadziusia Franciszka Maszczyka (aneks nr 1), a drugi jego syna, a mojego ojca Ludwika Maszczyka (aneks nr 2). Z zawartych w nich adnotacji wynika, że paszport mojego dziadziusia Franciszka Maszczyka, wydany został jeszcze przez zaborcze władze Rosji carskiej w 1903 roku. Obydwa paszporty, mimo upływu aż tylu niebotycznych lat i przeróżnych okoliczności związanych z ich przechowywaniem, zachowały się jednak w doskonałym wprost stanie. Okładki są stosunkowo miękkie, mimo iż tekturkowe, powlekane są jednak czarnym jak kruk płótnem, a wewnątrz 24 strony ozdobnych karteczek są na przemian pokryte bądź to drukowaną cyrylica, bądź pokryte ręcznym atramentowym kaligraficznym pismem rosyjskim. Już na pierwszej stronie paszportu mojego dziadziusia, poniżej czarnego dwugłowego orła z cesarką koroną, po lewej stronie, dokonano adnotację jego wydania: -„No 1464 ” – to kolejny wydany numer paszportu i zapewne też skrupulatnie odnotowany w aktach carskiej policji. Na wielu stronach widnieją też typowe dla okresu zaborów pouczenia. Od strony 20 do 23 liczne carskie policyjne złowrogie pieczęcie i wypisane cyrylicą adnotacje. Ciekawa jest dla mnie zwłaszcza strona 6, gdyż dokonano tam ręcznych adnotacji członków z mojej rodziny: „rzena – Marijanna” urodzona w 1862 roku – to moja babcia Marjanna (zmarła śmiercią naturalną), „docz Marijanna” urodzona w 1900 roku – to moja ciocia Marysia (rozstrzelana w zbiorowej egzekucji we wrześniu 1939 roku przez niemieckie Einsatzkommando), „Zygmunt 1903” – przekreślony przez carskiego urzędnika niedbale czarną atramentową kreską i coś tam jeszcze niezrozumiale nagryzmolone – to zmarły jako jeszcze dzieciak mój wujek, nieczytelny wpis „Liodowik 1897 r.” – to już na pewno mój ojciec ( zmarł śmiercią naturalną), „Janina Franciszkaja 1905 r.” – to moja ciocia i „Stefanija 1907r.” – to też kolejna moja ciocia (obydwie zmarły śmiercią naturalną). Dzisiaj z tej wieloosobowej rodziny z pogońskiego „Wygwizdowa” już nikt nie żyje, ale jej polskie losy są tak frapujące, że powinny kiedyś trafić na karty wspomnień.
Mój dziadziuś do tej fabryki będzie docierał codziennie wraz z fabryczną przeraźliwa syreną z pobliskiego zapyziałego jeszcze wówczas „Wygwizdowa”, a konkretnie to z zagubionej wśród ugorów piaszczystej jeszcze wtedy uliczki, zwanej – „Małaja”, później Mała, a obecnie uliczka Kolibrów.
W 24 lata od uruchomienia tej fabryki, bowiem w 1905 roku, wijąca się obok zabudowań i murów fabrycznych dawna stara jeszcze bezimienna wiejska piaszczysta i pełna już bruzd droga, chwilowo zmieni tylko swą nazwę na „Now – Pogonskaja”, by w 1918 roku przyjąć już oficjalnie i prawomocnie polską nazwę uliczki Nowopogońskiej.
W tamtych latach ulica Staropogońska jeszcze na carskich planach Sosnowca w ogóle nie istnieje. Biegnie tam wprawdzie jakieś wijące się wiejskie klepisko, ale bez konkretnej nazwy. Urzędowo oznaczona zostanie dopiero później. Również na planach carskich białą plamą są tam zaznaczone zabudowania.
****
Z tą fabryką niemal od zarania jak tylko powstała związane są również losy mojej najbliższej rodziny ze strony ojca, bowiem już od 5 marca 1897 roku podejmie w niej pracę mój dziadziuś Franciszek Maszczyk. Taki dokument z fabrycznego archiwum pozyskał mój ojciec po 1945 roku. Był w niej zatrudniony, aż do nagłej i nieprzewidywalnej śmierci, która nastąpiła w 1912 roku. Ojciec z kolei podejmie w niej pracę dopiero w lipcu 1933 roku. Do tego bowiem czasu od 15 maja 1914 roku aż do 1 września 1932 roku był zatrudniony w firmie „Babcock Zieleniewski” w Sosnowcu. Natomiast pomiędzy wrześniem 1932 roku, a lipcem 1933 roku pozostawał bezrobotnym, podobnie jak w tym samym czasie tysiące, tysiące też innych Polaków, nie tylko w Sosnowcu. Nie zapominajmy bowiem o tym, że w niepodległej i suwerennej II Rzeczypospolitej Polsce, ustrój kapitalistyczny i takie serwował też swym rodakom „prezenty” (aneks nr 3 i 4).
Wybudowana przez gliwickiego fabrykanta „Rurkownia Huldczyńskiego” przez dziesiątki lat będzie więc nie tylko niekwestionowaną karmicielką zamieszkujących ten teren wielu rodzin i to niezależnie od narodowości, ale dzięki niej ta malutka część Nowej Pogoni już niebawem będzie też zmieniała i to diametralnie swój dotychczasowy wiejski wizerunek. Oczywiście, nie nastąpi to jednak natychmiast. Zagraniczny bowiem fabrykant, by pozyskać do swej firmy rzetelnych i wykwalifikowanych pracowników będzie w pobliżu budował nowoczesne jak na tamte czasy fabryczne osiedla mieszkaniowe i partycypował też w upiększaniu tego regionu, a inni będą go w tym naśladowali i starali się nie tylko dorównać, ale i prześcignąć. Oczywiście, że w nowo stawianych fabrycznych osiedlowych budynkach nie otrzymywali mieszkań dosłownie „od ręki” wszyscy robotnicy, czy nawet zatrudnieni w tej fabryce wyselekcjonowani urzędnicy, tylko jakbyśmy to dzisiaj bardziej sugestywnie określili – totolotkowi wybrańcy. O tym istotnym i konkretnym przecież fakcie, nie wiem dlaczego ale w swych publikacjach dziwnie jakoś zapominają jednak współcześni historycy, w tym nawet zatrudnieni w sosnowieckich muzeach, gdzie dostęp do pisanych źródeł mają zapewne bardziej swobodniejszy i to od ręki, aniżeli autor tej publikacji.
Mój ojciec wraz z moją mamą i bratem Wiesławem, zamieszkają w połowie lat 30. XX wieku na takim właśnie darowanym przez gliwickiego fabrykanta urzędniczym osiedlu przy Placu Tadeusza Kościuszki, a autor przyjdzie tam na świat w 1937 roku. Niektórzy szczęśliwcy z tego fabrycznego urzędniczego osiedla, gdy już do swej drżącej ze szczęścia ręki otrzymają klucze do swych wymarzonych mieszkań, to dopiero wtedy po raz pierwszy w swoim życiu skorzystają ze świecącej żarówki i będą też wreszcie mogli zaspokoić swe podstawowe potrzeby higieniczne w swoim mieszkaniu (łazienka, bieżąca woda ciepła i zimna oraz ubikacja), lub w najgorszym przypadku ubikacja będzie się mieściła na piętrze korytarza w tak zwanym „antre” (przedpokój wyjątkowo szeroki na około 3 metry i stosunkowo długi na około 8 metrów dla zaledwie od 2 – 3 lokatorów). Dla innych pracowników z „Rurkowni Huldczyńskiego” co już wyżej zasygnalizowałem, a takich było niestety co niemiara, znacznie więcej od tych drugich, na pocieszenie pozostanie więc tylko, tak jak dawniej, miska z zimną wodą, lub w zależności od pory roku nawet woda lodowata i to donoszona z podwórkowej studni, lub czerpana z podwórkowego hydrantu. Z kolei zamiast ubikacji pozostanie do dyspozycji „wychodek” pod chmurką, wtłoczony w ciąg zabudowań komórkowych, lub domowe wiadro, najczęściej stojące w kuchni.
Poszerzając nieznacznie zasadniczy temat warto jednak chyba przypomnieć, że wygranymi na loterii będą również robotnicy, którzy w fabrycznych robotniczych osiedlowych budynkach „Rurkowni Huldczyńskiego”, też uzyskają mieszkania, mimo, iż będą pozbawione domowej umywalki i wanny. Będą natomiast mogli korzystać z osiedlowej zbiorowej łaźni. Z dobrodziejstwa zbiorowej osiedlowej łaźni – jak doskonale pamiętam – korzystali niestety, ale tylko nieliczni robotnicy z tych dwóch osiedli i to tylko najwyżej raz w tygodniu, najczęściej w popołudniowe soboty. Taka zbiorowa osiedlowa łaźnia dla mieszkańców z „Rurkowni Huldczyńskiego” powstanie już pod koniec XIX wieku nieopodal Placu Tadeusza Kościuszki i będzie tam funkcjonowała aż po same lata 60. XX wieku 3/.
[Powyższe zdjęcie z listopada 2016r. Skrzyżowanie uliczek: Nowopogońskiej z Majową. Stare zabytkowe oraz sentymentalne i romantyczne jeszcze zabudowania z końca XIX i początków XX wieku. Wymagają już jednak na gwałt rewitalizacji, ale nie tylko ze strony lokalnego samorządu jak to sądzi najczęściej wielu mieszkańców z tych budynków. W tyle przy wąziutkiej uliczce Majowej, po lewej stronie, były budynek, gdzie Jan Kiepura przyszedł na świat 16 maja 1902 roku – absolwent tego samego Liceum „Staszica”, co również autor, jego rodzony brat i kilka jeszcze innych osób z naszej rodziny…]
* * * *
Wbrew sugestywnej nazwie, to właśnie nie dzisiejsza uliczka Staropogońska, a ulica Nowopogońska i wokół niej wijące się też inne zgubione wąskie uliczki i zabudowania są najstarszą częścią dzielnicy Pogoń. Jeszcze bowiem w 1905 roku jak to wynika z planu przestrzennej zabudowy miasta Sosnowicy (rosyjska nazwa miasta Sosnowca) od strony małobądzkiego Będzina biegła wówczas tylko jedna jedyna oznakowana i do tego jeszcze klepiskowa ulica Bendzinskaja, która bezpośrednio łączyła się jeszcze wówczas z taką samą też klepiskową ulicą Dytlowskaja (dzisiejsza ulica St. Żeromskiego). Wtedy jeszcze ulica Orla w ogóle nie istniała tak jak inne też dzisiejsze uliczki usytuowane w kierunku północno – zachodnim, czyli w kierunki Czeladzi. Wprawdzie w rejonie dzisiejszej ulicy Staropogońskiej są już zaznaczone na carskim planie z 1905 roku pojedyncze zabudowania, ale spośród wijących się tam typowych wiejskich dróg, ani jedna jeszcze z nich nie otrzymały żadnej oficjalnej nazwy. Warto chyba przypomnieć, że jeszcze w latach 30. XX wieku uliczka Lisia i Mazowiecka, leżące w tej części Pogoni, były wiejskimi i nie brukowanymi drogami, a uliczka Lisia na domiar złego pozbawiona była jeszcze całkowicie sieci kanalizacyjno – wodociągowej. Wodę pitną czerpano więc wiadrami z głębinowych typowo wiejskich studni, co widać na dwóch poniższych rodzinnych zdjęciach.
[Zdjęcie współczesne uliczki Lisiej. Na zdjęciu trzykondygnacyjny budynek (okno z balkonem, to pokój gościnny), w którym przez krótki okres czasu w pierwszych latach 30. XX wieku mieszkała moja rodzina:ojciec, mama i brat.]
[Powyższe dwa zdjęcia rodzinne pochodzą z lat 1933 – 1934 i wykonano je obok (utrwalonego współcześnie na wyżej prezentowanym zdjęciu) budynku przy uliczce Lisiej na Pogoni. W głębi widoczna wiejska drewniana obudowa głębinowej studni. Natomiast obok studni na zdjęciu po prawej stronie – drewniana balia do kąpieli i prania bielizny oraz też wyjątkowo wiejski typowy charakter podwórkowej zabudowy.]
[Zdjęcie powyżej natomiast pochodzi z roku około 1933. Końcowe nie tylko klepiskowe, ale wręcz zalegające ugorem fragmenty dzisiejszej ulicy Lisiej (fotograf stoi od strony północno zachodniej, czyli od strony Czeladzi). Z tyłu widoczna koślawa palisada płotowa. Od lewej stoją: mój ojciec Ludwik Maszczyk, kpt. Franciszek Doros – wtedy jeszcze w stopniu wojskowym porucznika, brat mojego dziadziusia Franciszka Maszczyka – Ludwik Maszczyk (to samo imię i nazwisko jak mój ojciec), dwaj następni NN, Jakub Klimek (w mundurze WP; szwagier mojego ojca, Ludwika Maszczyka). Od lewej siedzą: Wacław Maszczyk i Gienek Maszczyk (synowie Ludwika i Franciszki Maszczyk zamieszkali w Sosnowcu przy ulicy Mazowieckiej). Gienek Maszczyk w mundurze p.por. rezerwy WP.]
Jak to dawniej w sosnowieckich wsiach najczęściej jednak bywało najpierw musiała powstać fabryka, czy kopalnia, by później wokół niej, a raczej na jej obrzeżach mogła się też ożywić centralna droga i sieć wąskich wijących się dróżek zdążających do niej z innych jeszcze kierunków, o podłożu piaszczysto – klepiskowym. Jeszcze więc pod koniec XIX wieku, a nawet w pierwszych latach XX wieku – ulica Nowopogońska – jak już brzmiała jej oficjalna nazwa, dalej jednak będzie miała charakter tylko typowo wiejskiej drogi, a nie miejskiej brukowanej ulicy. Również inne uliczki w tej części Nowej Pogoni jeszcze do pierwszej wojny światowej, będą się prezentowały podobnie jak ta główna uliczka, a niektóre nawet jeszcze znacznie marniej, niczym typowe wiejskie, wąskie dróżki wijące się pośród kartofli i ugorów. Nawet więc w dni polskiego słonecznego i pogodnego lata, uliczka Nowopogońska bywała ku utrapieniu pieszych ponoć uciążliwa, gdyż znaczne jej odcinki, nie były nawet utwardzone lecz tylko pokryte miałkim sypiącym się piachem do oczu i ust, przy każdym podmuchu wiatru. Najczęściej więc robotnicy zdążający do pracy pokonywali ją tradycyjnie. Po prostu boso. „Ponoć po swojemu”, tak jak to jeszcze nie tak dawno temu bywało w ich rodzinnych wsiach, gdy podążali w dni świąteczne w drodze do kościoła, a buty tradycyjnie wieszali wtedy na ramieniu, na dopiero co zerwanym po drodze z przydrożnego krzaka kiju. Dopiero więc w okolicy głównej portierni fabrycznej, bezceremonialnie wkładali na bose stopy obuwie. Takie zbiorowe sceny ponoć były wtedy powszechnie widoczne i u wielu osób nie budziły nawet odruchów w postaci szczególnego zawstydzenia, czy konsternacji. W tamtych bowiem latach buty i skarpetki były drogim rarytasem. Nie każdego więc było stać na ich częste kupno. Niektórzy więc bardziej światli i ambitni robotnicy by wyglądać „z pańska jak urzędasy”, to swe bose stopy oblekali nawet onuckami 4/. Dopiero w znacznie późniejszych latach, ale jeszcze za czasów zaborów Rosji carskiej, zaczęto odcinek uliczki Nowopogońskiej, ale tylko od wiaduktu kolejowego do obecnej uliczki Mariackiej pokrywać, jak to wtedy górnolotnie określano „polnym kamieniem”. Prace w zasadzie jednak polegały tylko na tym, że jezdnię najpierw posypano tylko drobnym tłuczniem kamieni wapiennych, a później dopiero ręcznym walcem wtłoczono te kamienie do gruntu. A takiego kamienia wówczas w Sosnowcu nie brakowało, gdyż zalegał w licznych malutkich kamieniołomach, z największym renerdowskim kamieniołomem usytuowanym w okolicy Pekinu. Pokrycie jezdni na tym odcinku ulicznym było więc identyczne do tego jakie obecnie możemy obejrzeć na prezentowanych poniżej dwóch zdjęciach dawanego jeszcze „Targu Pogońskiego”.
[Powyżej zdjęcie z 2007 roku, a poniżej z 2016 r. – „Targu Pogońskiego”. Z przodu i po bokach oraz całkiem w tyle, widoczne pokrycie klepiska „kamieniem polnym”. Takie mniej więcej też pokrycie było za Rosji carskie uliczki Nowopogońskiej na odcinku od wiaduktu kolejowego do obecnej uliczki Mariackiej.]
O tym wprost nieprawdopodobnym i sensacyjnym jak na owe czasy wyczynie, poinformował nawet wtedy mieszkańców Sosnowca „Goniec Częstochowski” z dnia 7 sierpnia 1907 roku.
[Goniec Częstochowski z 7.VIII. 1907 r. Druk pozyskałem od pana Janusza Szaleckiego.]
Podobnie i modne wtedy pogońskie paniusie, by na co dzień być eleganckimi zmuszone były cerować pończochy, gdyż na kupno nowych nie wszystkim wtedy „starczało grosza”. Również robotniczy strój w dni powszednie i w drodze do fabryki był niezwykle prosty, a wręcz nawet tak zwany „roboczy”. Bardziej odświętnie prezentowali się natomiast robotnicy, a nawet i niektórzy urzędnicy, tylko w niedziele i w dni świąteczne. Przynajmniej wielu takich pracowników, jak wspominali moi dziadkowie i mój ojciec widywano – „za cara” – nie tylko na Pogoni, ale i w winnych regionach Sosnowca. Nie ukrywam, ale takich osobników widywałem i ja, nawet jeszcze w latach 50. XX wieku, gdy na stale jeszcze mieszkałem w Sosnowcu.
Stopniowo jednak, w miarę upływu lat, tak jak zmieniał się wygląd dawnej uliczki Now-Pogonskaja, by zaistnieć w wyobraźni mieszkańców już tylko pod polską nazwą Nowopogońskiej, tak również bosonodzy przybysze stawali się bardziej – „miastowymi” – jak to ich wtedy określano w pewnych środowiskach Sosnowca. Ich potomkowie, niektórzy „o wybujałych już ambicjach i aspiracjach” byli już znani moim rodzicom – mamie i ojcu. Z kolei autor doskonale pamięta jak jeszcze w latach 50 XX w., z uliczki Wodnej poprzez Plac Tadeusza Kościuszki aż hen na pola renardowskie koło Pekinu, znana naszej rodzinie kobieta, codziennie po „kocich łbach” pędziła początkowo jedną, a później nawet dwie krowy. Jej dziecko – dziewczynka – była uczennicą mojej mamy w Szkole Podstawowej nr 9 im.Tadeusza Kościuszki przy ulicy 3 Maja (dawny budynek carskiej „Szkoły Aleksandrowskiej”). Jak z powyższego wynika, niektórym przybyszom było niesłychanie trudno przystosować się do życia w mieście, a tym bardziej porzucić swe pokoleniowe wiejskie nawyki.
Ta sama klepiskowa uliczka, później pokryta na krótkim tylko odcinku „kamieniem polnym” jednak już w dni deszczowe, gdy lało potwornie jak z cebra, to bywała jednak niemiłosiernie błotna i pełna trudnych do pokonania suchą nogą zalegających bajor, podobnie i w czasie roztopów wiosennych, a w mroźne dni zimowe najczęściej zasypana i również stosunkowo uciążliwa do przebrnięcia. Nocą wprost wyjątkowo posępna i ciemna, podobnie jak okoliczne budynki, gdyż prąd elektryczny jeszcze tu na dobre nie zawitał do wszystkich budynków. Żarówka elektryczna niczym zwiastun nowej epoki pojawi się bowiem po raz pierwszy w Sosnowcu dopiero po 1909 roku, gdy zostanie już na dobre uruchomiona sielecka elektrownia przy Kopalni „Hrabia Renard”. Zabytkowy historyczny budynek tej niezwykłej elektrowni, pierwszej nie tylko w dziejach Sosnowcu, ale i w Zagłębiu Dąbrowskim, jeszcze stał prawie w nienaruszonym elewacyjnym stanie kilkanaście lat temu. Jakieś kilka lat temu został już jednak przecięty jak tortowym nożem i był doklejany jak plasterek miodu do wznoszonego tam nowoczesnego hotelu. No cóż biznes w interesie musi się kręcić, więc nie pora teraz napłacz i nostalgiczne wspomnienia o zabytkach Sosnowca, a tym bardziej na rozdzieranie z rozpaczy szat. Mimo jednak uruchomienia renardowskiej elektrowni, to z jej dobrodziejstwa nie skorzystają jednak od razu wszyscy mieszkańcy z Pogoni, co jest chyba oczywiste. Szczególnie jednak w mroku tonęły pogońskie ulice. Ten okres mrocznych uliczek oraz gdy w wielu obejściach ciemności rozświetlały tylko dymiące i migające świece, karbidówki i lampy naftowej, będzie niestety ale jeszcze trwał i trwał aż do czasów II Rzeczypospolitej. W niektórych przypadkach nawet jeszcze znacznie, znacznie dłużej, co już autor doskonale zapamiętał.
W trakcie więc pokonywania tej mrocznej około fabrycznej uliczki Nowopogońskiej istniała zawsze potencjalna obawa „nabicia sobie guza na głowie”. Jeszcze większe zagrożenia czyhały na przechodniów w przyległych piaszczystych uliczkach, jakby już potencjalnie „opuszczonych przez Boga i ludzi”, i całkowicie już mrocznych. Poważnego urazu każdy więc się mógł nabawić nie zawsze jednak tylko w wyniku nieszczęśliwego upadku. Niekiedy też i na skutek złośliwego poturbowania przez nieznanego sprawcę. Bo takiego typu opryszki jeszcze wtedy, a nawet i podczas I wojny światowej, w tym rejonie grasowały. Jeden z nich był wyjątkowo groźny i niebezpieczny, i o głośnym wtedy nazwisku Becker (imienia nie pamiętam?) widniejący też często na policyjnych plakatach oraz wymieniany też z imienia oraz nazwiska w lokalnej prasie. Z trwogą podobnie zresztą też o nim szeptano w wielu pogońskich rodzinach. W końcu podczas policyjnego pościgu został zastrzelony na jednych z dachów pogońskich komórek. A miało to miejsce w końcowych miesiącach pierwszej wojny światowej. Te bandyckie incydenty i sama osoba sprawcy tych czynów o tyle była znana naszej rodzinie, a szczególnie mojemu ojcu, gdyż w czasie jednej z ponoć precyzyjnie zaplanowanych policyjnych obław zamiast wilka rozbójnika, to przez pomyłkę by zastrzelono mojego ojca, który w tym czasie zdążał z „Wygwizdowa” do konstantynowskiej fabryki jeszcze wtedy widniejącej pod szyldem – Fitzner i Gamper. W następstwie tego incydentu przeprosinom policyjnym nie było ponoć końca. Od tego jednak czasu ojciec już nigdy więcej nie ufał policyjnym stróżom prawa. Podobnie jak nie dowierzał też w ich policyjny śledczy „nos”, czy z powagą określany, a nawet wręcz nagłaśniany policyjny profesjonalizm.
* * * *
W zasadzie uliczka Nowopogońska miejski charakter zacznie więc przyjmować dopiero po 1915 roku. Już w tym czasie nowy okupant niemiecki, by zyskać przychylność poddanych mieszkańców tej polskiej ziemi, to nawet wyrazi zgodę na postawienie pomnika Tadeusza Kościuszki w obrębie nowo wybudowanego fabrycznego urzędniczego osiedla przez „Rurkownie Hulczyńskiego”, a okoliczny teren ozdobi jego imieniem, jako Plac Tadeusza Kościuszki. Trzeba przyznać, że zachodni fabrykanci ze znacznie większym polotem artystycznym traktowali jednak tę ziemię niż dotychczasowy zaborca – Rosja carska. To było wówczas doskonale widoczne szczególnie, gdy się porównywało Sosnowiec z podobnymi miasteczkami z Kresów Wschodnich. Ta różnica zwłaszcza wtedy szczególnie się uwypukliła, gdy infrastruktura miejska zaczęła się bardziej dynamicznie rozwijać w okresie II Rzeczypospolitej Polski. Trudno zajrzeć w artystyczną duszę drugiego człowieka, ale inklinacje zachodnich fabrykantów znacznie różniły się od wizji artystycznej tych drugich. Dlaczego jednak o tym wspominam?…. Ano dlatego, gdyż właściwie dopiero w czasach okupacji niemieckiej, po 1915 roku, w Sosnowcu przystąpiono do brukowania jezdni ulicznych i utwardzania płytami chodników. Już wtedy Plac Tadeusza Kościuszki, położony na styku z uliczką Nowopogońką, jak na tamte odległe czasy stawał się zalążkiem miejskiej wizytówki. Z tego tytułu tak często był chyba utrwalany na kliszy fotograficznej.
[Własność pana Henryka Dormana. Sosnowiec – Pogoń. Plac Tadeusza Kościuszki i pomnik Tadeusza Kościuszki.]
Dalej jednak pewne fragmenty tego palcu, co widać na starych jeszcze pocztówkach, czy zdjęciach, sprawiały wrażenie typowo kresowego zaścianka. W podobny sposób starano się też ozdobić przynajmniej tę część uliczki Nowopogońskiej, która bezpośrednio stykała się z zabudowaniami fabrycznymi i tym reprezentacyjnym miejskim placem. Już wtedy ten fragment uliczny zaczęto pokrywać niezwykle harmonizującym z otoczeniem brukiem kamiennym, zwanym „kocimi łbami”i wytyczać też chodniki, a obok rynsztoki kanalizacyjne. Dzisiaj podobnym ozdobnym brukiem pokrywającym zabytkowe ulice może poszczycić się zaledwie niewiele miast w Polsce, a inni co takie zabytkowe deptaki kiedyś posiadali i już je na dobre zalali asfaltem, mogą im teraz tego tylko pozazdrościć.
[Powyższe trzy zdjęcia wykonano w maju 2013 roku. Zdjęcie pierwsze – skrzyżowanie uliczek: Nowopogońskiej i Majowej. Zdjęcie drugie – uliczka Nowopogońska (zdjęcie wykonano od strony ul. Orlej) – w dali po lewej Kino „Momus”. Zdjęcie trzecie – to prawie ten sam motyw tylko przelotnie uchwycony z innego ujęcia. Na fotkach utrwalono uratowane przed wyburzeniem stare zabytkowe jeszcze budynki z końca XIX i początków XX wieku. Jezdnia kamienna – „kocie łby” – już jednak jest zalana wiecznie łatanym asfaltem. Na zdjęciach wolne przestrzenie, po których już tylko hula wiatr, to już miejsca po wyburzeniach zabytkowych budynków…]
* * * *
Już sam majestatyczny stalowo kamienny wiadukt, dawnej „Kolei Warszawsko – Wiedeńskiej, zwany w tamtych latach jako „Żeleznaja Daroga” był niezwykle urokliwy i dopracowany w wielu detalach. Z wyjątkiem chyba tylko usytuowanych pod wiaduktowych studzienek kanalizacyjnych, co zaowocuje w przyszłości licznymi podtopieniami tej części ulicy w okresach obfitych opadów deszczu i gwałtownych ulewnych burz. Od wiaduktu natomiast, aż do samego styku z uliczką „Wodnaja” (dzisiejsza ul. Wodna), oczy nasycała zabudowa typowo fabryczna, charakterystyczna z końca XIX wieku oraz z pierwszych lat XX wieku i w architektonicznej formie dopracowana jeszcze z pietyzmem w okresie międzywojennym. Zupełnie już inna zabudowa uliczki Nowopogońskiej, ciągnęła się na dalszych odcinkach. Jeszcze odcinek od ulicy Wodnej do ulicy Mariackiej był po dwóch stronach szczelnie zabudowany w różnorodnej architektonicznej krasie stojącymi tam budynkami. W tym samym okresie czasu uliczka Mariacka była jednak prawie martwa w zabudowie i cichutka oraz nosiła jeszcze nazwę „Kostelnaja”. Natomiast już na końcowych fragmentach uliczki Nowopogońskiej, czyli od Mariackiej, aż do Orlej, stał dosłownie tylko jeden ceglasty budynek (parter i trzy piętra), który tam zresztą stoi do dzisiaj, co utrwaliłem na poniższym zdjęciu.
[Zdjęcie z listopada 2016 roku. Po lewej stronie widoczny ceglasty budynek (parter i trzy piętra).]
Jak już wyżej wspominałem uliczka Nowopogońska podobnie jak w okolicy już samej fabryki, tak i w dalszym swym biegu aż do samej ulicy Mariackiej była szczelnie po dwóch stronach zabudowana. Przynajmniej taka zwarta i ciągnąca się niczym wąż boa zabudowa przetrwa tu jeszcze do lat 50. XX wieku. Od opisywanego wiaduktu kolejowego ciągnął się więc po dwóch stronach jezdni, aż do samej krzyżówki z uliczką „Wodnaja”, a później za wolnej już Polski uliczki Wodnej, charakterystyczny uliczny głęboki zabudowany kanion, ze ściśle ze sobą zlepionej zabudowy fabrycznej i mieszkalnej, co zresztą wprost doskonale jest utrwalone na poniższej pocztówce, pozyskanej od znanego kolekcjonera sosnowieckiego i redaktora niesłychanie popularnego portalu internetowego „Sosnowiec Archiwum”, pana Pawła Ptak.
[Pocztówka – własność Paweł Ptak. Po lewej stronie ciągną się wyłącznie tylko fabryczne zabudowania „Rurkowni Huldczyńskiego”, całe pokryte jednolitą cegłą. Dopiero, hen, hen w dali, po lewej stronie widoczny piętrowy budynek, też ceglasty z zawieszonymi typowymi do tego okresu ozdobnymi i kunsztownie zamontowanymi metalowymi balkonami (spód żelbetowy) – to prywatna kiedyś kilkupiętrowa ceglasta kamienica. Po 1945 roku na parterze tej urokliwej kamieniczki mieściło się Hutnicze Technikum, a w latach 60. XX wieku, otwarto jeszcze fabryczny sklep, z wyrobami oferowanymi przez Hutę „Sosnowiec”.
Po prawej stronie zaraz z samego brzegu, poza niezwykle ozdobnym, wręcz malowniczym parkanem, widoczny budynek – to dawna dyrekcja „Rurkowni Huldczyńskiego”. Kolejne po tej samej stronie zabudowania, to dwa bliźniaczo podobne dwupiętrowe budynki fabrycznego osiedla robotniczego. W swej zabudowie identyczne do obecnych trzech jakie jeszcze obecnie stoją w zabudowie koszarowej przy Placu Tadeusza Kościuszki.]
W tej części ulicznej wszystkie zabudowania fabryczne pokryte były jednolitą ozdobną cegłą w kolorze czerwono – brązowym i wzbogacone też kamieniem wapiennym. Jedynym tylko odstępstwem na tym odcinku ulicznym były dwa budynki robotniczego osiedla fabrycznego – pokryte jasnym tynkiem, a usytuowane dosłownie naprzeciw ciągnącego się jeszcze wtedy długiego ceglastego fabrycznego muru (fabryczny mur zburzono w latach 70. XX w.).
Już po minięciu zabytkowego wiaduktu Kolei Warszawsko – Wiedeńskiej zdumienie budziła nigdzie w Sosnowcu dotąd nie spotykana zawieszona ponad uliczką Nowopogońską żelbetowa łukowato wygięta i kunsztownie ozdobiona przewiązka. To miejsce było ponoć tak urokliwe w czasach II Rzeczypospolitej Polski, że fotografowie utrwalali ją na reklamujących Sosnowiec pocztówkach, o czym między innymi świadczy i ta powyższa unikatowa już obecnie fotograficzna pamiątka.
Możliwe, że ta część fabrycznej zabudowy i dalsze też jej fragmenty uliczne, jednak zupełnie już odmienne w zabudowie niż odcinek uliczny przyfabryczny, wywierały zachwyt, szczególnie u tych osobników, którzy te strony znali jeszcze z dawnej autopsji, gdy Pogoń była jeszcze wtedy typową niezaludnioną i niezabudowaną wsią. Taka bowiem perełka architektoniczna na wsi musiała przecież pobudzać nie tylko ciekawość, ale i budzić wśród przyjezdnych zdumienie. Bowiem – jak już wyżej wspominałem – ani Pogoń, ani też inne dzielnice Sosnowca nie były i nie mogły być porównywalne z innymi wielkimi miastami zachodnioeuropejskimi. Nie mówiąc już o miastach metropolitalnych. Ta zawieszona wysoko ponad głowami przechodniów łukowata przewiązka łączyła budynek dyrekcji usytuowany po prawej stronie uliczki, dzisiaj oznaczony numerem 1A (na powyższej pocztówce jest tylko widoczny poza parkanem fragmencik biurowca) z widocznymi po lewej stronie ciągiem fabrycznych budynków biurowych. Ten zawieszony ponad początkowo tylko utwardzoną drogą obiekt był dziełem znanego sosnowieckiego inżyniera architekta Józefa Stefana Wita Pomian-Pomianowski 5/. Zanim go jednak ostatecznie ponad tą uliczką zawieszono, a nawet jeszcze wiele, wiele lat później, to przez jednych zwany był tylko „mostem”, a przez innych „wiszącą galeryjką”, a dopiero znacznie, znacznie już później prawidłowo go zaczęto określać, jako typowa w swej zabudowie przewiązka uliczna.
[Goniec Częstochowski, piątek 7.VI.1907 rok. Informacja prasowa pozyskana od pana Janusza Szaleckiego.]
W latach II Rzeczypospolitej Polskiej ta urokliwa dla przechodniów i fotografów przewiązka – jak mawiał mój ojciec – z kolei już przez urzędników z tej fabryki był już zwana – „urzędniczym mostem westchnień”, bowiem wiodła do dyrekcji tej huty, a tam nie zawsze honorowano pochwałami i wysokim wynagrodzeniem pieniężnym „białe kołnierzyki”, ale i wręczano im też decyzje o zwolnieniu z pracy.
Budynek dyrekcji „Rurkowni Huldczyńskiego” jeszcze w okresie II Rzeczypospolitej Polskiej był od chodnika dla pieszych i jezdni, na całej swej długości odgrodzony ciekawym, wręcz urokliwym parkanem, co zresztą jeszcze doskonale widać na powyższej pocztówce i co zapamiętał też jeszcze autor tej publikacji. Wymieniony i widoczny na powyższej pocztówce bajecznie urokliwy parkan kamienno – drewniany, z licznymi uroczymi kolumnami, ciągnął się na całej długości tego budynku aż od samego styku z zabudową wiaduktu Kolei Warszawsko – Wiedeńskiej, a pokryte po dwóch stronach tej uliczki zabudowania fabryczne ozdobną cegłą w kolorze brązowo – czerwonym błyszczały i mieniły się kolorami jak dorodna panienka w czasie pierwszej randki z przystojnym kawalerem. Ten fabryczny fragment uliczny spośród innych pogońskich zabudowań był więc wówczas niezwykle malowniczy i romantyczny. Nie dziwmy się więc zbytnio tym, że nawet urzekł swą urodą liczne grono polskich geografów i fotografów, którzy zapewne wówczas nie tylko takie cuda architektoniczne w Polsce i przynajmniej w Europie widywali…
[Zdjęcie wykonano w maju 2013 roku. Po prawej stronie dawny jeszcze budynek dyrekcji „Rurkowni Huldczyńskiego”. W tamtych sentymentalnych i romantycznych latach II Rzeczypospolitej Polskiej do widocznego na zdjęciu budynku dyrekcji można się było dostać wyłącznie tylko poprzez główną portiernię, która się mieściła po drugiej stronie uliczki Nowopogońskiej i to po pokonaniu jeszcze stosunkowo solidnego odcinka licznych korytarzy biurowych włącznie z zawieszoną ponad jezdnią przewiązką.Na zdjęciu widoczna jeszcze w dawnym budynku dyrekcji charakterystyczna wnęka, gdzie zawieszona ponad uliczką łukowata przewiązka łączyła się kiedyś z tym budynkiem. To miejsce połączenia przewiązki z budynkiem dawnej dyrekcji jest jeszcze na tym zdjęciu doskonale widoczne, zostało tylko zamienione na okno (druga kondygnacja, piąte w kolejności okno od prawej strony). Portiernia poprzez, którą się można było dostać na teren fabryczny mieściła się od zawsze po lewej stronie jezdni, mniej wówczas więcej naprzeciw ostatnich okien dyrekcji ( w pobliżu widocznych ponad jezdnią konstrukcji metalowych).]
* * * *
Do eleganckiego i dostojnego budynku, gdzie przez wiele lat mieściła się tylko dyrekcja „Rurkowni Huldczyńskiego” oraz tylko wyjątkowe specjalistyczne urzędnicze wydziały dyrekcji, można się było dostać wyłącznie tylko poprzez główną portiernię, a następnie trzeba było jeszcze pokonać plac fabryczny oraz na dalszych już odcinkach stosunkowo długie odcinki wijących się tam korytarzy jakie były usytuowane w dwóch budynkach. Dopiero na samym już końcu „tej urzędniczej drogi przez mękę” pozostawała jeszcze do pokonania zawieszona ponad jezdnią ta niezwykle malownicza przewiązka.
Budynek dyrekcji z leżącym opodal fabrycznym robotniczym osiedlem mieszkaniowym (dwa bloki mieszkalne) łączyła dwuskrzydłowa stylizowana brama. Te dwa fabryczne robotnicze osiedlowe budynki, o czym już wyżej wspominałem, były wprost bliźniaczo podobne do stojących jeszcze obecnie trzech zabudowań dawnego osiedla urzędniczego przy Placu Tadeusza Kościuszki. Nie znam przyczyny, ale będąc w doskonałym jeszcze stanie technicznym, zostały nagle zburzone jeszcze w latach 70. XX wieku.
Natomiast poza opisywaną bramą, aż do samej rzeki Czarnej Przemszy rozciągała się jeszcze wtedy stosunkowo duża niezbudowana przestrzeń. Po 1945 roku powstaną tam boiska do siatkówki i koszykówki, które będą administrowane przez Koło Sportowe „Stal„ przy Hucie „Sosnowiec”. Ten fabryczny klub sportowy był wtedy filią profesjonalnego Klubu Sportowego „Stal”, którego kierownictwo mieściło się na terenie boiska piłkarskiego przy Alejach Józefa Montwiłła Mireckiego. Ten rozległy teren sportowy jeszcze w latach 50. XX wieku był odgrodzony wysokim ceglastym murem, bowiem na około 2,5 metra i ciągnął się cały czas wzdłuż rzeki Czarnej Przemszy, na odcinku co najmniej kilkuset metrów. W tym malowniczym murze w okolicy już jednak boiska do siatkówki była wmontowana metalowa, niezwykle ozdobna furtka, ciągle jednak ku naszemu zdumieniu i rozgoryczeniu jednak niestety, ale zaryglowana. Wtedy więc mimo woli zmuszeni byliśmy pokonywać ten wysoki mur. Bowiem bardzo często po treningach czy rozegranych meczach jeszcze w pierwszych latach 50. XX wieku korzystaliśmy z kąpieli rzecznej, gdyż jeszcze wtedy tocząca swe wody Czarna Przemsza nie była tak zanieczyszczona jak to nastąpiło już niebawem.
Troszeczkę dalej, bowiem od strony uliczki Wodnej, pomiędzy ciągnącym się wzdłuż rzeki kamiennym murem, a stojącymi przy uliczce Nowopogońskiej dwoma budynkami robotniczego osiedla mieszkaniowego i charakterystycznego ciągu dwupiętrowych komórek (budynki i komórki były bliźniaczo podobne do tych z Palcu Tadeusza Kościuszki), ciągnęło się jeszcze wtedy szerokie pasmo pracowniczych ogródków, wiecznie kolorowych, pełnych bowiem rosnących tam kwitnących drzew i krzewów oraz kwiatów i nasyconych też kojącym śpiewem ptaków. Ogródki od strefy sportowej już po 1945 roku jednak odgrodzono wysoką na trzy metry solidną drucianą siatką, którą zawieszono na wbitych w ziemię wysokich na ponad trzy metry rurach o średnicy 100 mm. Tę obskurną drucianą siatkę, by nie rdzewiała wielekroć powlekano smołą, co wielu z nas niemiłosiernie jednak kłuło w oczy. Przynajmniej tych, którzy byli bardziej wrażliwi na piękno otoczenia. Wyjątkowo zresztą te rozpięte druty kolidowały ze stykającym się tu jeszcze od czasów międzywojennych majestatycznym i urokliwym ceglastym murem, który jak już wspominałem oddzielał od rzeki Czarnej Przemszy zarówno teren boiska sportowego jak i opisywaną infrastrukturę osiedlowo – ogródkową.
Po lewej stronie, idąc od samego wiaduktu kolejowego uliczką Nowopogońką,wznosił się jeszcze co najmniej do lat 50. XX wieku wysoki i solidny oraz okazały ceglasty biurowiec, zespolony z podobnym budynkiem, ale już o troszeczkę niższej kondygnacji. Ten ostatni z kolei kończył się dosłownie tuż, tuż przy ceglastym murze głównej i jedynej wtedy bramie wjazdowej na teren „Rurkowni Huldczyńskiego”. Fragment tego budynku jest widoczny na poniższym zdjęciu, które dopiero nie tak dawno temu pozyskałem jakimś cudem od pana Pawła Ptak. Te fabryczne budynki, zwłaszcza pierwszy od wiaduktu, są doskonale widoczne na wyżej prezentowanym moim rysunku, podobnie jak i na pozyskanej pięknej pocztówce. U podnóża, tego pierwszego od wiaduktu kolejowego biurowca, tuż, tuż przy samym chodniku, była od zawsze umieszczona w głębokiej wnęce fikuśna „urzędnicza furtka”. Jak pamiętam, to cała była ozdobiona kamiennym portalem, którą utrwaliłem na moim rysunku, ale jest również fragmentarycznie widoczna na wymienionej już starej jeszcze, unikatowej pocztówce. Ta drewniana stylistyczna i solidnie wykonana furtka była obramowana kamieniem wapiennym, prawie identyczny jak przy zabudowie wiaduktu i innych też zabudowaniach fabrycznych, do tego jeszcze zabezpieczona kutymi, ozdobnymi pasami i stalowymi wypukłymi nitami, podobnymi do dzisiejszych ozdób górali z Zakopanego. Jak pamiętam zawsze jednak na głucho była zamknięta. Jak wspominał mój ojciec – „otwierano ją w zasadzie tylko sporadycznie. W zasadzie tylko wtedy gdy wnoszono do biurowca wyjątkowo dużą ilość zakupionych pachnących jeszcze drukiem nowych materiałów biurowych”.
****
Na górnych piętrach w tych ceglastych fabrycznych budynkach mieściły się stosunkowo duże pomieszczenia biurowe dla urzędników i malutkie dla kierownika. W tamtych odległych latach stosowano bowiem swoistą kontrolę wobec podległego urzędniczego personelu. Szef biura najczęściej wykonywał swoje obowiązki w malutkim, zacisznym gabineciku z dużym oknem, i to tak specyficznie usytuowanym, by mieć baczne oko i czujne ucho na podległy mu personel i to o każdej porze dnia. Dopiero poza tym kierowniczym oknem, najczęściej z premedytacją niedomkniętym, mieściło się w zależności od liczebności personelu odpowiednio duże pomieszczenie biurowe dla podległych mu urzędników. Tak było w tej fabryce ponoć już „za cara”, jak i w okresie II Rzeczypospolitej Polskiej i z tego co ja już zapamiętałem, to również w okresie okupacji niemieckiej. Natomiast już podlegli szefowi urzędnicy w zależności od specjalizacji biurowej, zgrupowani byli tylko w jednym większym pomieszczeniu. W pomieszczeniu, w którym poza szelestem przerzucanych kartek papieru i zgrzytem biurowych maszyn, to raczej zawsze panowała specyficzna nastrojowa biurowa cisza. Te biura jak pamiętam, zawsze były nasiąknięte specyficzną wonią tuszu i atramentu oraz szeregowo usytuowanymi biurkami, za którymi z powagą siedzieli w garniturach pochyleni i zapracowani urzędnicy, określani pokoleniowo jako „urzędnicze białe kołnierzyki”. Tę specyficzną biurową ciszę zakłócały też od czasu do czasu odgłosy przesuwanych drewnianych liczydłowych „bączków”. Taki przynajmniej obraz i atmosferę w nich panującą zapamiętałem jeszcze z czasów okupacji niemieckiej. Chociaż – jak to wspominał mój ojciec – to ponoć już wcześniej do tych biur docierały pierwsze „cuda światowej techniki” w postaci „ręcznych maszyn biurowych do liczenia i pisania”. Wzdłuż tych dostojnych biurowych urzędniczych pomieszczeń na całej długości opisywanych budynków, ale od strony fabryki, był dopiero usytuowany opisywany już wyżej ciąg korytarzy, które biegły zróżnicowaną szerokością jak leśne alejki, aż do samej głównej fabrycznej bramy wjazdowej. Poznałem ich zakamarki już jako dziecko podczas okupacji niemieckiej i to wprost doskonale.
[Urzędnicy z Działu Księgowo – Finansowego – BIURA RACHUBY – dawnej „Rurkowni Huldczyńskiego” (lata 30. XX w.).
Zdjęcie po lewej stronie, siedzą za biurkiem: – pan Kasprzyk (imię?), w tyle – pan Zawadowicz (imię?), NN, pan Tański (imię?). Stoją w tyle od lewej: NN, ojciec autora, Ludwik Maszczyk, NN.
Zdjęcie po prawej stronie. Od lewej za biurkiem siedzą: mój ojciec Ludwik Maszczyk, pan Tański (imię?), pan Zawadowicz (postać utrwalona niewyraźnie), NN. W tyle stoją od lewej: NN, NN ,pan Kasprzyk (na zdjęciu postać utrwalona niewyraźnie), NN.
Z tych pozujących do pamiątkowego zdjęcia przedwojennych znanych mi jeszcze urzędników, poza ojcem do lat 50 XX wieku, na „tym padole ziemskim” dotrwała tylko jedna osoba. To pan Zawadowicz (imienia niestety ale już nie pamiętam). Po latach mój ojciec zostanie szefem tego biura, ale już w Hucie „Katarzyna”.]
****
W kolejnym biurowcu, po lewej stronie idąc w kierunku ulicy Orlej, jednak już w troszeczkę niższym budynku od poprzedniego, też jednak ceglastym podobnie jak i inne, jednak na piętrze, mieściły się również biura. Z kolei na samym już parterze tego budynku usytuowano „Przychodnię Zakładową” oraz nasyconą lizolem i lekarstwami izbą felczerską. Dzisiaj to zjawisko – fabrycznej permanentnej opieki lekarskiej w kapitalistycznej fabryce zapewne odbieramy ze zdumieniem i niedowierzaniem. Ale to temat już na odrębny artykuł.
W tej przychodni pełnej specyficznej woni lekarstw, wydzielono też specjalne pomieszczenie, gdzie za białym parawanikiem, na wyścielanym tapczaniku udzielano pierwszej i niezbędnej pomocy chorym pracownikom oraz wykonywano też drobne zabiegi chirurgiczne. Pamiętam, że znakomitym i cieszącym się ogólnym uznaniem wśród pracowników opiekunem tej fabrycznej placówki lekarskiej, jeszcze podczas okupacji niemieckiej i króciutko po 1945 roku, był nie lekarz, a co ciekawe tylko znakomity felczer. Zresztą nasz bardzo bliski i doskonale nam też znany sąsiad z Placu Tadeusza Kościuszki – pan Kuligowski. Imienia niestety ale już nie pamiętam. Pan Kuligowski wraz z swą małżonką mieszkali w tym samym budynku co autor, też na pierwszym piętrze, ale od strony nowo – sieleckiej kapliczki i drewnianego jeszcze wówczas mostu jaki był jeszcze wtedy zawieszony ponad rzeką Czarną Przemszą. Okna z mieszkania Państwa Kuligowskich wychodziły na podwórko, a ich mieszkanie mieściło się dosłownie obok pomieszczeń pana Romana Korka – przedwojennego jeszcze harcerza, później żołnierza Służby Zwycięstw Polski (SZP), Związku Walki Zbrojnej (ZWZ) i Armii Krajowej (AK). Może jeszcze tylko wspomnę, że u pana Romana Korka miał też wówczas swą okupacyjną melinę Komendant Śląskiego Okręgu Armii Krajowej, wtedy jeszcze w stopniu p.pułkownika pan Zygmunt Walter Janke, o czym zresztą na kartach swoich powojennych książek kilka razy z wielkim uznaniem wspomina.
Po 1945 roku w fabryce zatrudniano też lekarza, również naszego sąsiada z Placu Tadeusza Kościuszki (dzisiaj budynek o wyraźnie skośnym dachu, nr 9). Nazwiska i imienia tego lekarza niestety, ale już nie pamiętam. Przypominam tylko sobie, że wraz ze swoją żona, byli jednak bezdzietną rodziną. Po śmierci tego lekarza, jego małżonka, jako samotna osoba i niedołężna już wtedy staruszka żyła jeszcze w latach 50. XX wieku i co ciekawe nie została jednak wówczas eksmitowana przez władze komunistyczne ze swego kilkupokojowego mieszkania, jak czyniono to w trybie natychmiastowym i bez możliwości odwołania się z wieloma innymi samotnymi osobami. Taka miedzy innymi „eksmisyjna przygoda” spotkała moją mamę, chyba jak sądzę to dzisiaj, w nagrodę za tajną i konspiracyjną naukę polskich dzieci w czasie okupacji niemieckiej. Eksmitowano ją wtedy z naszego 3 izbowego urzędniczego mieszkania do jednej izby, do tego jeszcze z kuchennym piecem żeleźniakiem. Ale to temat rzeka, wymaga więc odrębnego potraktowania. Możliwe, że przypadku małżonki tego zacnego zakładowego lekarza, powodem był istotny fakt, iż sprzątanie swego mieszkania, jego małżonka powierzyła wtedy dzieciom zakładowego pracownika z Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego (UBP), naszego zresztą też z parteru sąsiada, tow. K. (imienia nie pamiętam). Ale to zagadnienie jest już tak skomplikowane i rozległe w opisie, że wymaga już odrębnego artykuliku.
* * * *
Następną w kolejności ciekawostką budowlaną jak na owe lata, była jak już wyżej zasygnalizowałem fabryczna główna dwuskrzydłowa brama wjazdowa na teren „Rurkowni Huldczyńskiego”, co jest utrwalone na poniższym pozyskanym zdjęciu. Ta brama przynajmniej do lat 50. XX wieku, była dosłownie jedynym tylko miejscem poprzez, który przemieszczały się wszelkie pojazdy kołowe jakie tylko wjeżdżały, a później najczęściej załadowane towarem wyjeżdżały z terenu tej rozległej fabryki. Mur ceglasty, do którego była przytwierdzona brama stykał się po prawej stronie z kolejnym ceglastym dwukondygnacyjnym budynkiem. Ten koleiny już budynek z uwagi na jego specyficzną zabudowę i rolę jaką spełniał w dziejach tej fabryki, wymaga troszeczkę szerszego omówienia. Tematyka niestety ale jest tak bogata i tak niezmiernie do tego jeszcze skomplikowana, gdyż dotyczy rozległego czasookresu, iż aby ją tylko powierzchownie opisać, autor zmuszony jest zastosować wyjątkowe skróty myślowe. I to liczne.
Budynek ceglasty, dwukondygnacyjny graniczący bezpośrednio z uliczką Nowopogońską, był stosunkowo wąski na około 20 metrów, ale za to stosunkowo długi, gdyż ciągnął się daleko w głąb fabryki, aż na około od 35 – do 40 metrów. Górny fragmencik tego budynku jest doskonale widoczny po prawej stronie na poniższym zdjęciu. Na parterze tego budynku, do którego wejście wiodło prosto od uliczki Nowopogońskiej mieściła się stosunkowo przestronna i długa centralna fabryczna portiernia. Przez wiele lat dosłownie tylko jedyna. Prawdopodobnie w celach kontroli, do tej fabryki od zawsze prowadziło bowiem dosłownie tylko jedno, jedyne dla wszystkich pracowników przejście i to niezależnie od statusu zatrudnienia. Ten stan wieloletniej specyficznej pracowniczej kontroli, bowiem sięgającej jeszcze do głębokich lat zaborów Rosji carskich, gdy ta huta powstała, przetrwa jeszcze do kilku lat po 1945 roku. Każdy więc pracownik, niezależnie od zajmowanego stanowiska w „Rurkowni Huldczyńskiego”, by się dostać do swojego biura lub do swego warsztatu pracy usytuowanego na terenie fabryki i pozornie tylko odosobnionego budynku dyrekcji, to musiał więc pokonać tę jedyną fabryczną portiernię.
[Własność – Paweł Ptak.
To unikatowe dla autora zdjęcie, pochodzi z okresu 1945 – 1948, gdyż widoczni są jeszcze harcerze w tradycyjnych z tego okresu strojach. Na zdjęciu widoczne przygotowania lub ich definitywne już zakończenie po uroczystościach jakie się odbył z okazji „ 1 Maja – Święta Pracy”, zawłaszczonym jednak już wtedy całkowicie przez komunistów. W środku dawna jeszcze główna brama wjazdowa i wyjazdowa z terenu huty. W tym przypadku sama jednak konstrukcja dwuskrzydłowej bramy jest niewidoczna, gdyż została szeroko otwarta. Po prawej stronie jest widoczny tylko fragmencik dawnego opisywanego przez autora biurowca, gdzie mieściły się pomieszczenia Biura Rachuby (na tym zdjęciu są jednak niewidoczne). W widocznych natomiast na pierwszym piętrze dwóch oknach mieściło się podczas okupacji niemieckiej Gestapo (więcej na ten temat w poniższym tekście). Na parterze tego budynku, była główna portiernia. Po lewej stronie fragmencik dawnego opisywanego w tekście biurowca, w którym mieściły się biura, a na parterze lekarska „Przychodnia Zakładowa”.]
Portiernia od czasów, gdy tylko ją uruchomiono, była specyficznie i tradycyjnie podzielona jakby na dwie zupełnie odrębne części – urzędniczą i robotniczą. Po jednej bowiem stronie wiodło tylko przejście na teren huty wyłącznie tylko dla personelu urzędniczego i pracowników zatrudnionych w budynku dyrekcji, a po drugiej stronie tylko dla zatrudnionych w tej fabryce robotników. Ten swoisty ruch dwustronny – osobny dla urzędników, a całkiem osobny dla robotników – zanikł dopiero całkowicie w kilka lat po 1945 roku. Na teren fabryki można się było dostać wyłącznie tylko po uprzednim zabraniu identyfikacyjnego metalowego znaczka. To dotyczyło jednak tylko pracowników fizycznych. Natomiast urzędnicy dokonywali odręcznych wpisów do specjalnych zeszytów ewidencyjnych, a w późniejszych już latach swój roboczy czas pracy odnotowywali korzystając ze specjalnych zegarów i tak zwanych „kart zegarowych”.
Podczas okupacji niemieckiej w wystroju portierni poza zawieszonym na jednaj ze ścian godle III Rzeszy Niemieckiej i portrecie Adolfa Hitlera w zasadzie nie nastąpiły jakieś radykalne zmiany. Widoczne natomiast i to gołym okiem było pojawienie się dotychczas nieznanych nam Polakom umundurowanych strażników. Zamiast jak dotąd dwóch cywilnych polskich portierów, pojawiła się teraz grupa co najmniej kilku niemieckich strażników, do tego jeszcze odzianych w specyficzne czarne mundury jakie wtedy nosiła straż przemysłowa, określana mianem – Werkschutzu. Pamiętam wprost doskonale, że ci uzbrojeni w krótką broń palną portierzy (długa zalegała w pobliżu, w ukryciu w specjalnych do tego celu przeznaczonych stojakach) zawsze judaszowsko uśmiechnięci, posługiwali się wyłącznie tylko mową niemiecką. Strażnicy Werkschutzu legitymujący robotników i urzędników – jak pamiętam – znali też jednak język polski, tylko w trakcie konwersacji niemiłosiernie go jednak z charakterystycznym charkotem kaleczyli. W 1943 roku byłem świadkiem jak na moich oczach ci sami wiecznie do mnie uśmiechnięci portierzy, ścigając uciekającego z fabryki jakiegoś nieznanego mi mężczyznę, bez zastanowienia się zastrzeli go pod pobliskim wiaduktem dawnej Kolei Warszawsko – Wiedeńskiej. A później do fabrycznej portierni już ciągnęli go bezwładnego za nogi niczym worek z piachem, a wówczas głowa tego biedaka niemiłosiernie się odbijała jak piłka od kamiennych „kocich łbów”. W trakcie pościgu za tym człowiekiem i oddania w jego kierunku co najmniej kilku strzałów z broni ręcznej, ja jako malutkie jeszcze wtedy dziecko i kilku też innych w moim wieku kolegów znajdowaliśmy się dosłownie na linii strzałów tych oprawców, ale to na nich wtedy nie wywarło absolutnie żadnego niepokojącego wrażenia. Podobno zastrzelonym mężczyzną był jakiś Polak, który uciekł z fabrycznej placówki Gestapo, lub z portierni w trakcie dokonywanej tam rewizji. W kilkanaście dni po tym okrutnym incydencie, kiedy z ojcem opuszczałem już pod wieczór portiernię, to jeden z tych – niemieckich strażników – w uśmiechu szczerząc zęby starał się podarować mi malutkiego pieska. Oczywiście, że delikatnie, ale stanowczo darowizny odmówiliśmy. Już później tylko z ojcem zastanawialiśmy się, czy ten uśmiechnięty i niby życzliwy Niemiec, też brał udział w tej strzelaninie i morderstwie mojego rodaka. Nie wiem dlaczego, ale zawsze z ogromnym stresem i wstrętem pokonywałem tę portiernię i judaszowsko uśmiechniętych strażników, mimo iż zawsze czułem ciepłą i opiekuńczą dłoń mojego ojca. Były to jednak takie lata, gdy jako dziecko, mimo woli na co dzień, musiałem się jednak zachowywać jak osoba już w pełni dojrzała. Oczywiście nie tylko ja. Ponoć w tych okrutnych latach wszystkie polskie dzieci, nawet te płaczące, sprawiały jednak wrażenie nie zagubionych maluchów, ale już dojrzałych osobników. Z tym, że malutkie żydowskie dzieciaki, oczywiście tylko te co ten koszmar okupacyjnych lat przeżyły, zapewne tamten okupacyjny okres wspominają jak dantejskie piekło – świat, który nie tylko, że się do nich odwrócił tyłem, ale nawet zapomniał o nich sam Pan Bóg. Ja jednak i moja rodzina o nich nigdy nie zapomnieliśmy!
****
W okresie okupacji niemieckiej fabryka nastawiona była głownie na produkcję wojenną i oprócz dotychczasowych pracowników zatrudniano tu też jeńców francuskich, a od 1944 roku jeszcze też włoskich. Z tym, że jeńcy francuscy jak to wspominał telefonicznie pan dr Andrzej Morgała mogli ze swych pogońskich baraków (baraki mieściły się w okolicy krzyżówki ulic Nowopogońskiej i Hutniczej na tak zwanym „Hasiu”) docierać do fabryki całkiem swobodnie w przeciwieństwie do jeńców włoskich, którzy byli pod specjalnym nadzorem i do tego jeszcze przymusowo skoszarowani w obiektach zamkniętych i niedostępnych dla postronnych osób 6/.
Po 1945 roku dawna fabryka, przez starsze pokolenia mieszkańców z Pogoni dalej popularnie zwana „Rurkownią Huldczyńskiego” funkcjonowała już jednak oficjalnie pod następującym szyldem – „Tymczasowy Zarząd Państwowy. Towarzystwa Sosnowieckich Fabryk Rur i Żelaza S.A. Zakłady w Sosnowcu i w Zawierciu. Zarząd Sosnowiec ul. Nowopogońska 1”. Koniec cytatu. Przynajmniej pod taką konkretnie nazwą była po 1945 roku zarejestrowana w sądzie i powinna też prowadzić wszelkie operacje handlowe i prawno – finansowe, łącznie z bankowymi. (Aneks nr 5). Z drugiej strony należy uczciwie stwierdzić, że pierwsze lata powojenne cechował jeszcze taki bałagan organizacyjno – prawny, że trudno jest określić stan rzeczywisty tamtych lat tylko na podstawie dostępnych obecnie dokumentów. Stosując skróty myślowe. Bowiem mój ojciec, Ludwik Maszczyk, po roku 1950 (dokładny rok?) był już pracownikiem Huty im. M. Buczka na Katarzynie i jako kierownik Działu Rachuby tej huty i kasjer, pobierał z banku gotówkę na wypłaty dla dwóch zupełnie odrębnych hut: dawnej Huty „Katarzyna” (wtedy już jako Huta im. M. Buczka) i Huty „Sosnowiec”. I co ciekawe? Dokonywał także kopertowania wypłat dla tych hut i stosownej wypłaty.
Może warto jeszcze przypomnieć przybyszom i młodemu pokoleniu mieszkańców Sosnowca, że po 1945 roku oficjalnie i prawnie pierwszym dyrektorem tej fabryki został doskonały fachowiec, pan inż. Stanisław Gay – były pełnomocnik Rządu Tymczasowego (więcej patrz Wiki Zagłębie, z 4.XII.2016r., godz. 16,00). Ten człowiek w PRL objął stanowisko dyrektorskie w wyjątkowo skomplikowanej sytuacji, kiedy z jednej strony należało za wszelką cenę natychmiast podjąć produkcję – z maksymalną do tego jeszcze liczbą zatrudnionych pracowników – a z drugiej strony przedstawiciele Armii Czerwonej, za zgodą władz PRL już masowo wykradali z tej fabryki przeróżne wysokiej wartości specjalistyczne maszyny. Demontowano więc ponoć w majestacie prawa nie tylko typowe maszyny produkujące elementy wyposażenia wojskowego, takie jak maszyny produkujące z rur bez szwu łuski do pocisków artyleryjskich (dla Wehrmachtu i Luftwaffe) ale i tokarki, obrabiarki, frezarki oraz wiele, wiele jeszcze innych specjalistycznych maszyn, które mogły być też z powodzeniem bezpośrednio zastosowane przez Polaków do produkcji cywilnej w tej fabryce. Podobno jak wspominał to ojciec – a znał wprost doskonale język rosyjski w mowie i piśmie – kiedy został przez dyrekcję z tej fabryki wezwany do rozszyfrowania napisów umieszczonych na niektórych maszynach, to ku jego zaskoczeniu, a nawet osłupieniu stwierdził, że są na nich opisy dokonane nie po niemiecku, ale wyłącznie tylko cyrylicą. Świadczące, że ten skomplikowany sprzęt kiedyś wykonano nie w III Rzeszy Niemieckiej, ale w Związku Sowieckim. Nadzorujący ten szaber żołnierze z NKWD, z ironicznym uśmiechem „przekonywali” więc wtedy zakłopotanego tym odkryciem mojego ojca i dyrektora tej fabryki, że zabierają przecież tylko to co kiedyś było ich własnością, czyli Związku Radzieckiego. Pośpiech w wykradaniu maszyn był jednocześnie ponoć tak kuriozalny, że niektóre urządzenia nie demontowano, ale ponoć nawet wyrywano z podłoża wraz z betonem, do którego były uprzednio umocowane. Dopiero pan inż. Broen (imię?; rodzina państwa B. przybyła z Warszawy), bardzo dobry znajomy mojego ojca, zresztą nasz powojenny też sąsiad z Placu Tadeusza Kościuszki wyjaśnił wtedy ojcu, że maszyny wskazane mu do wglądu, były wykonane przez III Rzeszę Niemiecką, ale nie zdążono ich już ponoć przekazać swojemu dawnemu sojusznikowi, gdyż 22 czerwca 1941 roku III Rzesza Niemiecka zaatakowała Związek Sowiecki, co zresztą też poniżej potwierdza pan dr Andrzej Morgała.
Autor tej publikacji był natomiast świadkiem jak na bocznicy fabrycznej ciągnącej wzdłuż murów huty, opodal mojego Placu Tadeusza Kościuszki (mieszkaliśmy wtedy na pierwszym piętrze więc duży fragment tej bocznicy był nawet widoczny z okien naszego mieszkania), stały na fabrycznej bocznicy sznury platform wagonowych, na których pod brezentem ukrywano drogocenne dla nas Polaków maszyny, a biedni sowieccy „bojcy”, pod groźbą aresztowania przez NKWD wykonywali chyba niezamierzone rozkazy, gdyż później konwojowali te wagony w kierunku Warszawy, a stamtąd do Związku Radzieckiego. A takich transportów wielowagonowych pod specjalnym nadzorem było co najmniej kilkanaście. Podobno właśnie tym praktykom (nie tylko tym) sprzeciwiał się pierwszy powojenny dyrektor tej fabryki pan inżynier Stanisław Gay, doskonały zresztą fachowiec z branży hutniczej. Był bowiem święcie przekonany, że po takim demontażu specjalistycznych maszyn, już nigdy zakład pracy nie będzie się w stanie podnieś z produkcyjnych klęczek. Niewątpliwie miał rację. Już wkrótce został więc usunięty ze stanowiska dyrektora Huty „Sosnowiec”, a jego miejsce zajął przyjezdny mężczyzna – z zawodu cieśla – pan G. (pierwsza litera nazwiska identyczna jak poprzednika; imienia nie pamiętam). To właśnie pan G. – jak doskonale pamiętam – z zawodu cieśla – zamieszkał, w poniemieckim wielopokojowym i superkomfortowo już umeblowanym mieszkaniu przy Placu Tadeusza Kościuszki (obecnie Plac T. Kościuszki nr 9; kilka izb od strony dawnej ulicy 3 Maja, usytuowanych na parterze ponad dawnych niemieckich schronem).
* * * *
Autor już w trakcie pisania tego artykułu całkiem przypadkowo w czerwcu 2013 roku pozyskał bardzo ciekawy i niezwykle też skrupulatny, wręcz nawet perfekcyjny opis produkcji o charakterze wybitnie wojskowym z okresu okupacji niemieckiej jaki miał miejsce w dawnej „Rurkown Huldczyńskiego”. Opublikował go pan dr Andrzej Morgała w swojej znakomitej książce pt.:- „Ścieżki wśród chmur – wspomnienia lotnicze”, wydanej w Warszawie w 2009r. Między innymi na stronach 14 i 15 pisze tak: „Wojenna produkcja Osthutte, dawnej Huldschinsky albo Huldczyński, a później Sosnowieckie Towarzystwo Rur i Żelaza, obejmowało całą gamę wyrobów przeznaczonych dla Wehrmachtu i Luftwaffe. Do półproduktów wysyłanych dalej do innych wytwórni należały rury do kadłubów samolotów, elementy czołgów i armat. Te ostatnie były przewożone do pobliskich Świętochłowic Śl., gdzie w hucie ‘Zgoda’ produkowano kompletne działa przeciwlotnicze Flak 36 kal 8,8 cm (Niemcy oznaczali kaliber broni artyleryjskiej w centymetrach). Podstawowym produktem Osthutte były jednak skorupy pocisków artyleryjskich 8,8 i 10,5 cm. Produkowane pociski, pomimo że przeznaczone dla dział przeciwlotniczych, miały głowice zapalnikowe uderzeniowe, co wskazywało na ich przeznaczenie do rażenia celów naziemnych. Dla urządzenia produkcji pocisków Niemcy opróżnili niektóre hale produkcyjne, a następnie zwieźli specjalistyczne urządzenia i obrabiarki. Niektóre z nich miały tabliczki znamionowe i tabliczki doboru przekładni kół zębatych opisane cyrylicą. Sądziliśmy, że było to w języku bułgarskim, okazało się jednak, że to rosyjski. Pierwotnie wykonane na zamówienie ZSRR zostały po czerwcu 1941 zatrzymane w Rzeszy. Produkcję pocisków ulokowano na wydziale Wellman i na wydziałach obróbki mechanicznej. Wytłaczano je tłocząc rozgrzane do czerwoności bloki stalowe w prasach hydraulicznych i upodobniając do wazonów. Następnie bloki obtaczano na automatach nadając kształt dolnej połowie i dnu pocisku. W tej fazie wybijano półautomatem wewnątrz na ścianie skorupy numer fabryczny. Ponownie rozgrzane były formowane pod prasami w górnej partii głowicowej i znów obtaczane na automatach, gdzie nadawano im ostateczny zewnętrzny i wewnętrzny kształt, gwintowano gniazdko zapalnika i wytaczano rowek pod pierścień wiodący. Po kontroli technicznej wybrany egzemplarz z serii był poddawany próbie wytrzymałości na rozrywanie i efekt określany liczbą i wielkością odłamków. Podobno pocisk rozpadał się na około 1200 ostrych kawałków. Próby przeprowadzano na specjalnych stanowiskach tłocząc do pocisku ciecz pod ciśnieniem. Gotowe skorupy pocisków malowano i wysyłano do tzw. arsenału dla napełnienia materiałem wybuchowym i zespolenia z łuską. Zapalniki wkręcano na krótko przed użyciem w baterii dział. Pociski były malowane na kolor zgniłozielony dla Wehrmachtu i na pisakowy dla Afrika korps. Produkcja pocisków była masowa, bez przerwy na trzy zmiany, szła w setki tysięcy sztuk. Np. od czerwca do grudnia 1943, wtedy kiedy zacząłem pracę, wyprodukowano tam 392,8 tys. sztuk pocisków 10,5 cm , z czego ponad 10 % stanowiły braki spowodowane sabotażem”. Koniec cytatu.
* * * *
Na teren fabryki jak już wspominałem i do wszystkich jej pomieszczeń, w tym również i do budynku dyrekcji, przez dziesiątki lat można się było dostać tylko wyłącznie poprzez główną portiernię. W tym samym budynku, gdzie mieściła się portiernia, tylko już na całym górnym piętrze, z kolei ciągnęły się od czasów II Rzeczypospolitej dwa oddzielne wielkie pomieszczenia biurowe, każde z tradycyjnym „gabinecikiem dla szefa, by bacznie mógł doglądać pracę i zaangażowanie swoich podwładnych urzędników”. Jednak już podczas okupacji niemieckiej w pomieszczeniu od strony fabryki usadowiła się siedziba zakładowego Gestapo. Fragment tego budynku i okna dawnej siedziby Gestapo są widoczne na powyższym zdjęciu zatytułowanym „Święto Pracy”. Budynek mniej więcej w środkowej części, ale już poza portiernią, na terenie fabrycznym, był przedzielony korytarzem. Korytarz wiodący z placu fabrycznego na piętro był stosunkowo wąski, gdyż wynosił około 2 metry. Już przy wejściu z dziedzińca fabrycznego do korytarza po lewej stronie mieściły się drzwi prowadzące do parterowego nieznanego mi pomieszczenia biurowego. Natomiast z tego samego korytarza, ale już na górne jego piętro, wiodły wąskie strome drewniane schody i po dwóch stronach wyszlifowane od spoconych urzędniczych rąk drewniane poręcze. Pamiętam, że stąpałem po tych trzeszczących schodach zawsze po cichutku i z ogromnym też biciem serca, które natarczywie cisnęło się zawsze do gardła. Bowiem zaledwie obok drzwi wiodących do biura mojego ojca były drzwi wiodące z kolei do placówki Gestapo, typowej katowni, określanej jednak przez Niemców wzniosłymi i humanitarnymi słowami jako „izba przesłuchań”. A dosłownie po prawej stronie od ulicy, co już zasygnalizowałem, z kolei funkcjonowało wielkie pomieszczenie urzędnicze i dyskretny gabinecik dla szefa tego biura – pana Manzla (imię?)… W tym biurowym pomieszczeniu tak jak za czasów II Rzeczypospolitej, tak i podczas okupacji niemieckiej będzie pracował mój ojciec i by wywiązać się z nałożonych nań nadmiernych obowiązków, wyjątkowo też często będzie zmuszony ślęczeć nad papierami biurowymi nawet do późnych godzin wieczornych. Bywałem w tym biurze już jako maluch podczas okupacji niemieckiej co najmniej z kilkadziesiąt razy, ale z duszą i umysłem jak dorosły Polak, gdyż ojciec i mama uważali, że mój dziecięcy i niewinny wygląd w jakimś stopniu profilaktycznie chociaż uspokoi wieczną podejrzliwość gestapowców oraz fabrycznych strażników Werkschutzu.
Ojciec zaczął mnie zabierać do biura w godzinach popołudniowych w zasadzie z dwóch powodów. Z chwilą, gdy tylko został tajemniczo poinformowany przez swojego szefa, pana Manzla o „życzliwych” na niego donosach, do fabrycznej placówki Gestapo (więcej w dalszej części tej publikacji) oraz gdy na domiar złego w tym samym niemal czasie nasiliły się sabotaże na terenie fabryki. Patrząc na to zagadnienie z perspektywy upływu lat zupełnie już chłodnym okiem, jak również znając okrucieństwa gestapowskie, to te niby logiczne rodzinne założenia były wtedy jednak oceniane błędnie, a nawet wręcz naiwnie. Bowiem w takich przypadkach nigdy Gestapo nie kierowało się subtelnymi uczuciami. W tym przypadku widokiem malutkiego dziecka. Sprawca sabotażu i ewentualnie jeszcze inni współwinni, czy nawet tylko podejrzani o te czyny, zawsze bowiem musieli się znaleźć. Gestapo absolutnie nie mogło bowiem sobie pozwolić na utratę swego „profesjonalnego prestiżu i wizerunku”. W wyniku więc stosowanych potwornych tortur, do niezawinionych czynów przyznawali się więc wtedy nawet zupełnie niewinni ludzie. Do obozów koncentracyjnych, a nawet pod gilotynę trafiali więc też niekiedy i tacy osobnicy, którzy tylko przez niezwykłe zrządzenie losu, czy przez nieprawdopodobny przypadek znaleźli się w pobliżu tego akurat miejsca, gdzie dochodziło do takich nieprzewidywalnych incydentów. Autor zna takie przypadki z autopsji. Musimy bowiem pamiętać, że każda wojna i okresy każdej okupacji, czy zaborów, są niesłychanie okrutne, gdyż rządzą się twardymi i bezwzględnymi zasadami, gdzie litość i humanitarny stosunek do drugiego człowieka raczej nie zawsze jest przestrzegany, nawet niekiedy o ironio losu i przez tych, których później stawiamy na bohaterskich patriotycznych cokołach.
W rezultacie ojciec przebywając na co dzień, na tym samym piętrze w sąsiedztwie okrutnej tajnej policji Gestapo z każdym okupacyjnym rokiem marniał w oczach i stawał się coraz bardziej wyczerpany i zestresowany wykonywaną pracą w takich anormalnych warunkach. W tym sąsiedzkim gestapowskim tyglu pełnym niekiedy też jęków i krzyków maltretowanych w trakcie przesłuchania Polaków trzeba było bowiem mieć nerwy naprawdę ze stali, by się całkowicie nie „rozkleić” i nie załamać nerwowo. Wystarczy więc tylko porównać wizerunkowo zdjęcia mojego ojca z lat 20 XX w. i z końcowych miesięcy 1938 roku, ze zdjęciem okupacyjnym, by się przekonać jakie wojna i okupacja niemiecka niosła ludziom „radosne bukiety kwiatów”. A przecież zaledwie kilkuletni przedział wiekowy, pomiędzy rokiem 1938 a 1944 nie był aż tak ogromny, by w takim stopniu mógł się zmienić wizerunek człowieka. Prezentowane więc zdjęcia w tym przypadku zapewne nie kłamią…
[Ojciec autora – zdjęcie z lewej strony z lat 20. XX, obok z końcowych miesięcy 1938 roku]
[Powyżej oryginalna legitymacja służbowa – tak zwany okupacyjny „Ausweis” i oryginalny z czasów okupacji niemieckiej tak zwany fabryczny „pasek wypłaty” (na zdjęciu prezentowany jest przez autora tylko jego malutki fragmencik). A poniżej tak zwana „Palcówka” dzisiejszy dowód osobisty. Tematyka tylko tych trzech dokumentów ciekawa ale niezmiernie rozległa, wymaga więc odrębnego artykułu…]
****
Nie wszyscy dosłownie jednak Niemcy zatrudnieni w tej fabryce podczas okupacji niemieckiej byli negatywnie, czy wręcz nawet wrogo ustosunkowani do Polaków. O dwóch przypadkach z zastosowaniem skrótów myślowych wypada więc chyba mi teraz wspomnieć. Szefem, czyli bezpośrednim przełożonym mojego ojca był Niemiec, pan Manzel (imię?), rodowity mieszkaniec Hamburga, oficer dwóch wojen (I i II wojny światowej), z wieloma odniesionymi ranami. Jako człowiek w wyjątkowo podeszłym już wieku został więc z czynnej służby zwolniony. Jego żona też rodowita mieszkanka tej zachodnioeuropejskiej niemieckiej metropolii, zginęła już podczas pierwszych alianckich nalotów bombowych, a starszy wiekiem syn poległ na froncie wschodnim. Pozostał mu więc jeszcze tylko jedyny niepełnoletni syn, który razem z ojcem już po śmierci żony przebywał w Sosnowcu. Ten człowiek jak to wspominał ojciec był tą tragedią zupełnie załamany i wielokrotnie delikatnie dawał mu do zrozumienia, że tego co się dzieje w jego niemieckiej ojczyźnie absolutnie nie popiera. Inn sprawa być może, iż przebudzenie tego człowieka, nastąpiła zbyt późno, bowiem dopiero po tragediach jakich był świadkiem i czego sam też doświadczył. Pan Manzel był ponoć wyjątkowo dobrze ustosunkowany do mojego ojca. Doceniał chyba u niego perfekcyjną znajomość nie tylko języka niemieckiego i to w mowie i piśmie, ale chyba przede wszystkim też znakomite poruszania się w skomplikowanym gąszczu niemieckich przepisów z zakresu księgowości i pracochłonnych zagadnień jakie wtedy przypisywano rachubie. Zaimponowało mu też ponoć biegłe pismo gotyckie i zapewne też uzdolnienia lingwistyczne, w tym biegła też jeszcze znajomość języka rosyjskiego (w mowie i piśmie) i trochę słabsza języka francuskiego. Jako przyjezdny z dalekiego niemieckiego miasta, chyba w chwili psychicznej słabości, pewnego dnia żalił się więc nawet ojcu, że tu w Sosnowcu napotyka na ogromne trudności, by bezbłędnie funkcjonowało biuro, którym on teraz zarządza, gdyż większość personelu to ponoć miejscowi Niemcy, ale według niego są jacyś tacy dziwni… Nie potrafią bowiem ani posługiwać się biegle językiem niemieckim, ani też poprawnie pisać, a przepisy z zakresu księgowości i rachuby są im z reguły zawsze na bakier… A to jest przecież firma zbrojeniowa i wszystko w niej musi perfekcyjnie funkcjonować, „jak w szwajcarskim zegarku”, gdyż nawet drobne i niecelowe potknięcie może być przez niemieckie organy represji potraktowane jako celowa próba sabotażu. Sabotaż natomiast w III Rzeszy Niemieckiej niezależnie od narodowości był traktowany jako forma wyjątkowego przestępstwa politycznego, w konsekwencji groziło to nawet i śmiercią. Pewnego razu w trakcie rozmowy ostrzegł więc nawet ojca, że miejscowe Gestapo bardzo interesuje się jego osobą. Bowiem jego sąsiad z osiedla fabrycznego, poskarżył się nie tak dawno temu jednemu z fabrycznych gestapowskich oprawców, że mój ojciec zwraca mu uwagę, a nawet ironizuje, gdy on nosi wpięty do klapy marynarki niemiecki znaczek Volksssturmu. Pan Manzel podobno w trakcie przesłuchania gestapowskiego robił więc wszystko, by ten „życzliwy na ojca donos” sprowadzić tylko do formy głupiego nic nieznaczącego żartu, a nie incydentu o charakterze wybitnie politycznym. Ta zręczna gra z Gestapo w rezultacie mu się udała, gdyż ojciec nigdy nie został nawet wezwany przed ich śledcze oblicza. W tym czasie moja mama – Stefania Maszczyk – już od kilku lat prowadziła w naszym mieszkaniu przy Placu Tadeusza Kościuszki tajne konspiracyjne nauczanie polskich dzieci. Ojciec więc i ten fakt brał z obawą pod uwagę, czy to czasem nie zaważyło na rozpracowywaniu go przez Gestapo, a nie tylko drobny incydent z naszym polskim sąsiadem. Wprawdzie faktycznie pewnego dnia zwrócił uwagę pracownikowi z „Rurkowni Huldczyńskiego”, notabene naszemu bardzo dobremu sąsiadowi z Placu Tadeusza Kościuszki, by nie nosił wpiętych w klapę marynarki hitlerowskich znaczków, gdyż „chyba jest Polakiem, tak jak jego ojciec i matka oraz brat”. Tym bardziej, że jego ojca jeszcze doskonale pamięta jako porządnego Polaka z czasów II Rzeczypospolitej, gdyż wspólnie w tym samym dosłownie biurze przez kilka lat pracowali.Ten Pan donosiciel, mieszkał wraz z rodzicami przy Placu Tadeusza Kościuszki, w jednym z mieszkań obok naszego budynku, jeszcze wiele lat po 1945 roku i zawsze wśród sąsiadów uchodzili za godnego i wyjątkowo przyzwoitego Polaka. Mój ojciec tego incydentu nigdy po wojnie mu jednak nie wytknął. Ojciec tego Pana zmarł jeszcze podczas okupacji niemieckiej. Z kolei on sam przeżył mojego ojca o co najmniej kilkanaście, a może i ponad 20 lat. Kiedy pełniłem w latach 70. XX wieku funkcję naczelnika Delegatury Zjednoczenia Przemysłu Taboru Kolejowego „Tasko” w Katowicach, to podczas służbowej bytności w tej fabryce, wtedy już Hucie im. M. Buczka, to całkiem przypadkowo w gmachu dyrekcji spotkałem tego osobnika. Zwrócił się wtedy do mnie z kuriozalną prośbą, bym zatrudnił jego małżonkę w katowickiej Delegaturze „Tasko”. Tą niespodziewaną prośbą byłem wtedy nie tyle zaskoczony, co ogromnie też zdziwiony jak niektórzy ludzie potrafią mieć krótką pamięć i inklinacje machiaweliczne.
Drugi przypadek jest też związany z „Rurkownią Huldczyńskiego”. Pewnego dnia w 1942 roku pan Kazimierz Patello, jako już członek ZWZ, podjął pracę fizyczną w tej fabryce na zasadzie skierowania go przez miejscowy Arbeitsamt 7/. W trakcie jak z wysiłkiem pchał po fabrycznych torach wąskotorowych załadowany materiałami wózek, to całkiem przypadkowo spotkał wtedy swojego dawnego zaprzyjaźnionego kolegę, byłego jeszcze licealistę Rudolfa Wittenberga (rocznik absolwencki 1931/1932) z dawnego Państwowego Gimnazjum im. Stanisława Staszica w Sosnowcu. Jego kolega ponoć pochodzenia niemieckiego, tym niespodziewanym spotkaniem był wprost ogromnie zaskoczony, gdyż pamiętał przecież jeszcze Kazia z Państwowego Gimnazjum im. B. Prusa z ulicy Orlej nr 10, jako wyjątkowo zdolnego ucznia i przyjaciela, a później już dorosłego młodzieńca z doskonałą znajomość kilku zachodnioeuropejskich języków. Zapewne znał też rodzinę państwa Patello. Poprzez miejscową dyrekcję załatwił więc bez problemu panu Kazimierzowi zatrudnienie w biurze, w charakterze urzędnika. Czy pan Rudolf już wówczas wiedział, że w tym samym czasie pan Kazimierz Patello był już członkiem polskiej konspiracyjnej, patriotycznej i niepodległościowej organizacji ZWZ? Przypuszczam, że raczej o tym nie wiedział. Po prostu o takich powiązaniach konspiracyjnych wówczas się nie informowało ani rodziny, ani tym bardziej dawnych nawet zaprzyjaźnionych kolegów. Po pewnym okresie czasu pan Rudolf Wittenberg dyskretnie powiadomił pana Kazimierza, iż dosłownie lada chwila będzie aresztowany przez fabryczne Gestapo. W jaki sposób pozyskał wtedy od Gestapo tę informację? To tego pani Terenia Wiprzycka niestety nie wiedziała. W każdym bądź razie ten ponoć z pochodzenia Niemiec, wychowany już jednak na patriotycznych wzorcach II Rzeczypospolitej Polskiej, sam narażając się na bardzo poważne konsekwencje, a nawet na śmierć, w końcu jednak uratował życie swemu polskiemu przyjacielowi z Sosnowca. Jak się okazuje w każdym narodzie byli i są nadal prawi oraz z piekła rodem ludzie. Oczywiście, że w okresie okupacji niemieckiej tego typu przypadki zdarzały się najczęściej incydentalnie, ale chyba są jednak godne do odnotowania i naśladowania…
* * * *
Obecnie dokładnej daty już nie pamiętam. Jednak już po 1945 roku w „Rurkowni Huldczyńskiego” będzie miał swą siedzibę Referat Ochrony Przedsiębiorstwa, popularnie i z obawą, ale ironicznie przez zdecydowaną większość pracowników fabrycznych określany jako „Ropcio” 8/. Ta komórka organizacyjna stanowiła ekspozyturę sosnowieckiego Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego (UBP). Pracownikami tego Referatu byli funkcjonariusze z miejscowego Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego (UBP), których etaty opłacał lokalny sosnowiecki UBP. Nie podlegali też wówczas w ogóle dyrekcji fabryki 9/. Referat podobno liczył tylko kilka osób i nie przekraczał nigdy liczby trzech, lub co najmniej czterech osobników. Szefem tego Referatu został emigrant z Francji, były tamtejszy działacz komunistycznej partii, tow. D., imienia tego pana niestety ale nie znam. Zresztą już niebawem okazało się, że jest ojcem mojej wyjątkowo serdecznej niemal podwórkowej i bardzo bliskiej koleżanki – Danusi D. Niezwykle zresztą kulturalnej, inteligentnej oraz też niezwykle powabnej i zgrabnej baletnicy.
[Powyżej legitymacja służbowa, mojego ojca, Ludwika Maszczyka z lat 1950 -1952. Samo zdjęcie jednak jeszcze pochodzi z okresu okupacji niemieckiej.]
Kolejnym znanym mi pracownikiem z tego Referatu był nasz bliski sąsiad, z tego samego budynku przy Placu Tadeusza Kościuszki nr 2, tylko mieszkający piętro niżej – tow. K., imienia już jednak nie pamiętam. Ojciec kilkuosobowej rodziny i małżonka, ponoć pochodzenia żydowskiego, co wielokrotne w fabryce i wśród mieszkańców z Placu Tadeusza Kościuszki z dumą ponoć podkreślał. Był tajemniczym i nieznanym nam dotychczas przybyszem. Wraz z kilkuosobową rodziną zajął opuszczone trzyizbowe mieszkanie, wraz z odrębną łazienką już w styczniu, lub najpóźniej lutym 1945 roku. Nieciekawa postać, niski, małomówny, z wiecznymi pretensjami i nadużywający nałogowo trunki zawierające alkohol. Wielokrotnie więc powracał z fabryki na rauszu charakterystycznym tanecznym krokiem i wtedy to najczęściej doprowadzał do burd z sąsiadami. Przypominam sobie, że pewnego dnia chyba nadmiernie upojony alkoholem wyskoczył nawet na chodnik ze swego parterowego okna i ścigał z pistoletem w dłoniach jakiegoś mężczyznę, który ponoć natrętnie i złośliwie pukał do jego okien. Tak swą reakcję przynajmniej później swoim na parterze sąsiadom usprawiedliwiał. Niestety ale jego postawa absolutnie nie licowała z wykonywaną funkcją, do której został w fabryce powołany. A może faktycznie, jak to się dzisiaj publicznie o tych czasach już ujawnia, to takich właśnie prostych osobników po 1945 roku do tych instytucji po prostu werbowano i w nich zatrudniano…
Będąc przy tym temacie jeszcze tylko wspomnę, że pewnego dnia znani ojcu smutni panowie z tego właśnie fabrycznego Referatu pojawili się niespodziewanie w naszym nadrzecznym pracowniczym ogródku działkowym przy Placu Tadeusza Kościuszki. Później poprowadzono przerażonego mojego ojca poprzez podwórko, na oczach naszych sąsiadów tak jak był ubrany w trakcie podlewania roślin działkowych, czyli bez koszuli i boso oraz z rękami podniesionymi do góry, wprost do naszego mieszkania na pierwsze piętro, a tam dopiero dokonano szczegółowej rewizji mieszkania. Podobno nasza rodzina była podejrzana, że przechowuje broń palną, co oczywiście było kompletną bzdurą. Ojciec w trakcie tej wizyty ogromnie się jednak obawiał, by czasem przez „przypadek” któryś z tych smutnych panów faktycznie jednak nie podłożył broni. Bo takie przypadki w tamtych powojennych czasach się ponoć bardzo często zdarzały. Po tej wizycie został wpisany do zakładowej ubeckiej – „Księgi podejrzanych”… Tego incydentu do dzisiaj nie jestem w stanie logicznie sobie wytłumaczyć i dociec co było tak naprawdę istotną przyczyną tej niezwykłej wizytacji w naszym mieszkaniu pracowników z tego fabrycznego Referatu. Nie wiem też, czy tylko ten incydent zadecydował o dyscyplinarnym przeniesieniu po 1950 roku ojca do dawnej Huty „Katarzyna”, czy również pretekst obrony przez ojca wiszącego krzyżyka na ścianie, który tam przetrwał od czasu, gdy został tam zawieszony „za jego jeszcze sentymentalnych i romantycznych lat” – w okresie II Rzeczypospolitej. Przepraszam w tym przypadku za wyjątkowe skróty myślowe.
Szefa tego fabrycznego Referatu jako naszego znajomego z pobliskiego zabudowania willowego, ale nie jako etatowego funkcjonariusza tej komunistycznej komórki organizacyjnej oceniam jednak bardzo dobrze. Był bowiem wyjątkowo kulturalnym i inteligentnym przybyszem z Francji, podobnie jak i jego cała rodzina. W trakcie rozmowy nawet niezwykle życzliwy, wręcz dobroduszny. Niekiedy się więc mimo woli nawet zastanawiałem, jak taki przystojny, taktowny, kulturalny i inteligentny człowiek, mógł mimo wszystko jednak trafić właśnie do takiej służby? Państwo D. zamieszkali zresztą w pobliżu Placu Tadeusza Kościuszki, w dawnym poniemieckim i wyjątkowo komfortowo umeblowanym wielopokojowym, dyrektorskim willowym budynku „Rurkowni Huldczyńskiego”. Pana D. widywałem więc bardzo często jak pieszo szedł lub powracał z Huty „Sosnowiec” do swojego mieszkania, gdyż aby tam dotrzeć to zmuszony był pokonać Plac Tadeusza Kościuszki. Obecnie ten komfortowo wtedy wyposażony budynek jest oznaczony nr 5 i prezentuję go na poniższym zdjęciu. W tym samym prawie czasie, naczelny dyrektor „Rurkowni” Huldczyńskiego Tow. G., podobno też dawny działacz komunistyczny, ale z terenu Polski, mieszkał w warunkach wyjątkowo jednak skromniejszych – też przy Placu Tadeusza Kościuszki – niż szef tego fabrycznego „Referatu”. Już to może świadczyć jak funkcja pracownika Urzędu Bezpieczeństwa była w tamtych latach przez ówczesną władzę wysoko doceniana. Oczywiście do pewnego tylko czasu, gdy przysłowiowy „murzyn zrobił swoje” i komunistycznej władzy już nie był absolutnie potrzebny…
[Powyżej zdjęcie z maja 2013 roku. Budynek, w którym zamieszkała rodzina państwa D. – repatrianci z Francji.
Na tematy polityczne z moją podwórkową przyjaciółką nigdy wtedy nie rozmawiałem, podobnie zresztą jak zdecydowana większość innych moich ówczesnych koleżanek i kolegów, co nie oznacza, że nie dostrzegałem szerzącego się zła jak i pozytywnych niekiedy decyzji ówczesnej władzy. To była cecha zarówno młodego wieku jak i zainteresowań. Był to bowiem okres gdzie sport wyczynowy, który uprawiałem oraz wycieczki krajoznawcze całkowicie zaspakajały moje zainteresowania. Danusia D. niekiedy jednak w trakcie rozmów dawała mi delikatnie do zrozumienia, że ich rodzinna eskapada z Francji do ubogiego PRL była dla nich jednak tragicznym nieporozumieniem. Przynajmniej tak te przekazy słowne wtedy zrozumiałem. Z kolei mój brat starszy ode mnie o 4. lata, przeprowadził na te tematy co najmniej kilka rozmów z bratem Danusi, Ryszardem D. Ten niezwykle kulturalny i inteligentny człowiek już wtedy z tytułem naukowym doktora inżyniera (stopień naukowy doktora pozyskał w latach 50. XX w. w Politechnice Częstochowskiej) też w rozmowach z moim bratem bardzo utyskiwał na to co zastał w Sosnowcu po przybyciu z Francji. Absolutnie się temu nie dziwię, gdyż poziomem życia jaki tu zastał, nie tylko on spośród komunistycznych emigrantów francuskich, mógł być wtedy zawiedziony. Bardzo też krytycznie wyrażał się wtedy o partii komunistycznej, szczególnie o komunistycznej partii francuskiej. Szczególnie krytykował, jak się wtedy wyrażał, hańbiąca i pełna agresji postawę komunisty francuskiego Maurice Thorez 10/. Z drugiej strony, wszak przecież znał doskonale postawę patriotyczną mojego brata i całej naszej też rodziny. Nie można więc być aż tak naiwnym by całkowicie wykluczyć tylko grę słowną. Możliwe jednak, że w chwili słabości, czy przypływu szczerości, powiedział wreszcie prawdę o takich ludziach.
W latach późniejszych, gdy władze PRL zlikwidowały już na dobre fabryczne Referaty Ochrony, to rodzinie Państwa D. już tak się chyba nie wiodło tak dobrze jak w pierwszych latach po dotarciu z emigracji zarobkowej do Polski. Moja koleżanka Danusia i jej mama, bowiem nawet dorabiali w kiosku „Ruchu” – RSW „Prasa – Książka – Ruch”, który był wtedy usytuowany na styku ul. Nowopogońskiej i Wodnej. Ta charakterystyczna „budka” stała wtedy przy chodniku przytulona do elewacji ostatniego budynku robotniczego osiedla Huty „Sosnowiec”. Już po śmierci rodziców, gdzieś w późnych latach 80. XX wieku, Danusia i jej brat Rysiu ponownie wyjechali na stałe do Francji „do zgniłego zachodniego kapitalizmu”. Ostatni raz widziałem Danusię w Sosnowcu w latach 80. XX wieku. Jaka z tych wspomnień wynika konkluzja?… Ano między innymi i taka! Nie wrzucajmy na siłę i bezkrytycznie oraz bez jakiegokolwiek zastanowienia dosłownie wszystkich tych co kiedyś stali po drugiej stronie patriotycznej barykady do jednego kolaboracyjnego worka, gdyż samo życie dyktuje niekiedy takie nieprzewidywalne wprost przypadki i zmienne postawy ludzkie, których nie jesteśmy w stanie na swej drodze życia, tak naprawdę nigdy do końca przewidzieć ani też logicznie ich motywów sobie wytłumaczyć. I w tym przypadku przepraszam za operowanie wprost wyjątkowymi skrótami myślowymi, gdyż tematyka jest niezmiernie szeroka i wykraczająca nawet swym zasięgiem oraz głębią dociekań faktograficznych jak i moralno – etycznych poza lata 50. XX wieku. W tej sytuacji aby ten okres bardziej doprecyzować konieczne jest opracowanie odrębnego już artykułu.
Może jeszcze na zakończenie tej sekwencji wspomnień przekażę pewną informację. Jeden z moich kiedyś bardzo bliskich kolegów A.P., z „Wenecji”, kiedyś w Polsce w latach 1945 – 1960 prezentujący się jako wielki patriota, zwany dobrodusznie w naszym towarzyskim gronie z Placu Tadeusza Kościuszki jako „Jolo”, od wielu, wielu lat jest już lojalnym obywatelem RFN. Jakieś trzy lata temu, w trakcie rozmowy telefonicznej, przekazał mi bardzo smutną informację, że o wiele młodsza ode mnie moja koleżanka podwórkowa – Danusia D., obywatelka Francji, ponoć już jednak zmarła, a On z kolei jest po wylewie krwi do mózgu, i ma na skutek tego trudności ze sprawnym poruszaniem się. Zresztą ta rozmowa telefoniczna, delikatnie tylko określając – absolutnie między nami wtedy nie kleiła się – gdyż „Jolo” przez cały jej tok, jako już obywatel innego państwa, nietaktownie jednak pouczał mnie, jak my Polacy powinniśmy sobie już wreszcie radzić w swojej Ojczyźnie – Polsce. Niestety ale chyba losy każdego z nas bywają niekiedy tak nieprzewidywalne i tak pogmatwane, że trudno nawet określić swą najbliższą przyszłość, a cóż dopiero dalszą. W tych konkretnych przypadkach jak wielu to może sądzić, dotyczy to nawet takich ludzi, którzy wyemigrowali z biednej Polski, by dalsze swe życie wreszcie jakoś sobie jako tako poukładać podobno w sytych zagranicznych rajach na ziemi.
* * * *
[Zdjęcie z 2009 r. Po prawej stronie widoczny fragmencik dawnego zabytkowego wiaduktu Kolei Warszawsko – Wiedeńskiej, a jeszcze dalej dawny budynek dyrekcji hutniczej. Lewa natomiast strona już całkowicie ogołocona z zabytkowych fabrycznych zabudowań, sięgających jeszcze XIX –wiecznych czasów .]
Za widocznymi na powyższym zdjęciu, po lewej stronie samochodami osobowymi, w miejscu, gdzie są nawet widoczne rury zawieszone ponad uliczką Nowopogońską, mieściła się dawna główna brama wjazdowa na teren huty i główna portiernia, a za nią dopiero ciągnął się już aż do samego styku ulic Wodnej i Nowopogońskiej, wysoki na trzy do czterech metrów wysoki ceglasty i majestatyczny, i niezmiernie też długi ceglasty mur. Odgradzał on tereny fabryki od uliczki Nowopogońskiej. Dzisiaj po wyburzeniach zalega tu przeraźliwa i głucha pustka, i wieją tylko nostalgiczne oraz romantyczne wiatry, pełne też niekończących się wspomnień…
Poza tym wysokim, ceglastym murem, już na terenie fabrycznym, ale w pobliżu ulicy Wodnej mieściły się pomieszczenia fabrycznej zawodowej orkiestry dętej. Ta część uliczki Nowopogońskiej zawsze więc w godzinach przedpołudniowych przesiąknięta była dźwiękami kornetów, trąbek, puzonów, suzafonów, fletów, klarnetów i instrumentów perkusyjnych. W zależności też od okresów czasu, w tym i lat zaborczych oraz okupacyjnych i zniewolenia Ojczyzny, nie tylko niektórzy ludzie z tej orkiestry dętej będą zmieniali swe oblicza, ale i będą też nam koniunkturalnie serwowali różne melodie. Nie zawsze będą one jednak cieszyły polskie patriotyczne serca, sumienia, dusze i uszy… Przypominam sobie, że po 1945 roku kapelmistrzem tej fabrycznej orkiestry zostanie syn mojego przyjaciela Adasia Z. Pan Z. (imię?) w drodze awansu zawodowo – politycznego, gdy tylko został fabrycznym kapelmistrzem, to natychmiast porzucił z nieukrywaną radością i satysfakcją dotychczasowy malutki czynszowy lokalik jaki ich rodzina zajmowała w jednym z budynków przy Kinie „Momus” i w ramach tak zwanego „przydziału mieszkaniowego” zamieszkał wraz z rodziną w jednym z urzędniczych ekskluzywnych budynków przy Placu Tadeusza Kościuszki. Zobowiązany jestem jednak uczciwie podkreślić, że rodzina państwa Z. zawsze prezentowała wysoki kulturalny styl życia. Zarówno ojciec Adasia jak i jego mama, zawsze też odnosili się do mnie z ogromnym szacunkiem i wielką nieukrywaną życzliwością, a Adaś pozostał w mych sentymentalnych i romantycznych wspomnieniach jako jeden z najwierniejszych podwórkowych przyjaciół. Rodzice i Adaś już jednak nie żyją, a z pozostałymi członkami z tej rodziny już od 1963 roku nie mam już żadnego kontaktu.
* * * *
Fabryczny majestatyczny ceglasty mur, ciągnący się w kierunku ul. Orlej w swej końcowej fazie w okolicy Wodnej, nagle załamywał się i ostro skręcał w kierunku „Rurkowni Huldczyńskiego”, by wprost wtopić w stojącą tam też ceglastą, co najmniej trzykondygnacyjną kamieniczkę, pełną wiszących kunsztownych i kutych z żelaza balkonów. W ten sposób pomiędzy tym budynkiem a murem zawsze chodnik był niezwykle szeroki i była też obszerna wnęka.Pod koniec lat 50. XX wieku, a możliwe, iż dopiero w pierwszych latach 60. XX wieku, w miejscu gdzie mur już stykał się z opisywaną kamieniczką, to powstanie w tej właśnie kamieniczce, na parterze, fabryczny sklep detaliczny, oferujący mieszkańcom Sosnowca niektóre drobne wyroby jakie w tym czasie produkowała Huta im. Mariana Buczka (dawna „Rurkownia Huldczyńskiego”, a po 1945 r. Huta „Sosnowiec”). W tej samej kamieniczce po 1945 roku będzie się też mieściło fabryczne Technikum Hutnicze, zanim w końcu nie zostanie przeniesione do stojących na podmurówce baraków opodal ul. Rybnej. Jedno z tych szkolnych zabudowań jakie postawiono przy uliczce Rybnej stoi tam nawet do dzisiaj. A w tamtych odległych latach – jak nam mawiano – to te prymitywne szkolne baraki miały tam tylko stać tymczasowo, aż wreszcie podniesiemy się z pookupacyjnych nasączonych biedą klęczek.
W tej części Pogoni, czyli od uliczki Wodnej aż niemal do samej Mariackiej, szczególne ponoć wrażenie wywierały na osobach pasjonujących się architekturą, charakterystyczne dla tych tylko stron, niskie budynki ale niezwykle urokliwe i romantyczne i o różnorodnej też zabudowie kamieniczki z wieloma zawieszonymi i kunsztownie ozdobionymi balkonami. Stawiano je zarówno z licem pięknej lśniącej cegły, jak i z samego mieniącego się kolorami, ale pofałdowanego kamienia wapiennego. Po upływie już kilku lat te fasady przypominały więc dostojne zmarszczki na twarzy starego człowieka. Nie brakowało też budynków niskich, kamienno – drewnianym, czy nawet całych drewnianych, gdzie pośród nich zawieszano wijące się drewniane galeryjki i to w przeróżnej fantastycznej formie. Jedne były całkowicie pozbawione zadaszenia, inne pokryte lekkimi niczym powiew wiatru deskami, a na zapleczach nasycała jeszcze wzrok niezwykle zróżnicowana zabudowa komórkowa, niespotykana już absolutnie w takiej architektonicznej różnorodności poza Zagłębiem Dąbrowskim. Jak się okazuje, w tamtych czasach zarówno w Sosnowcu jak i Zagłębiu Dąbrowskim umiano korzystać z „darów Nieba”. Bowiem oprócz licznych cegielni, które swe produkty dostarczały z połyskującym licem brązowo – czerwonym, czerpano też niezwykle ozdobny kamień wapienny i to z wielu miejscowych kamieniołomów. A ozdabiano nim nie tylko wznoszone budowle, ale i murki oporowe jak również i ozdobne parkany. Te kamieniołomy, a największych z nich na Pekinie, nie wiem nawet dlaczego, ale zostały po 1945 roku zasypane, bądź na ukrytych w ziemi kamiennych niewyeksploatowanych jeszcze złożach ulokowano pracownicze ogródki działkowe. Jak to między innymi ma miejsce na „Górce Pekińskiej” i w wielu jeszcze innych miejscach na samym tylko terenie Sosnowca.
Większość sklepów, a raczej malutkich sklepików o różnej zresztą branży już od pierwszych lat XX wieku, a nawet i ciut, ciut wcześniej, rozmieści się więc po dwóch stronach tej urokliwej uliczki, ale raczej już tylko na odcinku od ulicy Racławickiej do skrzyżowania z uliczką Majową. Jedynym w tym rejonie takim lokalem przez długie lata, gdzie można było nabyć lekarstwa i uzyskać też bezinteresowną fachową pomoc i bezpłatną poradę, była apteka, prowadzona przez mgr farmacji panią Ludmiłę Żuradową – Pasek, która zresztą była bardzo bliską przyjaciółką mojej cioci Genowefy Paligii. Ta apteka jak pamiętam, cieszyła się dużym wzięciem wśród tutejszych mieszkańców. W miarę jak przybywało lat to zaglądali do niej coraz to częściej też i moi rodzice. Po 1945 roku gdy nagle umarł nasz ojciec, wizyty składała tam już tylko moja mama. Apteka mieściła się na parterze przy uliczce Nowopogońskiej w pierwszym od lewej strony w widocznym na poniższym zdjęciu w urokliwym kolorowym budynku. Kilka lat temu w tym pomieszczeniu znajdował się jeszcze punkt serwisowy komputerów, a przynajmniej tam jeszcze się mieścił w 2013 roku. Obecnie te niemal podwórkowe sklepiki są już jednak likwidowane, gdyż nie są w stanie dalej konkurować, gdy w pobliżu rozlokowały się kolosy handlowe zwane „marketami”, czy „supermarketami”, z tanimi towarami pierwszej potrzeby, a w ich ciągach sklepowych znalazły się też apteki. I to do nich to każdego dnia udają się pieszo, czy są nawet za darmo podwożeni marketowymi autobusami, rzesze klientów.
[Zdjęcie wykonano w listopadzie 2016 roku. Fragment uliczki Nowopogońskiej, od krzyżówki z uliczką Floriańską. Po lewej stronie zachowały się jeszcze piękne czynszowe kamieniczki o niezwykle zróżnicowanym wystroju architektonicznym i kolorystycznym. Na parterze pierwsze drzwi i cztery okna to opisywana apteka.]
[Zdjęcia z listopada 2016 roku. To samo ujęcie co wyżej uliczki Nowopogońskiej, tylko od strony ulicy Racławickiej. Po prawej stronie o ciekawej, wręcz o urokliwej architekturze stare jeszcze drzwi wiodące do mieszkania na piętro tego ponad apteką budynku.]
Jak wspomniano wyżej apteka od zawsze cieszyła się dużym wzięciem wśród tutejszych mieszkańców. W jej specyficznym wnętrzu nasyconym aromatem leków, na oszklonych półkach, majestatycznie stały różnej wielkości i kształtów oraz mieniące się różnymi kolorami słoje, a naprzeciw lady przy dużym kryształowym lustrze powieszonym na ścianie, stała też jedyna w tym rejonie waga osobowa. Pani magister Ludmiła Żuradowa – Pasek – jak ją wówczas z uszanowaniem powszechnie na Pogoni tytułowano – mieszkała tuż, tuż ponad tą apteką wraz ze swą wyjątkowo uroczą córką Joanną. O ile mnie pamięć nie myli to pani Joasia była jeszcze wtedy uczennicą w żeńskim jeszcze wtedy Liceum Ogólnokształcącym im Emilii Plater. Losy tej apteki sięgają jednak czasów znacznie odleglejszych, niż tych powojennych. Apteka ta bowiem w okresie II Rzeczypospolitej najpierw należała do Czesława Goebela, a później do mgr farmacji Gersona Kupferbluma, który prawdopodobnie wraz z rodziną został zamordowany w Auschiwtz – Birkenau, podobnie jak zdecydowana większość polskich obywateli pochodzenia żydowskiego. Dopiero po jego aresztowaniu okupant niemiecki skierował doń czeladzkiego aptekarza Mieczysława Kostro.
[Monitor Polski nr 83 Warszawa 6 czerwca 1947r. Informację i druk MP nr 83 pozyskałem od pana Janusza Szaleckiego.]
Mniej więcej obok apteki, ale idąc w kierunku uliczki Racławickiej, w latach 50. XX wieku mieścił się też sklep spożywczy, który też cieszył się wśród mieszkańców tutejszych stosunkowo dużym powodzeniem, więc klientów każdego dnia raczej nie brakowało.
* * * *
Według przekazów rodzinnych na skrzyżowaniu uliczek Nowopogońskie i Floriańskiej już od czasów II Rzeczypospolitej stało znane mieszkańcom z Pogoni, Kino „Momus”. Z kolei według innych przekazów ponoć jednak już tam stało, jako kino „nieme” już przed 1914 rokiem.
[Powyżej zdjęcie z 2009 r. Kino „Momus”.]
Jego właścicielem w okresie II Rzeczypospolitej był pan Leonard Marcinkowski. Tego Pana o średnim wzroście i postawnej posturze widywałem jeszcze w latach 50. XX w., najczęściej właśnie koło tego kina. Już wówczas całe mienie prywatne było jednak całkowicie znacjonalizowane. Gdzie więc wtedy ten Pan był zatrudniony i mieszkał, to trudno dzisiaj już to określić. Tym bardziej, że nigdy wtedy nie starałem się rozwiązać tej zagadki.
[Z lewej strony: Czasopismo, dziennik „Polonia”, wydanie z piątku 23.VII. 1937 r., obok Czasopismo, dziennik „Polonia” z 10.IV.1936, s.9., materiały pozyskane od pana Janusza Szaleckiego.]
[Zdjęcie z listopada 2016 roku. Dawne Kino „Momus”.]
O jego biznesowych uzdolnieniach i aktywnej działalności w Zarządzie Teatrów Świetlnych dowiedziałem się dopiero nie tak dawno temu, po zapoznaniu się z powyższymi informacjami z dziennika „Polonia”. Kino „Momus” w okresie II Rzeczypospolitej nie spełniało tylko swych statutowych uregulowań ale w niektóre dni zamieniało się też w malutki teatrzyk, bardzo zresztą w tamtych czasach cieszący się popularnością na Pogoni, więc widownia zawsze też była zapełniona. W okresie II Rzeczypospolitej, a przynajmniej od lat 20. XX w. w tym kinie wyświetlano już jednak filmy w wersji dźwiękowej. Największy kasowy sukces, gdy tłumy ponoć do niego się garnęły, odniosło jednak dopiero w 1932 roku kiedy to wyświetlano pierwszy muzyczny film z udziałem Jana Kiepury – „Neapol – śpiewające miasto”. Po 1945 roku – jak już ja doskonale pamiętam – to w tym kinie z zasady już tylko wyświetlano filmy radzieckie. Były to głównie porankowe bardzo ciekawe i wzruszające dziecięce serca bajki oraz typowe po południu dla tego okresu wyjątkowo już jednak głupawe radzieckie filmy,takiego typu jak: – „Świniarka i pastuch”, „Świat się śmieje”, czy „ Zwariowane lotnisko”, itp. Przypominam sobie, że jedynymi zachodnimi filmami jakie wówczas w tym kinie wyświetlano to były dwa filmy:- „Mściwy jastrząb”. Film o amerykańskich superfortecach, w walce z Japończykami i film angielski Gunga Din. Ten ostatni z 1939 roku, był filmem przygodowym, w reżyserii George’a Stevensa. Główne role w tym filmie grali tacy aktorzy jak: Cary Grant , Victor McLaglen i Douglas Fairbanks Jr. Narracja filmowa była luźno oparty na poemacie o tym samym tytule, którego autorem był znany starszemu pokoleniu Rudyard Kipling. Film prezentował losy trzech brytyjskich sierżantów i zaprzyjaźnionego z nimi hindusa Gunga Din, którzy walczyli z nieznanymi mi wtedy absolutnie thugami w kolonialnych Indiach Brytyjskich .
* * * *
Do bardziej znanych placówek detalicznych i to jeszcze z okresu międzywojennego zaliczyć należy niewątpliwie sklep spożywczy, który obsługiwała pani Frączkowa (imię?), mieszczący się po prawej stronie bramy wyjściowej z Kina „Momus” (zdjęcia poniżej). Zresztą ta zacna kobieta była bardzo dobrze znana i zaprzyjaźniona też z naszą rodziną i to jeszcze w czasach II Rzeczypospolitej Polski. W tym sklepie nasiąkniętym aromatem wanilii, zawsze można było dokonać zakupu prawie wszystkiego co tylko człowiekowi kojarzyło się z jedzeniem i piciem, a nawet i z drobnymi praktycznymi przedmiotami „codziennego dnia”, jak: mydło, nafta, „łapki na gryzonie”, zapałki, itd. W 2013 roku w tym pomieszczeniu jeszcze się mieścił „Sklep Motoryzacyjny”. Właścicielką tego sklepu, lub możliwe, że tylko wieloletnią zaufaną sprzedawczynią w latach II Rzeczypospolitej oraz podczas okupacji niemieckiej i o ile mnie pamięć nie myli to jeszcze też w latach 50. XX wieku, była kobieta nie tylko niezwykle uprzejma i kulturalna, ale i o gołębim rzadko spotykanym w handlu polskim sercu, która widząc biedę okolicznej ludności sprzedawała towar na kredyt z wpisem do specjalnego zeszyciku. Jak ta humanitarna transakcja dla tej przemiłej kobiety się zakończyła we wrześniu 1939 roku, to chyba każdy może sobie wyobrazić. Po prostu nikt z klientów nie zwrócił tej kobiecie pieniędzy za kupowane wcześniej na kredyt towary. Jako dziecko podczas okupacji niemieckiej z ogromną ochotą byłem jego wielokrotnym klientem i do dzisiaj z ogromnym sentymentem wspominam darowane mi pachnące i słodkie jak pszczeli nektar kolorowe lizaki. Ten lizak wręczany wówczas przez Szanowną Panią Frączkową i to zawsze z promienistym uśmiechem i wyszukaną elegancką życzliwością, gdy wygłodniały żołądek ciągle drżał z pragnienia, zapamiętałem do dzisiaj, i mimo upływu aż tylu lat czuję jeszcze jego miłosierny i wspaniały aromat.
Dzisiaj już trudno dociec czy prowadzony sklep spożywczy przy ul. Nowopogońskiej przez panią Frączkową, ma związek też z innymi osobami o tym samym nazwisku. Być może jednak ma. Okazuje się bowiem, że przed I wojną światową na „Wygwizdowie” niejaki pan A. Frączek był właścicielem bardzo wtedy popularnej restauracji, która się mieściła przy ulicy Floriańskiej 25. Pojawia się też inna osoba, pani Anastazja Fraczek, która z kolei była na Pogoni znana z tego, że oferowała znakomite usługi w swej pralni przy ul. Nowopogońskiej 20.
W porze letniej, a niekiedy już wiosną w czasach jeszcze okupacji niemieckiej docierałem niekiedy też do tego sklepiku boso, podobnie poruszałem się też po pogońskich uliczkach i podwórkach. Z wyjątkiem tylko dni kościelnych i świątecznych, wtedy już tylko w sandałkach lub półbucikach. Moja mama była jednak tym bosym eskapadom zawsze przeciwna, gdyż uważała, że „jako polskie dziecko wywodzące się z inteligencji, a szczególnie nauczycielskie” to powinienem w okupowanym przez Niemców kraju „poruszać się jak człowiek kulturalny”. „Jak cię bowiem Niemcy widzą, tak nas Polaków będą teraz i w przyszłości oceniali” – zawsze dodawała. Te konspiracyjne nauczycielskie pouczenia gdy byłem maluchem ogromnie mnie jednak wtedy uwierały, gdyż chciałem być taki jak i inni moi wyluzowani koledzy z Pogoni. Dzisiaj z perspektywy czasu i jako stary już człowiek patrzę na te sprawy raczej podobnie.
[Zdjęcia wykonano w maju 2013 roku. Uliczka Nowopogońska. Na zdjęciu po lewej stronie Kino „Momus”, a pierwszy na parterze sklep w tym budynku od lewej strony – to dawny waniliowy sklep spożywczy pani Frączkowej (imię?). Na zdjęciu po prawej stronie – witryna tego sklepu. Obok witryny sklepowej jeszcze dalej po prawej stronie, zamknięta już na głucho brama – to nic innego jak dawne główne wyjście z widowni, gdy jeszcze na pełnych obrotach funkcjonowało Kino „Momus”…]
* * * *
Obok tego sentymentalnego wielobranżowego sklepiku, idąc jeszcze dalej, ale tym razem w kierunku ulicy Orlej, stał po tej samej stronie uliczki malutki i romantyczny budynek. Stoi tam zresztą do dzisiaj, w znacznym jednak już stopniu jest jednak zmodyfikowany, oznaczony obecnie numerem 29. A w nim przez lata mieścił się niewielki sklepik galanteryjny, poszerzony o sprzedaż drobnych zabawek i o ile się nie mylę to też gazet. Sprzedawczynią w tym sklepiku była niezwykle sympatyczna i miła kobieta. Podobno ten sklepik, który mnie zawsze kusił by do niego chociaż na chwilę wstąpić, to był własnością pana Majewskiego (imię?), byłego ponoć konsula RP we Władywostoku.
[Zdjęcie z 2013 roku. W drugim z kolei od lewej strony, niskim budynku, był sklep, którego ponoć właścicielem był były konsul RP we Władywostoku.]
Kolejnym, ale już nie typowym sklepem, był znany i chyba jedyny w tej okolicy tak znakomity salon fryzjerski, damsko – męski, Państwa Bartochów. Mieścił się w jednym z kolorowych parterowych pomieszczeń pomiędzy ulicą Racławicką, a ulicą Floriańską. To pomieszczenie jak i również okoliczne budynki w tym ciągu zabudowań jeszcze jakimś cudem do dzisiaj się zachowały, co widać na poniższych zdjęciach. Jednak to co zobaczyłem w listopadzie 2016 roku ogromnie mnie zasmuciło. Cały bowiem ciąg tych uratowanych od wyburzenia kamieniczek jest już jednak chyba w stanie agonalnym. Wszystkie bowiem dawne pomieszczenia sklepowe, przynajmniej w tym dniu gdy tam byłem, na głucho zaryglowano a stan elewacji aż się prosi o natychmiastowy kapitalny remont. Powracając jednak do salonu fryzjerskiego. Zakład od zawsze jak tylko pamiętam był przepełniony nie tylko chętnymi do strzyżenia swych czupryn, co powinno być dla każdego zrozumiałe, ale i niezwykle gadatliwymi też klientami. Pan Bartocha był bowiem nie tylko w swym fachu znakomitym fryzjerem, ale i wysokiej klasy erudytą. Potrafił bowiem jednocześnie w trakcie wykonywania swej pracy, niesłychanie też zręcznie żonglować snutymi niezwykle arcyciekawymi opowieściami, jak i dobieranymi słowami, i to wprost z takim geniuszem, że wciągał do rozmów ponoć nawet niemowy. A oto przecież między innymi w tym interesie przecież chodziło, bo do takiego zakładu zawsze chętnie się przychodziło. Jako człowiek elegancki i przystojny miał też duże powodzenie wśród kobiet odwiedzających część gabinetu, który z kolei obsługiwała już tylko jego żona. Interes rodzinny zapewne więc kwitł wyśmienicie, mimo potencjalnej zazdrości jaka być może mogła też w takich warunkach towarzyszyć Jego zacnej i znanej naszej rodzinie współmałżonce. Ten rozgadany salon fryzjerski odkąd tylko pamiętam był nasiąknięty pachnącymi zapachami perfum, lub wodą kolońską. To w tym właśnie zakładzie fryzjerskim w lutym 1944 roku dopadli mnie wraz z moją mamą esesmani, a później pędzili nas wraz grupą jeszcze innych pojmanych też siłą w łapance ulicznej Polaków, aż pod sam „Targ Pogoński”, byśmy byli naocznym świadkiem egzekucji wieszanych tam moich rodaków. Bowiem Niemcy w tym propagandowo – terrorystycznym fachu byli wówczas wprost prawdziwymi geniuszami.
[Zdjęcia z maja 2013 roku. Uliczka Nowopogońska. Na zdjęciu pierwszym widoczne w tyle dawne Kino „Momus”, a w ciągu niższych zabudowań, widoczne też dawne pomieszczenie – salonu fryzjerskiego. Natomiast na „zbliżeniu”, na zdjęciu poniżej po prawej stronie, tuż, tuż poza szeroką bramą, ale już po prawej stronie mieścił się kiedyś salon fryzjerski Państwa Bartochów.]
* * * *
Po drugiej natomiast stronie tej sentymentalnej i romantycznej uliczki, gdzie do dzisiaj jednak nie zachował się już ani jeden budynek, prawie naprzeciw salonu fryzjerskiego, mieszkał wraz z rodzicami, mój i mojego brata bardzo serdeczny przyjaciel z młodzieńczych jeszcze lat – Aleksander P. – zwany przez własnych rodziców– Dzidziusiem, a przez nas po prostu tylko Dzidkiem. Dzidek był jedynakiem i ukochanym dzieckiem swoich rodziców, to było dostrzegalne. Ukończył to samo Liceum „Staszica” (rocznik absolwencki 1952/1953; Księga Pamiątkowa „Staszica” z 1984 r., s.271.) co i ja z bratem, tylko on o dwa lata wcześniej niż autor tej publikacji. Aby się do jego mieszkania można było jednak dostać, to trzeba było najpierw od uliczki Nowopogońskiej pokonać dwuskrzydłową drewnianą bramę, a później jeszcze mroczny i wilgotny głęboki tunel wydrążony w czynszowym budynku. Do jego mieszkania wchodziło się bowiem po kamiennym bruku od podwórka. Przypominam sobie, jak jego ojciec bardzo często w naszej obecności, czyli mojej i mojego brata,wchodził ot tak sobie pod kuchenny stół, bo w zamykanej szafce znajdowało się ukryte słuchawkowe radio. Tam dopiero pod kuchennym stołem, cały czas jednak leżąc na brzuchu ze słuchawkami na uszach i z wyciągniętymi na kuchnię długimi nogami, konspiracyjnie słuchał Radia Wolna Europa. Dla osób niewtajemniczonych w niuanse tamtych powojennych czasów pozwalam sobie przypomnieć, że za PRL słuchanie tej stacji radiowej było kategorycznie zabronione i karalne. Niezależnie od tego ta stacja radiowa była przez całą dobę w specyficzny sposób zagłuszana, by tylko do Polaków „za żelaznej kapitalistycznej kurtyny” nie dotarła żadna informacja. Wyjątkowa ostrożność więc w tym przypadku absolutnie nas nie dziwiła, tak jak i nietypowa pozycja pod stołem tego zacnego i znanego naszej rodzinie Pana. Podobnie jak na tamte czasy nie zadziwiła nas też konspiracyjna lokalizacja słuchawkowego radioodbiornika. Jego ojca i mamę wprost doskonale znali nasi rodzice. Z jego ojcem i z nim byliśmy nawet kilka razy wspólnie na wczasach w Wiśle. Mój ojciec był zresztą bardzo zaprzyjaźniony z ojcem Dzidka.
Państwo P. jak nam w tajemnicy po latach szeptał Dzidek, byli ponoć spokrewnieni z jednym z szefów warszawskiego komunistycznego Radiokomitetu, tow. M. Sz. Podobno mamy tych panów były nawet siostrami. Notabene szef tego warszawskiego Radiokomitetu był też absolwentem sosnowieckiego Liceum „Staszica”. Widnieje nawet w spisie absolwentów w jednym z pamiątkowych powojennych wydań tego zasłużonego dla Sosnowca humanistycznego liceum w Księdze Pamiątkowej „Staszica” z 1984 r. s.266, jako rocznik absolwencki 1945/1946. Czy te tajemniczo szeptane przez Dzidka sensacyjne dla nas opowieści jednak polegały wówczas na prawdzie?…. W każdym bądź razie, ani za życia jego rodziców, a tym bardziej już po ich śmierci, osamotnionemu prawie całkowicie Dzidkowi pod względem materialnym nie wiodło się jednak dobrze. Już wtedy Dzidek samotnie mieszkał przy Placu Tadeusza Kościuszki. Podobno Dzidek, miał w przyszłości zostać pianistą. Przynajmniej tak w licznych rozmowach z nami prezentował swoją muzyczną przyszłość. W jednym z pokoi stało więc dostojnie pianino, na którym podobno całymi dniami zawzięcie nasz szkolny przyjaciel ćwiczył. Przypominam sobie, że w trakcie jednych wakacji w Wiśle, dźwigałem z dworca kolejowego do góralskiej chaty jego opasłą i ciężką, jakby wypełnioną cegłami walizę, gdyż ponoć Dzidek nie mógł takich ciężarów taszczyć, gdyż miał mieć dłonie delikatne jak pianista.Tak przynajmniej wtedy dobrodusznie twierdził. Dzisiaj nikt z tej zacnej i drogiej memu sercu rodziny jednak już nie żyje. Dzidka jeszcze jako młodziutkiego człowieka dopadła podła choroba. W rezultacie przez całe życie przebywał na rencie inwalidzkiej i zamiast grać na pianinie jak to kiedyś za młodzieńczych lat marzył, to w dojrzałym już wieku, zajął się fotografią dokumentalną. Jego aparaty fotograficzne i liczne niezwykłe fotograficzne zbiory dokumentujące architekturę Sosnowca, po jego śmierci gdzieś jednak przepadły.
[Powyższe zdjęcie z maja 2013 roku. Fragment uliczki Nowopogońskiej pomiędzy uliczką Wodną, Racławicką i Floriańską. To tu, gdzie dzisiaj królują już tylko dzikie zielska i zalegają gruzowiska, ciągnęły się po dwóch stronach uliczki Nowopogońskiej urokliwe zabytkowe kamieniczki. Drogi memu sercu przyjaciel Dzidek i jego zacni rodzice, mieszkali w jednej z kamieniczek po lewej stronie. Natomiast po prawej stronie, gdzie obecnie widać dziko rosnące zielska, stała piękna z balkonami kamieniczka, w której mieściła się „Restauracja ‘Matalowiec’ ”, a raczej typowa alkoholowa „mordownia”, o której poniżej też wspominam w tym artykule…]
Przy tym tylko fragmencie uliczki Nowopogońskiej, czyli zaledwie na jej malutkim odcinku od uliczki Racławickiej do Floriańskiej, mieszkało jeszcze bardzo wielu moich kolegów i oczywiście kilka też niezwykle urokliwych koleżanek. Jedną z nich, niezwykle powabną, której rodzice mieli przy tej uliczce sklep meblowy w latach 50. XX wieku, o nazwisku o ile się nie mylę B. (przepraszam ale imienia już nie pamiętam), poślubił nawet mój drogi memu sercu przyjaciel – znakomity koszykarz i piłkarz ręczny z KS „Włókniarz” – Marek Kuśnierz. Z Markiem przez kilka lat graliśmy w Klubie Sportowym „Włókniarz” w koszykówkę i w piłkę ręczną, a później gdy ja jeszcze byłem koszykarzem w GKS Zagłębie, to Marek był już wtedy kierownikiem tej sekcji. Marka w pełnej jeszcze kondycji fizycznej ostatni raz widziałem z Jego piękną Małżonką jakieś kilkanaście lat temu w pobliżu „Cmentarza Pogońskiego”. Był zdrowy, uśmiechnięty i jak zwykle pełen też życiowych planów. Taki był po prostu zawsze jak tylko pamiętam, mój przyjaciel – Marek. Jeden ze swoich planów życiowych nawet w trakcie tego spotkania, mnie i mojej żonie zaprezentował. Podobno Mareczek jednak już nie żyje, nad czym ogromnie ze smutkiem ubolewam i jest mi po prostu, tak po ludzku też bardzo, bardzo smutno. Jak się więc okazuje, tematów i ciekawostek związanych z tym tylko fragmencikiem ulicznym jest tak wiele, że można by nostalgicznymi wspomnieniami wypełnić i przegadać nie tylko jedną nockę.
* * * *
Pomiędzy uliczką Wodną, a uliczką Racławicką w jednej z nieistniejących już dzisiaj zabytkowych kamieniczek, z przepastnym na wylot budynku bramnym przejściem oraz drewnianymi po dwóch stronach solidnymi bramami, pośród też wiszących i powyginanych w różne strony metalowymi obramowaniami balkonowymi, mieściła się jeszcze grubo po 1945 roku, o szumnej nazwie „Restauracja ‘Metalowiec’ ” i coś tam jeszcze niby wzniosłego na tym szyldzie było jeszcze dopisane. To miejsce utrwaliłem na powyższej fotografii. Dzisiaj nie tylko po tej restauracji, ale i po wielu budynkach zabytkowych nie pozostały już nawet żadne ślady, gdyż wyburzono je w latach 70. XX w. W rzeczywistości ta niby Restauracja, to była jednak wyjątkowa pijacka spelunka, która doprowadziła wielu mieszkańców z tej części Pogoni, nawet osobników znanej naszej rodzinie nie tylko do potwornej choroby alkoholowej, ale i do przedwczesnej śmierci. Szefową tej placówki w latach 50. XX wieku była ponoć mama mojego bliskiego kolegi z „Wenecji”, a mąż tej wiecznie zapracowanej kobiety z wykształcenia nauczyciel jej tylko w restauracji pomagał. Do pewnego tylko czasu, aż sam wpadł w narkotyczny głód alkoholowy.
Prawie na wprost uliczki Majowej, ale już po drugiej stronie ulicy Nowopogońskiej, jakby w odosobnieniu mieścił się odkąd tylko sięgam pamięcią w głęboką przeszłość, malutki sklepik, gdzie można się było zaopatrzyć w doskonałej jakości pieczywo. Oferowany pachnący i świeży towar był ponoć zawsze pierwszej marki, gdyż wytwarzano go jeszcze wtedy według starej receptury zagłębiowskiej, bez tajemniczego szpikowania go chemikaliami, i pochodził wprost z mieszczącej się obok, tuż, tuż podwórkowej rodzinnej piekarni. Pamiętam, że w okresie okupacji niemieckiej, kiedy wojska III Rzeszy Niemieckiej zajęły już Grecję, to wówczas w tym sklepiku niespodziewanie pojawiły się też nieznane nam dzieciakom z Pogoni żółwie. Była mroźna zima a one leżały bezwładne i nieruchome przed sklepem jak usypana sterta węgla. Niektóre z nich tylko zdradzały oznaki żywotności. To wówczas w tym niepozornym sklepiku po raz pierwszy w swym życiu pozyskałem za odpowiednią zapłatą dość pokaźnego o wymiarach tego dotąd nieznanego mi czworonożnego w skorupie dziwoląga. Po kilku miesiącach, kiedy już oswojony biedak nabrał sił i wyraźnej żywotności, podarowaliśmy go w dobre polskie ręce. Trafił bowiem do pełnego zieleni i promieni słonecznych ogródka jaki się wtedy mieścił przy bajecznie kolorowych konstantynowskich chatkach.
W trakcie majowej w 2013 r. sesji zdjęciowej okazało się, że właścicielami tego sklepiku byli bracia i ich żony – państwo K.K. i K.W. „To byli moi wujkowie, dzisiaj już nie żyją” – taki uzyskałem wzruszający przekaz od spotkanego za ogrodzeniem starszego i niezwykle też sympatycznego człowieka. To dziwne bowiem ilekroć tylko zawitam na moją Pogoń i pytam o znajomych, kolegów, przyjaciół i koleżanki z lat mego dzieciństwa, to otrzymuję wtedy informację, że te osoby albo się już z Pogoni, a nawet z Sosnowca na zawsze wyprowadziły, albo już nie żyją. Nie ukrywam ale jest mi wtedy smutno, bo czuję wtedy, że mój kolorowy, sentymentalny i romantyczny świat stworzony przez Pana Boga już odszedł… Pozostały więc tylko pełne nostalgii wspomnienia…
[Powyżej zdjęcia z maja 2013 roku. Na zdjęciu po lewej stronie, na wprost uliczki Majowej, za ogrodzeniem, widoczny niski budyneczek starej jeszcze piekarni i sklepik co się do niej jeszcze dawniej tulił. Dzisiaj podobnie jak i obejście, jednak swym wyglądem już znacznie odbiega od tamtych moich sentymentalnych i romantycznych lat. Na zdjęciu po prawej stronie – skrzyżowanie uliczek: Nowopogońskiej i Majowej. Widoczne kiedyś wszystkie zabudowania ozdabiano cegłą. Niestety ale dzisiaj tych architektonicznych norm już nikt jak widać nie przestrzega…]
[Powyżej zdjęcia z listopada 2016 roku. Widok uliczki Nowopogońskiej od skrzyżowania z uliczką Majową. Po prawej balkon na tym samym budynku co powyżej po prawej stronie, tylko już w wydaniu współczesnym.]
[Zdjęcie z listopada 2016 roku. Stara zabytkowa kamieniczka i urocze balkony co jeszcze pamiętają okres II Rzeczypospolitej Polskiej.]
[Zdjęcie z listopada 2016r. Uliczka Nowopogońska, w tyle Kino „Momus”.]
[Powyżej zdjęcie z listopada 2016 roku. Uliczka Nowopogońska, w tyle Kino „Momus”.]
[Zdjęcie z listopada 2016 roku. Widok z uliczki Nowopogońskiej na Majową. W tyle po lewej stronie budynek, w którym urodził się Jan Kiepura.]
Po tej samej stronie ulicy, idąc jednak tylko troszeczkę dalej w kierunku ulicy Orlej, prawie w pobliżu już samego skrzyżowania uliczek Nowopogońskiej z Mariacką i położoną na tyłach tego dwukondygnacyjnego budynku uliczki Przechodniej, mieszkał w niskim tulącym się do ziemi, zaledwie dwukondygnacyjnym budynku, na samym jednak parterze, mój kolega szkolny – Kulczyński. Imienia niestety ale już nie pamiętam.
[Zdjęcie z października 2016 roku własnością pana Pawła Ptak.
To w tym budynku, na parterze, gdzie obecnie już zamurowane są wszystkie okna, podobnie jak i drzwi, jeszcze w latach 50. XX w. mieszkał mój kolega szkolny Kulczyński (imię?).]
Uczęszczaliśmy po 1945 roku nie tylko do tej samej Szkoły Podstawowej nr 9 im. Tadeusza Kościuszki (budynek dawnej „Szkoły Aleksandrowskiej”), ale nawet do tej samej klasy. Widywałem jeszcze mojego kolegę wielokrotnie w latach 50. XX wieku. Nawet wspólnie wraz z koleżankami i kolegami odbywaliśmy też wtedy wyprawy do nasyconych kolorami i ptasimi odgłosami rozśpiewanych sarnowskich lasów, które rozciągały się szerokim pasmem w powiecie będzińskim. Z tamtych wypraw posiadam więc nawet w swoim archiwum grupowe zdjęcie, podobnie jak i klasowe. Podobno mój kolega już jednak od wielu, wielu lat nie żyje.
[Zdjęcie z listopada 2016 roku. Końcowe fragmenty uliczki Nowopogońskiej. W dali już widoczna ulica Orla. Po lewej stronie widoczny skwer, który już styka się z placem przy kościele rzymskokatolickim pw. Św. Tomasza. A po prawej stronie nieistniejące już dawne „Hasie”.]
* * * *
[Zdjęcie z listopada 2016 roku. Końcowe fragmenty uliczki Nowopogońskiej utrwalone od strony ulicy Orlej.]
W latach 60 i 70. XX wieku i znacznie jeszcze później, przystąpiono nie wiem jednak z jakich powodów, do gruntownej – jak to wówczas szumnie nagłaśniano – modernizacji ulicy Nowopogońskiej. Najpierw więc pokryto asfaltem całe zabytkowe kostkowe pokrycie jezdni. Przy okazji zrujnowano też charakterystyczną zabytkową zabudowę chodników. Później zburzono też doszczętnie wszystkie zabytkowe zabudowania fabryczne dawnej „Rurkowni Huldczyńskiego” jakie ciągnęły się wzdłuż uliczki Nowopogońskiej. Ocalał dosłownie tylko jeden, jedyny zabytkowy budynek. Tym „szczęściarzem” z tamtych odległych lat jest dawny budynek dyrekcji, ale i ten w końcu „z duchem czasu zmodernizowano”. Prawdopodobnie nastąpiło to już w pierwszych latach XXI wieku. Przynajmniej taką dyskretnie szeptaną informację uzyskałem w 2013 roku od pracowników z tego zabytkowego gmachu. Zamalowano bowiem wtedy bezceremonialnie jasną farbą kamienne lico tej dawnej jeszcze zabytkowej kamiennej fabrycznej budowli. Podobnie „z buta” – jak to niektórzy młodzi ludzie dzisiaj określają – potraktowano też dostojny bo jeszcze pamiętający Rosję carską kamienno –żelazny wiadukt, historycznej już Kolei Warszawsko-Wiedeńskiej (Варшавско-Венская железная дорога). Pomalowanie jasną farbą ozdobnych, specjalnie zresztą dobieranych, a później jeszcze ręcznie obrabianych przez artystów kamieni wapiennych, czy jak przy wiadukcie dużych bloków z kamienia granitowego, jest dla autora takim kuriozalnym wydarzeniem, że brakuje w mych starczych piersiach tchu… Tym bardziej, że nałożona nie tak dawno temu farba w wielu miejscach się już marszczy jak czoło starego przed śmiercią człowieka… A przecież na litość Boską wystarczyło tylko dokonać zakupu taniej ryżowej szczoty na kiju i w wodzie rozpuścić chemiczny środek czyszczący, czy nawet mydło, by po ponad stu latach nigdy dotąd niemyte zabytkowe lica tych perełkowych kamieni na nowo odzyskały swój dawny zabytkowy czarodziejski blask i bajeczny też urok. Pomalowanie z kolei jasną farbą zabytkowego metalowego wiaduktu wymagało też nie lada „artystycznej wyobraźni”. Ta swoista forma rewitalizacji zabytków jaką dzisiaj można dostrzec na wielu obiektach zabytkowych w Sosnowcu powinna jednak nie tylko zastanowić, ale i pobudzić do głębszej refleksji myślowej osoby odpowiedzialne za dbałość o naszą zagłębiowską przeszłość kulturową?… Tym bardziej, że w tym samym czasie, gdy zabrakło prostej ryżowej szczotki i chemicznych środków czyszczących, to znalazła się droga jasna farba, którą pokryto bezceremonialnie to zabytkowe przecież cacko… Nowo wybudowane pod wiaduktem przejście dla pieszych z kolorowymi poręczami i z prostacko otynkowanym podłożem też absolutnie nie harmonizuje z tym zabytkiem. Dlaczego nie pokryto tego lica betonowego takim samy kamieniem jak podpory wiaduktowe?… To zapewne jest już tylko znane lokalnym wróżkom…
[Zdjęcie z 2013 roku. Wiadukt zabytkowy dawnej Kolei Warszawsko – Wiedeńskiej. W dali zabudowania fabrycznego urzędniczego osiedla „Rurkowni Huldczyńskiego”. Po lewej stronie fragmencik dawnego Kasyna, a po prawej cząstka budynku osiedlowego. Nie znam przyczyny, dlaczego zabytkowy kolejowy obiekt został jednak pomalowany jasną farbą, podobnie jak i obramowujące go wapienne i granitowe kamienie.]
[Zdjęcie z 2103 roku. Wykonane od strony dawnego urzędniczego osiedla „Rurkowni Huldczyńskiego”. Poza wiaduktem po prawej stronie widoczny fragment dawnego budynku fabrycznej dyrekcji.]
[Zdjęcie jak wyżej tylko wykonane w 2000 roku.]
Przy budynku dawnej dyrekcji uratował się jeszcze stosunkowo długi odcinek, ale też szczątkowej, wprost przyziemnej tylko podmurówki z dawnego jeszcze kiedyś okazałego parkanu jaki od ulicy otaczał ten dyrekcyjny gmach (patrz powyżej – rysunek autora i pocztówka pana Pawła Ptak). Stojące przez lata obok tego budynku robotnicze zabytkowe osiedle mieszkaniowe wraz z całą infrastrukturą osiedlową też wyburzono. Zrównano też z ziemią leżące na tyłach tego osiedla pracownicze ogródki działkowe i boisko sportowe oraz okalający te tereny od rzeki Czarnej Przemszy piękny zabytkowy mur. Równocześnie począwszy od ulicy Wodnej od strony południowej (od strony fabryki), aż do ulicy Floriańskiej wyburzono całkowicie całe zespoły zabytkowych fabrycznych i prywatnych kamieniczek, które ozdabiały swym wyglądem tę uliczkę od końca XIX wieku. Również po drugiej stronie tej uliczki widać wyraźnie wiele pustych już placów po wyburzonych budynkach, gdzie hula już tylko i chichocze wiatr. W wielu więc miejscach do dzisiaj pozostały niestety ale już tylko dzikie chaszcze, gruzowiska i pojedyncze kikuty dawnych zabytkowych budynków. Mój nostalgiczny i romantyczny pełen zapachów wanilii pogoński świat niestety, ale już odszedł na zawsze. Pozostały już tylko wspomnienia, wspomnienia i wspomnienia oraz bezgraniczny smutek…
[Zdjęcia z maja 2013 roku. Ocalał dosłownie tylko jeden, jedyny z dawnych budynków fabrycznych – to jeszcze dawna zabytkowa dyrekcja „Rurkowni Huldczyńskiego”. Na zdjęciu po lewej stronie widoczna pomiędzy trawnikiem a płytami chodnikowymi niska zabudowa niby „krawężnikowa”, to nic innego jak jeszcze dawne szczątkowe pozostałości po urokliwym i zabytkowym z XIX jeszcze wieku parkanie jaki przez lata odgradzał ten dyrekcyjny budynek od chodnika i brukowej jezdni. W dali, na zdjęciu po prawej stronie, widoczny fragmencik fabrycznego urzędniczego osiedla mieszkaniowego przy Placu Tadeusza Kościuszki.]
I już na samo zakończenie.
Autor przystępując do pisania tego artykułu miał zamiar drobiazgowo opisać tę kiedyś wychwalaną przez grono naukowców piękną i romantyczną w swym nietuzinkowym wystroju uliczkę. Nosiłem się nawet z zamiarem przytoczenia wielu jak mi się wydaje niezwykle ciekawych epizodów, które były nierozerwalną cząstką i zapewne też sercem i duszą tej wiekowej już uliczki. W trakcie już jednak pisania tego artykułu doszedłem do wniosku, że mija się to po prostu z celem. Komu bowiem dzisiaj potrzebne jest odgrzebywanie tego czego już niema i co nigdy już nie powróci. Ewentualnym malkontentom zapatrzonym jednak tylko w metropolitalną zachodnioeuropejską architekturę jeszcze raz jednak pozwalam sobie przypomnieć, że zabudowa uliczki Nowopogońskiej, nigdy nie miała charakteru wielkiej majestatycznej ulicy jakie dominują w zachodnioeuropejskich miastach. To była bowiem po prostu tylko typowa kresowa fabryczno – mieszkalna uliczka z XIX i początków XX wieku, rozbudowana i dodatkowo jeszcze upiększona w okresie II Rzeczypospolitej, z jakże jednak charakterystyczną piękną i dzisiaj już zabytkową zabudową o niezwykle też zróżnicowanej architekturze, której nie dojrzysz już nigdy Szanowny Przechodniu w innych polskich miastach. Bowiem swoim rodowodem sięgała nie tylko późnych zaborczych carskich lat, ale była też zintegrowana ze szczególną specyfiką dynamicznie rozwijającego się wtedy na tych terenach przemysłu. Bo zabudowa pogońskich uliczek z punktu widzenia historycznego nigdy nie była nacechowana jednolitą, niemal bliźniaczą standardową architekturą, tak jak gwinty na statywach, w których mocujemy aparaty fotograficzne, czy już z okresu powojennego wznoszone z tak zwanej wielkiej płyty zbrojeniowej punktowce. Jednak w gruncie rzeczy czymś musiała aż tak zafascynować znawców tej problematyki, skoro ją tak publicznie w okresie II Rzeczypospolitej wychwalano, opisywano i obfotografowywano. Wielka więc szkoda, że tak unikalnej starej zabudowy nie udało się jednak uratować dla przyszłych polskich pokoleń. Niech więc jednym z przykładów jak za granicą sobie cenią podobne zabytkowe zabudowania, będzie przykład czeskiej Pragi. Otóż! W czeskiej Pradze na Hradczanach, pośród monumentalnej zabudowy, wije się też malutka jakby zagubiona i koślawa uliczka, cała zresztą wybrukowana kocimi łbami, zwana chyba nie przez przypadek, czy tylko czeski kaprys –„Złotą Uliczką” – gdzie zawsze jest jednak o dziwo tłumnie oblegana i obfotografowywana przez rzesze turystów i to z całego świata. Prym wśród fotograficznych pstrykaczy jak zwykle wiodą Japończycy. A przecież na litość Boską, ta hradczańska z kocimi łbami uliczka jest tylko malutkim fragmencikiem mojej dawnej kresowej, ale jakże urokliwej i romantycznej uliczki Nowopogońskiej. Czy znane jest Szanownemu Państwu takie charakterystyczne powiedzenie?… A mianowicie: – „swego nie znacie, a cudze chwalicie”?… Okazuje się, że to powiedzenie jest większości zapewne jednak doskonale znane. Niech więc pozostanie ostatecznym mottem tego tematu i zakończeniem zbyt długiej jak na przekaz internetowy publikacji.
………………………………………………………………………………………………………………………………
Bibliografia i przypisy:
1 –Henryk Rechowicz, praca zbiorowa, Sosnowiec, wyd. PWN Warszawa. Kraków 1977 s.23.
2-Celem uproszczenia opisów w dalszej części tej publikacji będę się wyłącznie tylko posługiwał popularną nazwą tej fabryki jaka funkcjonowała od zawsze wśród mieszkańców z Placu Tadeusza Kościuszki, a mianowicie jako „Rurkownia Huldczyńskiego” (po 1945r. Huta „Sosnowiec”, a później po połączeniu z Hutą „Katarzyna”, funkcjonowała jako Huta im. Mariana Buczka).
3 –Osiedlowa łaźnia – mieściła się na zamkniętym i dozorowanym całodobowo terenie robotniczego osiedla Huldczyńskiego w ciągu ceglastych zabudowań jakie były usytuowane opodal rzeki Czarnej Przemszy, w okolicy dzisiejszych nowosieleckich basenów kąpielowych. To wielkie, jednak dwuczęściowe osiedle robotnicze, zupełnie odrębne pod względem architektonicznej zabudowy i dozoru, zwano wtedy popularni jako „Białe Domy”. Jeszcze jedno fabryczne robotnicze osiedle mieszkaniowe było też usytuowane, ale już naprzeciw „Rurkowni Huldczyńskiego”, przy ul. Nowopogońskiej; zostało jednak zburzone w latach 70. XX wieku.
Stosując wyjątkowe skróty myślowe. Ten ceglasty fabryczny i zespolony ze sobą kompleks zabudowań, zwany też wówczas, nie wiem dlaczego, „Białymi Domami”, składał się z wozowni (pomieszczenie na karawan żałobny i stajnię), z parterowej podłużnej kostnicy, zbiorowej łaźni oraz dwóch dwukondygnacyjne budynków mieszkalnych. Wszystkie wymienione zabytkowe ceglaste zabudowania wyburzono w latach 60 – 70 XX w. W latach 70. XX w. zburzono też zaliczany do tego zespołu, murowany niski budynek z przeznaczeniem na fabryczne garaże dla ciężarowych samochodów oraz mury, wraz z bramami i furtkami, odgradzającymi to ceglaste osiedle od drugiego, gdzie z kolei mieścił się ciąg dwupiętrowych komórek, podłużne klepiskowe podwórko i dwa mieszkalne robotnicze domy. Z tego sporego więc w zabudowie odrębnego dwuczęściowego zespołu zabytkowego, pozostały więc już do dzisiaj tylko dwa stojące samotnie trzykondygnacyjne budynki (otynkowane; pochodzą z końca XIX, lub dosłownie z początku XX wieku) usytuowane przy ulicy 3 Maja nr 53 i 54. Dzisiaj, nie wiem dlaczego, ale zostały zaliczone do Placu Tadeusza Kościuszki i oznaczone numerami 1 i 2.
4 –„Onucki” – lniana lub bawełniana tkanina w postaci kwadratu (ok. 40×40 cm) lub prostokątna (ok. 40×80 cm) używana zastępczo zamiast skarpet. Najczęściej stosowana do butów z cholewami. Wg wspomnień rodzinnych robotnicy natomiast stosowali onucki zastępczo, do tak zwanych „butów z cholewką”. Pod koniec bowiem XIX w., a nawet jeszcze w pierwszych latach XX wieku skarpety przez wielu traktowane były jako rarytas. Wśród inteligencji na co dzień, dziury w skarpetach więc nawet wielekroć cerowano, gdyż na kupno nowych nie wszystkich było stać. Do cerowania skarpet stosowano nawet specjalny tak zwany „drewniany grzybek”. Ten grzybek, z sentymentalnych i romantycznych lat młodości, jeszcze tkwił na honorowym miejscu w specjalnej szkatule w mieszkaniu mojej mamy, aż do jej nagłej śmierci w 1995 roku.
5 – Józef Stefan Wit Pomianowski urodził się15 czerwca1864 w parafii Wysokienice w powiecie rawskim, natomiast zmarł w Sosnowcu 21 września1919 roku i pochowany został na warszawskich Powązkach.
6 –„Hasie” – bardzo popularne topograficzne określenie jakie funkcjonowało wśród starszego już pokolenia mieszkańców z Pogoni. Był to wówczas jeszcze stosunkowo wielki nieukształtowany i pofałdowany oraz piaszczysty, z dodatkiem pyłu, czy żwirku węglowego – klepiskowy teren, zupełnie jeszcze niezagospodarowany, leżący mniej więcej w okolicy krzyżówki dzisiejszych ulic: Nowopogońskiej, Mariackiej i Hutniczej (uliczka Hutnicza na tym klepiskowym terenie została jednak wytyczona dopiero w latach 60. 70. XX w.). Po 1945 roku na tym klepiskowym „Hasiu” stała też bardzo często karuzela; później teren stopniowo w miarę upływu lat zabudowano domami mieszkalnymi i szkołą podstawową. Kierownikiem tej szkoły (wówczas jeszcze w szkołach podstawowych nie funkcjonowało stanowisko dyrektora) był przez pewien okres czasu mój wujek Mieczysław Doros, rodzony brat mojej mamy, później już dyrektorką tej samej szkoły została Henryka Woźniak, osoba też bardzo blisko skoligacona z naszą rodziną. Obecnie teren zwany „Hasiem”, już w niczym nie przypomina tego sprzed 1945 roku.
Francuskie baraki jenieckie jak wspomina mój starszy brat – Wiesław Maszczyk – usytuowane były w głębi „Hasia”, od strony Będzina. Jako dziecko bywał tam wielokrotnie. Tę lokalizację potwierdza zresztą też pan dr Andrzej Morgała (telefoniczna informacja z 19.VI.2013 r. i przesłany do autora w dniu 29.VI.2013r. szkic sytuacyjny), rodowity zresztą mieszkaniec Pogoni. Autor wielu niezwykle pasjonujących publikacji z dziedziny lotnictwa i wspomnień o Sosnowcu. Według tego samego Pana, zresztą też pracownika tej fabryki w latach okupacji niemieckiej „obóz jeńców włoskich usytuowano w kilku kwartałach mieszkalnych graniczących z hutą (przyp. autora: w końcowym fragmencie uliczki Floriańskiej, tuż przy ul. Średniej; po 1945 roku Huta „Sosnowiec”, a później Huta im. M. Buczka), z których usunięto Polaków. Teren ten w kształcie litery ‘L’ otoczono murem od strony miasta tak, że jeńcy byli wprowadzani wprost na teren zakładu. Po likwidacji obozu w 1944 roku obszar z zabudowaniami włączono do terenu huty, a uliczki tam zaznaczone (przyp. autora: wg przesłanego szkicu od pana dr A. Morgały: – uliczki: Żabią i Wąską) przestały istnieć”. Koniec cytatu.
[Powyższy plan sytuacyjny pozyskałem od pana dr Andrzeja Morgały.]
Wymienione tu uliczki Wąska i Żabia istniały już pod koniec XIX wieku, za czasów jeszcze zaborów Rosji carskiej. W wymienionej kolejności nosiły wtedy nazwę Wonzkaja, a ta druga Żabija. Według przekazów rodzinnych, w tym okresie czasu były to jednak jeszcze podobnie jak większość pogońskich uliczek tylko drogami piaszczysto klepiskowymi. Częściowe utwardzanie podłoża „kamieniem polnym”, a później „kocimi łbami”, nastąpi bowiem dopiero w czasie kolejnej już okupacji, w tym przypadku niemieckiej, a będą to już lata 1915 – 1918. Natomiast bardziej znaczące prace drogowe nastąpią dopiero w czasach międzywojnia. Uliczka Wąską w okresie kolejnej okupacji niemieckiej, czyli w latach 1939-1945 będzie nosiła nazwę – Unkengasse, a Żabia – to nic innego jak – Froschgane. Uliczka Floriańska z kolei w tym czasie (lata 1939-1945) nosiła nazwę Walzwerk (ten malutki fragmencik uliczny, czyli od krzyżówki z uliczką Nowopogońską za czasów Rosji carskiej nosił nazwę Aleksandrowskaja). Obecnie uliczki Wąska i Żabia już nie istnieją, gdyż po 1945 roku (dokładny rok?) zostały całkowicie wchłonięte przez Hutę „Sosnowiec”.
[Powyżej zdjęcie z 2010 roku – końcowe fragmenty uliczki Floriańskiej od strony „Rurkowni Huldczyńskiego”, ostatnia po prawej stronie to uliczka „Średnia”. To mniej więcej naprzeciw tej właśnie uliczki, po lewej stronie mieściła się uliczka Żabia, a podczas okupacji niemieckiej (1939-1945) zwana natomiast Froschgasse. Obecnie ten teren tylko w malutkich fragmentach, czy raczej pojedynczych detalach zabudowy architektonicznej jest jeszcze porównywalny z zabudową z czasów okupacji niemieckiej.]
[Zdjęcie pochodzi z roku 2008. Skrzyżowanie uliczek: Floriańskiej i ta po prawej to Średnia. Już nawet ten narożny budynek z drewnianymi elementami, obecnie wygląda zupełnie inaczej niż jeszcze w roku 2008.]
Inną też informację co do jeńców włoskich pozyskałem w roku 2006 lub 2007 od jednego mojego znajomego, który przed laty był też ponoć uczniem mojej mamy w Szkole Podstawowej im. Tadeusza Kościuszki nr 9 w Sosnowcu (imienia i nazwiska niestety ale już nie pamiętam). Według niego jeńcy włoscy zawsze byli konwojowani ze swych niesprecyzowanych jednak dokładnie pogońskich baraków poprzez uliczkę Przechodnią do nowo już wtedy utworzonej portierni przy ul. Floriańskiej. Podobno w kolumnach marszowych, pod specjalnym nadzorem, prowadzono ich zawsze dosłownie koło jego drewnianego malutkiego domku, jaki jeszcze w latach 2000 stał na placyku przy krzyżówce ulic: Nowopogońskiej, Mariackiej i Przechodniej nr 5, który prezentuję poniżej.
[Zdjęcie pozyskałem od pana Tomasza Grząślewicza. Malutki drewniany budynek jaki stał jeszcze do roku 2000 przy skrzyżowaniu uliczek: Nowopogońskiej, Mariackiej i Przechodniej. Wg informacji – ucznia mojej mamy, a mieszkańca widocznego budynku, to jeńców włoskich prowadzono od prawej strony, czyli od uliczki Mariackiej, przed widocznym budynkiem po piaszczystej jeszcze wtedy uliczce Przechodniej, do portierni usytuowanej wtedy w okolicy uliczki Floriańskiej.]
Czyżby w „Rurkowni Huldczyńskiego” zatrudniano też wtedy jeszcze inną grupę jeńców włoskich, przetrzymywanych w innym jeszcze, ale też zamkniętym obozie?… Ta ostatnia informacja była jednak o tyle niedoprecyzowana, gdyż osoba mnie informująca nie mogła określić miejsca ich interweniowania.
7 –Pan Kazimierz Patello, podobnie jak i jego cała rodzina wprost doskonale była znana naszej rodzinie, jako osobnicy wyjątkowo zacni o niezwykłej nieskalanej kulturze, dobrzy Polacy z tradycjami jeszcze sięgającymi ponoć Powstania Styczniowego. Z ojcem pana Kazimierza w okresie II Rzeczypospolitej mój ojciec pracował nawet w jednym biurowym pomieszczeniu w „Rurkowni Huldczyńskiego”, a rodzina państwa Patello od zawsze jak tylko sięgam pamięcią mieszkała przy Placu Tadeusza Kościuszki. Byli po prostu naszymi bliskimi i to bardzo dobrymi sąsiadami, z tego samego budynku. Historia tej o włoskich korzeniach rodowych rodziny jest tak niezmiernie bogata w zaangażowanie patriotyczne, że nawet komendant Śląskiego Okręgu AK p. pułkownik Zygmunt Walter Janke wspomina o niej na kartach swoich powojennych publikacji. Autor zmuszony jest zastosować jednak skróty myślowe, a wiele ciekawych wątków nawet pominąć milczeniem, gdyż są tematycznie tak rozległe iż nie nadają się do przekazu, przynajmniej w tym i tak już niezwykle obszernym artykule.
Wg J. Niekrasza, „Z dziejów AK na Śląsku”, Warszawa 1985, s.112 i 113 :- „…..[…]…..Mechanizm wszystkich wielkich ,masówek’ przeprowadzonych na terenie Śląska (przyp. autora: w Zagłębiu Dąbrowskim również) został poznany, tylko wielkie aresztowania rozpoczęte w maju 1942 roku na terenie inspektoratu sosnowieckiego okrywa nadal mgła tajemnicy…[…]…. W domu aresztowano dwie córki: Bronisławę i Zofię. Brat ich, Władysław, zdążył zbiec do Generalnego Gubernatorstwa. Trzecia z siostra, Stanisława, uratowała się dzięki temu, że jako kurierka wyjechała w tym czasie do Żywca. Bronisława Binek (‘Iskra’) była szefem kancelarii inspektora Kałuzińskiego, a jej siostry łączniczkami. W mieszkaniu Binków, położonym na peryferiach Sosnowca, na Sielcu, mieściła się siedziba sztabu inspektoratu ‘Sosna’. Binkówny – Bronisława i Zofia – otrzymały rozkaz nieopuszczenia mieszkania mimo stanu zagrożenia, miały odbierać napływające meldunki. Rozkaz był w najwyższym stopniu nierozsądny. Kilka godzin wcześniej odwiedził je por. Kazimierz Patello, informując o masowych aresztowaniach, doradzając natychmiastową ucieczkę, ale zdyscyplinowane siostry pozostały i najbliższej nocy zostały ujęte. Stracono je również w dniu 4 lipca (przyp. autora: – Ścięto gilotyną w więzieniu katowickim przy ul. Mikołowskiej)”. Koniec cytatu.
Oto uzupełnienie powyższego cytatu i jego dalsza część nieznana już jednak panu generałowi brygady Zygmuntowi Janke, psed. Walter, Niekraszowi (stopień wojskowy uzyskany za czasów PRL).
W roku 2009 nawiązałem kontakt z moją dawną podwórkową sąsiadką Terenią Wiprzycką z pokoleniowej rodziny Patello. Dzięki ostrzeżeniu przez przyjaciela jej wujek, jeszcze wtedy będący żołnierzem Związku Walki Zbrojnej (ZWZ, później AK), por Kazimierz Patello uniknął ścięcia katowicką krwawą gilotyną. I jeszcze jedno, ale już skrótowo. Pan por. Kazimierz Patello – jak mnie poinformowała moja starsza przyjaciółka z Placu Tadeusza Kościuszki – w ostatniej niemal chwili przedostał się przy pomocy inspektoratu sosnowieckiego Związku Walki Zbrojnej (ZWZ – później AK) do Generalnej Guberni. Zginął jednak już w stopniu kapitana, ale już jako dowódca jednego z kieleckich obwodów Narodowych Sił Zbrojnych (NSZ). Ten człowiek nie tylko całym swym sercem kochał Polskę, ale był nawet na jej tle ciężko chory. Podobno nie mógł się nigdy pogodzić z tym, że Polska może być kiedyś na zawsze krajem zniewolonym. Jego grób wzniesiony przez wdzięcznych Kielczan pielęgnowany jest z wielką czcią przez miejscową ludność. Autor dysponuje nawet stosownym zdjęciem tego grobu, na którym jest czytelny napis. Zdjęcie oczywiście tak jak i inne szczegółowe informacje pozyskałem od mojej podwórkowej przyjaciółki – pani Tereni Wiprzyckiej. Podobno pani Terenia Wiprzycka moja starsza koleżanka, już jednak nie żyje, o czym zostałem poinformowany przez mojego brata – a Jej jeszcze przyjaciela podwórkowego, z Placu Tadeusza Kościuszki – Wiesława Maszczyka. Z tego powodu jest mi ogromnie smutno.
8 –według współczesnych wspomnień mojego dawnego jeszcze podwórkowego kolegi z Placu Tadeusza Kościuszki podobno Referat Ochrony Przedsiębiorstwa mieścił się przez pewien okres czasu (jaki?) w pomieszczeniach, gdzie w latach 1939 -1945 swą siedzibę miała fabryczna placówka Gestapo, a później już w bardziej luksusowych pomieszczeniach – w gmachu dawnej dyrekcji. Tego przekazu absolutnie jednak nie potwierdzam, gdyż nie mogę go skonfrontować z innymi źródłami (przekazy ustne bądź pisemne). Raczej logika wskazuje, że ta placówka od samego zarania mieściła się tylko w budynku dyrekcji, aż do jej całkowitej likwidacji co miało miejsce w 1956 roku.
9 –W czasie okupacji niemieckiej w budynkach urzędniczych przy Placu Kościuszki zamieszkiwała stosunkowo duża ilość lokatorów pochodzenia niemieckiego. Większość to przyjezdni z polskiego Górnego Śląska i z dalszych terenów III Rzeszy Niemieckiej, ale były też przypadki, że dotychczasowi lojalni polscy obywatele II Rzeczypospolitej, nagle po 1939 roku podpisali listę narodowości niemieckiej. Wśród tych ostatnich były też nawet małżeństwa ze słabą znajomością języka niemieckiego. Byli wśród nich też i etatowi pracownicy różnych organizacji faszystowskich, w tym i formacji wojskowych. W styczniu 1945 roku, gdy Armia Czerwona zbliżała się już do Zagłębia Dąbrowskiego, wszystkie rodziny niemieckie w popłochu opuściły swoje mieszkania i udały się w kierunku III Rzeszy Niemieckiej. Opuszczając mieszkania w pośpiechu zabierali więc tylko to co było najcenniejsze. Najczęściej drobniutkie przedmioty, kosztowności i gotówkę. Natomiast pozostawiali w swych mieszkaniach w nienaruszonym stanie cały pozostały luksusowy dobytek, niejednokrotnie zagrabiony poprzez eksmisję dokonywana na Polaków oraz pozyskany też z innych jeszcze pokrętnych źródeł. Wyposażenie więc podczas okupacji niemieckiej mieszkań zajmowanych przez Niemców i Polaków było więc absolutnie nieporównywalne. Z jednej strony kapiący luksus, a z drugiej potworna żebracza nędza. Niektórzy polscy lokatorzy, po 1945 roku otrzymywali tak zwane przydziały mieszkaniowe wraz z całym pozostawionym przez Niemców dobytkiem. Oczywiście na takie mieszkania w PRL trzeba było sobie w szczególnej formie zasłużyć. Autor doskonale pamięta, że takie luksusowe mieszkania niczym wygrany los na loterii fantowej, znajdowały się w budynku, gdzie przydział otrzymał, drugi w kolejności dyrektor „Rurkowni Huldczyńskiego”, pan G. oraz też szef Referatu Ochrony Przedsiębiorstwa, pan D. To były budynki, gdzie podczas okupacji niemieckiej mieszkali wyłącznie tyko Niemcy, lub Reisdeutsche. Volksdeutsche w tym przypadku mogli się więc tylko zadowolić przydziałem mieszkań o mniejszym standardzie wyposażenia.
Aby tok narracji był pełny chyba warto też przypomnieć, że niektórzy komunistyczni przybysze z Francji wraz z rodzinami, inni samotnie, zanim przybyli do Sosnowca, czy do innych miast z Zagłębia Dąbrowskiego to najpierw otrzymywali luksusowe willowe mieszkania (z pełnym komfortowym wyposażeniem i dodatkowo jeszcze uzupełnianym sprzętem z innych poniemieckich gliwickich mieszkań) w gliwickim „Wilczym Gardle” – byłym standardowym niemieckim osiedlu wybudowanym dla funkcjonariuszy NSDAP, członów SA i SS. Temat jednak zbyt szeroki, by go opisać w tym artykule. Czy zanim pan D. wraz z rodziną przybył z Francji do Sosnowca, to również już mieszkał w gliwickim „Wilczym Gardle”, to tego nie wiem, ale takich komunistycznych francuskich repatriantów co tam uprzednio mieszkali, a dopiero później przybyli do Sosnowca to miałem też okazję poznać.
Istniało przy Placu Tadeusza Kościuszki, też takie zjawisko, gdzie rodzina ponoć rdzennie polska, pozostawała w czasie okupacji niemieckiej w takich dziwnych zażyłych stosunkach z rodziną niemiecką (ojciec tej niemieckiej rodziny był aktywnym członkiem SA), że pozyskali w wyniku nieznanych autorowi układów od uciekających Niemców klucze od ich mieszkania. Ponoć mieli się tym mieszkaniem tylko opiekować. W styczniu 1945 roku, kiedy więc jedni Polacy łatali swoje zrujnowane mieszkania, to inni już wtedy najczęściej nocą mając nawet klucze do tych mieszkań, szabrowali je, albo jak kto woli wynosili, „darowane” im pod „opiekę” mienie poniemieckie. Nie muszę więc chyba tłumaczyć jakim kolosalnym „zastrzykiem” materialnym w powojennych głodowych latach dysponowały w taki oto sposób obłowione poniemieckim mieniem niektóre polskie rodziny. Przepraszam w tym przypadku za operowanie zbyt dosadnymi sformułowaniami słownymi oraz wyjątkowymi skrótami myślowymi.
10 –Według Wikipedii z dnia 22 maja 2013 roku: – „Maurice Thorez (ur. 28 kwietnia1900 w Noyelles-Godault, zm. 11 lipca1964 podczas rejsu na Morzu Czarnym) – francuski polityk komunistyczny, wieloletni sekretarz generalny Francuskiej Partii Komunistycznej (PCF) od 1930 roku do śmierci. Po zawarciu paktu Ribbentrop-Mołotow Francuska Partia Komunistyczna rozpoczęła po agresji Niemiec na Polskę we wrześniu 1939 kampanię antywojenną posuwając się do otwartego wzywania żołnierzy francuskich do dezercji. Maurice Thorez, sekretarz generalny FPK, powołany do wojska zdezerterował, uciekł do ZSRR i został w konsekwencji skazany na śmierć za dezercję przez sąd wojenny Francji. W 1944 został objęty amnestią przez gen. de Gaulle’a wobec wejścia Francuskiej Partii Komunistycznej w skład Francuskiego Rządu Tymczasowego. W latach 1946–1947 sprawował urząd wicepremiera Francji”. Koniec cytatu.
Aneksy:
Aneks nr 1 – paszport mojego dziadziusia, Franciszka Maszczyka, a mojego ojca, Ludwika Maszczyka.
[Paszport strony 1, 2 i 3.]
[Paszport strony 4, 5, 6 i 7.]
[Paszport strony 20 i 21.]
Aneks nr 2 – paszport mojego ojca, Ludwika Maszczyka.
[Paszport strony 2, 3 i 20.]
Aneks nr 3 – świadectwo pracy mojego ojca Ludwika Maszczyka z dawnej firmy: -„Polskie Zakłady Babcock Zieleniewski S. A.” oraz unikatowy już obecnie dokument z 1930 roku – schemat organizacyjny biur i wszystkich urzędników zatrudnionych w firmie: – „ Polskie Zakłady Babcock Zieleniewski S.A.”. Mój ojciec, Ludwik Maszczyk, po prawej stronie jako siódmy w kolejności od góry (BF – Biuro Faktur).
Aneks nr 5 – Dokument z 24 sierpnia 1945 roku wystawiony mojemu ojcu jako forma obowiązującej wtedy przepustki dla osób korzystających z wczasów z rejonach przygranicznych, w tym przypadku była to beskidzka Wisła.
Aneks nr 6 – dzisiaj już unikatowe, a być możliwe jedyne jakie dotrwały z czasów okupacji niemieckiej fabryczne koperty o wymiarach 16 x 24 cm, do których po sprawdzeniu na liście płac i przeliczeniu gotówki – kasjer w tym przypadku mój ojciec, Ludwik Maszczyk – wkładał gotówkę. Takie koperty wraz ze skrupulatnie odliczoną „pensją”, opisane też konkretnym imieniem i nazwiskiem oraz innymi jeszcze danymi, najpierw były przetrzymywane w Biurze Rachuby. Dopiero „w dniu wypłaty” kasjer wraz z nimi udawał się do wydziałów hutniczych, gdzie wypłacano konkretnym pracownikom fizycznym wynagrodzenie z tytułu świadczonej pracy. Urzędnicy natomiast po „pensję” jak to wtedy określano, zgłaszali się sami do kasy, która się mieściła w Biurze Rachuby. Taką opisaną kopertę przyznawano każdemu wtedy zatrudnionemu w hucie pracownikowi. Było ich więc wtedy około kilku tysięcy. Koperty są wykonane z delikatnego, jakby nasączonego plastikiem papieru, poprzetykanego do tego jeszcze nitkami cienkiego jak włos sznurkiem. Awers i rewers tej unikatowej kopert
Aneks nr 7 – Książeczka Wojskowa mojego ojca z czasów II Rzeczypospolitej Polskiej.
Aneks nr 8 – Świadectwo szkolne mojego ojca z czasów zaborów Rosji carskiej z 1909 roku.
Aneks nr 9 – fragmenty niezwykle ciekawego jak mi się wydaje dokumentu szkolnego, mojego ojca Ludwika Maszczyka z 3 września 1917 roku „Świadectwa Szkolnego z 7-mio klasowej na 8-klasową na zasadzie reskryptu…[…]…. Wyższej Szkoły Realnej K. Arciszewskiego w Sosnowcu”…
[Fragment awersu świadectwa.]
[Fragment rewersu świadectwa.]
Artykuł w stosunku do publikacji z września 2013 roku i maja 2016 roku, został uzupełniony nie tylko o nowy tekst, ale też o nowe zdjęcia i dokumenty.
Wszelkie prawa zastrzeżone. Żadna część tej publikacji nie może być reprodukowana, przechowywana w systemach przetwarzania lub odzyskiwania danych, ani przekazywana w jakiejkolwiek postaci elektronicznej, odbitki kserograficznej, nagrania lub jakiejkolwiek innej bez uprzedniej pisemnej zgody autora tego artykułu.
Autor bardzo serdecznie dziękuje Szanownemu Panu dr Andrzejowi Morgale za przesłany odręczny szkic sytuacyjny i możliwość opublikowania jego cytatu ze znakomitej książki, pt.: – „Ścieżki wśród chmur – wspomnienia lotnicze”. Ten gest znanego pisarza niezwykle sobie cenię, szczególnie dlatego, że został zainicjowany bezinteresownie i z głębokiej ludzkiej życzliwości. Dziękuje też bardzo serdecznie takim bezinteresownym darczyńcom, jak: mojemu przyjacielowi Januszowi Szaleckiemu i Panu Pawłowi Ptak, znanemu redaktorowi portalu „Sosnowiec Archiwum”, pasjonatowi przeszłości Sosnowca, Panu Tomaszowi Grząślewiczowi za darowane zdjęcie oraz Panu Jerzemu Jaworskiemu za możliwość opublikowania zdjęcia i legitymacji Jego Dziadziusia, podobnie jak Panu Henrykowi Darmon, za pocztówkowy zestaw fragmentu placu i Pomnika Tadeusza Kościuszki.
Katowice, listopad 2016 rok
Janusz Maszczyk